Urzędowe zawiadomienie na drzwiach domu Ordegarda zabraniało wejścia, dopóki nie zostaną zakończone czynności dochodzeniowe, lecz Harry i Connie całkowicie je zlekceważyli. Connie miała przy sobie komplet wytrychów w małym skórzanym woreczku i uporała się z zamkami szybciej niż polityk z miliardem dolarów.
Harry nie aprobował takich metod. Dziś po raz pierwszy pozwolił Connie posłużyć się wytrychami. Brakło czasu na przestrzeganie przepisów: do świtu zostało niecałe siedem godzin, a oni nie posunęli się ani o krok w szukaniu Tiktaka.
Dom nie był duży, lecz dobrze rozplanowany. Wszystkie rogi były łagodnie zaokrąglone, wiele pokoi miało przynajmniej jedną półkolistą ścianę. Wszędzie widać było kąty rozwarte i niezwykle błyszczące, pociągnięte białym lakierem gzymsy. Większość ścian również pociągnięto błyszczącą białą farbą, co nadało pomieszczeniom perłowy blask, z wyjątkiem jadalni, którą pomalowano tak, by sprawiała wrażenie, że jest wyłożona beżowym zamszem.
Dzięki opływowym konturom pokoje przypominały obszerne kajuty, co powinno sprawiać miłe, jeśli nie przytulne wrażenie. Harry jednak czuł się nieswojo, nie tylko dlatego, że byli w domu księżycolicego mordercy i w dodatku wdarli się tu nielegalnie, lecz z innych przyczyn, których nie umiał określić.
Może w ten nastrój wprawiły go meble. Wszystkie co do jednego były w nowoczesnym stylu skandynawskim, bez ozdób, z matową żółtą okleiną z klonu. Surowe i kanciaste, przykro kontrastowały z zaokrąglonymi liniami wnętrz. Zdawało się, że ostre krawędzie krzeseł, stolików i poręczy sof jeżą się nieprzyjaźnie. Na podłodze leżał cienki jak papier dywan berberyjski.
Gdy przechodzili przez salon, jadalnię, pracownię i kuchnię, Harry zauważył, że na ścianach nie ma żadnych obrazów. Nigdzie nie było też przedmiotów dekoracyjnych – stoliki były puste, jeśli nie liczyć prostych ceramicznych lamp w kolorach czarnym i białym. Nie dostrzegł żadnych książek ani pism.
We wszystkich pomieszczeniach panował nastrój klasztornej surowości, jakby mieszkający w nich człowiek odprawiał długotrwałą pokutę za grzechy.
Wyglądało na to, że w Ordegardzie walczyły o lepsze dwie przeciwstawne natury. Łagodne linie i faktury wnętrz pasowały do kogoś o bujnym, zmysłowym usposobieniu, kto nie ma kompleksów i jest nieco lekkomyślny. Z drugiej strony prostota mebli i ubogi wystrój wskazywały na charakter zimny, surowy dla siebie i innych, introwertyczny i pamiętliwy.
– Co o tym myślisz? – spytała Connie, gdy weszli do przedpokoju.
– Aż ciarki przechodzą.
– Mówiłam ci. Ale właściwie dlaczego?
– Kontrast jest… zbyt wielki.
– No. I dom wygląda, jakby nikt tu nigdy nie mieszkał.
Wreszcie w sypialni natknęli się na obraz, wiszący na wprost łóżka. Ordegard musiał widzieć go co dzień po przebudzeniu i przed zaśnięciem. Była to reprodukcja słynnego obrazu Francisco Goi. Harry nie pamiętał, jaki ma tytuł. Obraz przedstawiał upiora pożerającego okrwawione, bezgłowe ciało ludzkie.
Bez wątpienia był wielkim dziełem sztuki, lecz jego makabryczna treść i ponury nastrój nie pasowały zupełnie do prywatnego mieszkania. W muzeum pomniejszałaby go wielka przestrzeń sal ze sklepionym sufitem; tutaj, w zwykłym pokoju, płótno przytłaczało, emanowało mroczną, niemal paraliżującą energią.
– Ciekawe, z którą postacią się identyfikował – mruknęła Connie.
– Co masz na myśli?
– Z upiorem czy ofiarą?
Harry się zastanowił.
– Z obiema.
– Pożerał samego siebie?
– Tak. Pożerało go własne szaleństwo.
– I nie mógł tego powstrzymać.
– Nawet gorzej. Nie chciał. Sadysta i masochista w jednej osobie.
– Wracając do rzeczy, czy coś tutaj może nam wyjaśnić, co jest grane?
– Chyba nie – odparł Harry.
– Tik-tak – powiedział włóczęga.
Odwrócili się, zaskoczeni dźwiękiem niskiego, chrapliwego głosu. Wielkolud stał tuż za nimi. Nie mógł się podkraść tak blisko, nie zdradzając swojej obecności, a jednak to zrobił.
Z siłą stalowego dźwigu wyrżnął Harry’ego w pierś. Harry uderzył w ścianę, aż zadzwoniły mu zęby. Dobrze, że nie odgryzł sobie języka. Upadł na twarz. Próbował złapać oddech, dławiąc się kurzem i kłaczkami z dywanu,
Z wysiłkiem podniósł głowę i zobaczył, że Tiktak chwycił Connie i trzęsie nią zapamiętale w powietrzu; głowa i obcasy dziewczyny bębniły o gipsową ścianę.
Najpierw Ricky, teraz Connie.
Harry dźwignął się na kolana. Kaszlał, by pozbyć się kłaków z dywanu, które utkwiły mu w gardle. Za każdym kaszlnięciem ból przeszywał mu pierś. Zdawało mu się, że zamiast żeber ma imadło, które zgniata serce i żebra.
Tiktak wrzeszczał prosto w twarz Connie, lecz Harry nie słyszał co, bo dzwoniło mu w uszach.
Huk strzałów.
Zdołała wyciągnąć rewolwer i wywaliła cały bębenek w szyję i twarz wielkoluda. Strzały targnęły lekko olbrzymim cielskiem, ale włóczęga nie zwolnił chwytu.
Krzywiąc się z bólu i czepiając kurczowo ultranowoczesnej duńskiej toaletki, Harry stanął na nogi. Kręciło mu się w głowie, świszczało w płucach. Dobył broni, chociaż wiedział, że będzie całkiem nieskuteczna wobec tego przeciwnika.
Nie przestając krzyczeć Tiktak oderwał Connie od ściany, obrócił się i rzucił dziewczynę w szklane rozsuwane drzwi, wiodące na balkon. Przeleciała przez jedną z tafli jak wystrzelona z katapulty. Hartowane szkło rozprysło się na małe, podobne do żwiru kawałki. Tylko przy ramie zostały pokryte siatką pęknięć, jakby zlepione, fragmenty szyby.
Nie. To nie mogło się przydarzyć Connie. Nie mógł stracić Connie. Nie Connie.
Strzelił dwa razy. Na plecach czarnego płaszcza Tiktaka pojawiły się dwie dziury o postrzępionych brzegach.
Włóczęga powinien mieć roztrzaskany stos pacierzowy. Ołów i odłamki kości powinny podziurawić mu na sito całą jamę brzuszną. Powinien runąć na ziemię jak King Kong, spadający z Empire State Building.
A on się tylko odwrócił.
Nie krzyknął z bólu. Nawet się nie zachwiał.
– Wielki mi bohater – powiedział. – Ważniacki glina.
Cud, że wciąż mógł mówić. W gardle miał dziurę po kuli wielkości srebrnej dolarówki.
Connie odstrzeliła mu też część twarzy. Z lewej strony ziała rana od szczęki aż do oka, lewe ucho zniknęło.
Nie widać było krwi ani kości. Tkanki nie były czerwone, lecz brązowo-czarne i dziwne.
Jego uśmiech stał się teraz jeszcze straszniejszy, bo zdarty lewy policzek odsłonił zepsute zęby aż do końca szczęki. W tej wapiennej jaskini język wiercił się jak tłusty węgorz w saku rybaka.
– Myślisz, że taki z ciebie wielki bohater, ty nadęty gliniarzu, taki wielki ważniak i twardziel! – szydził Tiktak. Mimo głębokiego, gardłowego głosu było to podobne do zaczepki chłopca, prowokującego innego do bójki na szkolnym dziedzińcu. Nawet straszny wygląd olbrzyma nie mógł do końca zatrzeć tego podobieństwa. – A jesteś niczym, śmieciem, tchórzliwym małym gnojkiem!
Zrobił krok w stron? Harry’ego.
Harry wymierzył rewolwer w olbrzyma i…
…siedział na krześle w kuchni Ordegarda. Wciąż trzymał w ręku rewolwer, lecz koniec lufy miał wciśnięty pod brodę, jakby zamierzał popełnić samobójstwo. Czuł zimny dotyk stali, muszka wrzynała mu się boleśnie w skórę i uciskała kość.
Odrzucił rewolwer, jakby to był jadowity wąż, i poderwał się z krzesła.
Nie pamiętał wcale, żeby wchodził do kuchni, odsuwał krzesło od stołu i siadał. W mgnieniu oka coś go tutaj przeniosło i popchnęło na krawędź samozniszczenia.
Tiktak zniknął.
W domu panowała cisza. Nienaturalna cisza.
Harry ruszył w stronę drzwi…
…i siedział na tym samym krześle co przedtem, z lufą rewolweru w ustach, zaciskając zęby na metalu.
Oszołomiony położył rewolwer na podłodze przy krześle. Dłoń miał mokrą od potu. Wytarł ją o spodnie.
Wstał. Nogi się pod nim trzęsły. Zaczął się pocić, do gardła podszedł mu kwaśny smak na wpół strawionej pizzy.
Nie rozumiał, co się z nim działo, ale jedno wiedział na pewno: nigdy nie miał najmniejszych skłonności samobójczych. Chciał żyć wiecznie, jeśli to możliwe. Za nic nie włożyłby sobie sam dobrowolnie w usta lufy rewolweru.
Otarł drżącą ręką spotniałą twarz…
…i znów siedział na krześle. Palec miał na spuście. Trzymał rewolwer tak, że muszka niemal wchodziła mu do prawego oka, i patrzył w ciemny otwór lufy. Długi na piętnaście centymetrów tunel do wieczności.
Słodki Jezu.
Serce biło mu tak mocno, że czuł pulsowanie w całym obolałym ciele.
Ostrożnie wsunął rewolwer do kabury pod pachą.
Miał wrażenie, że ktoś rzucił na niego zaklęcie. Jedynie czarami mógł wyjaśnić, co się z nim działo. Gusła, czarna magia, voo-doo – nagle był skłonny we wszystko to uwierzyć, pod warunkiem że wiarą okupi odroczenie wyroku, jaki wydał na niego Tiktak.
Oblizał wargi. Były suche i popękane, aż go paliły. Spojrzał na swoje dłonie, które miały barwę wosku, i pomyślał, że twarz ma pewnie jeszcze bledszą.
Dźwignął się chwiejnie na nogi i po krótkim wahaniu ruszył w stronę drzwi. Zdziwiło go, że dotarł do nich bez przeszkód.
Przypomniał sobie pociski znalezione w kieszeni i gazetę, która nie wiedzieć jak wskoczyła mu pod pachę, gdy wychodził ze sklepu. Teraz trzykrotnie powracał na kuchenne krzesło, zupełnie tego nie pamiętając, co zapewne było zastosowaniem podobnej sztuczki. Przez chwilę zdawało mu się, że jest o krok od jej wyjaśnienia, tuż-tuż… ale nieuchwytna myśl umknęła.
Udało mu się bez dalszych komplikacji opuścić kuchnię, więc widać urok przestał działać. Pobiegł do sypialni, pewien, że lada chwila natknie się na Tiktaka, ale włóczęga zniknął.
Bał się, że znajdzie Connie martwą, z głową przekręconą do tyłu jak głowa Ricky’ego i z wyłupionymi oczami.
Siedziała wśród błyszczących okruchów szkła na posadzce balkonu, dzięki Bogu żywa. Trzymała się za głowę i cicho jęczała. Wiatr zmierzwił jej krótkie włosy, lśniące i miękkie. Harry zapragnął ich dotknąć, pogłaskać.
Przykucnął obok niej.
– Wszystko w porządku?
– Gdzie on jest?
– Zniknął.
– Niech go tylko dopadnę.
Harry niemal roześmiał się z ulgą, słysząc te buńczuczne słowa.
– Wyrwę mu język i wsadzę tam, gdzie słońce nie dochodzi, żeby od tej pory gadał tyłkiem – odgrażała się Connie.
– To by mu pewnie nie przeszkodziło.
– Ale trochę przystopowało.
– Obawiam się, że nie.
– Skąd, u diabła, on się wziął?
– Z powietrza. I w nim się rozpłynął.
Znów jęknęła.
– Jesteś pewna, że nic ci nie jest? – zaniepokoił się Harry.
Podniosła twarz, do tej pory ukrytą w dłoniach. Harry zatrząsł się z gniewu. Z kącika jej ust płynęła krew. Cała prawa strona twarzy pociemniała od stłuczenia. Do jutra pewnie zasinieje.
Jeśli w ogóle dożyją jutra.
– Cholera, łyknęłabym jakąś aspirynę.
– Ja też.
Wyjął z kieszeni płaszcza buteleczkę, którą przed kilkoma godzinami zabrał z apteczki w łazience Connie.
– Prawdziwy harcerz. – Uśmiechnęła się.
– Przyniosę ci wody.
– Sama mogę sobie wziąć.
Harry pomógł jej się podnieść. Z włosów i ubrania dziewczyny posypały się okruchy szkła.
Kiedy weszli do pokoju, Connie zatrzymała się przed obrazem. Bezgłowy ludzki kadłub. Żarłoczny upiór o obłąkanych, wytrzeszczonych oczach.
– Tiktak miał żółte oczy – powiedziała. – Nie takie jak wtedy gdy zebrał przed restauracją. Żółte oczy, błyszczące, z czarnymi szparkami zamiast źrenic.
Poszli do kuchni po wodę do popicia pastylek. Harry’ego ogarnęło irracjonalne uczucie, że upiór na obrazie Goi odprowadził ich wzrokiem do drzwi, a potem wyszedł z ram i podąża chyłkiem za nimi przez dom nieboszczyka.