Po zjedzeniu ciastek i chrupek ziemniaczanych Bryan skorzystał ze swojej Największej Tajemnej Mocy, by stać się niewidzialnym, po czym stanął na skraju tarasu i wysikał się między prętami barierki do cichego oceanu. Zawsze rajcowało go robienie takich rzeczy w miejscach publicznych, czasami wprost na ulicy, gdzie było pełno ludzi. Wiedział, ze dzięki swej Mocy jest bezkarny. Opróżniwszy pęcherz, znów stał się widzialny i wrócił do domu.
Jedzenie rzadko wystarczało, żeby odbudować jego energię. Ostatecznie był Bogiem w akcie samostworzenia, a według Biblii pierwszy Bóg odpoczywał dnia siódmego. Przed czynieniem dalszych cudów Bryan musiał się zdrzemnąć, może nawet godzinę.
Sypialnię oświetlała tylko jedna lampka nocna. Zatrzymał się przed lakierowanymi na czarno półkami, gdzie stały słoiki z oczami różnych rozmiarów i kolorów. Chłonął ich nie mrugające, wieczne spojrzenia. Ich admirację.
Rozwiązał pasek i strząsnął szlafrok na podłogę.
Oczy go uwielbiały. Uwielbiały. Czuł ich uwielbienie i przyjmował je łaskawie.
Otworzył jeden ze słoików. Te oczy należały do kobiety wykluczonej przez niego ze stada, ponieważ należała do tych, którzy mogli zniknąć bez zbytniego zamieszania. Kiedyś miały piękny błękitny kolor. Teraz były wyblakłe i przesłonięte mleczną mgiełką.
Zanurzył palce w ostro pachnącym płynie, wyjął jedno oko i trzymał je w lewej dłoni. Przypominało w dotyku dojrzały daktyl – wilgotne, miękkie, lecz jędrne.
Położył sobie oko na piersiach i rozwartą dłonią przesuwał lekko od sutki do sutki, w przód i w tył, nie przyciskając zbyt mocno, by go nie uszkodzić. Pragnął, żeby zmarła kobieta widziała nowego Boga w całej krasie, każdą płaszczyznę ciała, każde wgłębienie i por skóry. Czuł chłodny dotyk małej kulki na gorącym ciele i widział wilgotne smużki, jakie zostawiała na skórze. Zadrżał z rozkoszy. Opuścił śliską gałkę na brzuch, opisywał nią kółka, potrzymał ją przez chwilę w zagłębieniu pępka.
Wyjął ze słoika drugie błękitne oko. Przytrzymał je przy skórze prawą dłonią i pozwolił, by oboje oczu badało jego ciało: pierś, boki i uda, brzuch i z powrotem pierś, szyję z obu stron, twarz, łagodnie turlając wilgotne, sprężyste kulki na policzkach, w koło, w koło, w koło. Jakież to wspaniałe być obiektem adoracji. I jak cudownym darem dla zmarłej kobiety były tak intymne chwile z Bogiem, który ją osądził i skazał.
Kręte ścieżki formaliny znaczyły drogę każdego oka po jego ciele. Gdy płyn wyparował, można by pomyśleć, że plątanina chłodnych śladów na skórze była ażurowym wzorem łez, wylanych przez martwą kobietę, łez radości, wywołanych tym wzniosłym sakramentem.
Pozostałe oczy na półkach, obserwujące go ze swoich zawartych w szklanych ściankach płynnych wszechświatów, zdawały się zazdrościć błękitnym oczom, które dostąpiły łaski komunii.
Bryan żałował, że nie może przyprowadzić tutaj matki i pokazać jej tych wszystkich oczu, które go podziwiały i wielbiły, czciły i nie znajdowały w nim nic, co skłaniałoby je do odwrócenia wzroku.
Ale rzecz jasna ona ich nie zobaczy, nie może zobaczyć. Krnąbrna, zgrzybiała czarownica uparcie się go bała. Czuła do niego najwyższą odrazę’ chociaż nawet dla niej powinno być oczywiste, że przeistaczał się w istotę obdarzoną Nadzmysłowymi Duchowymi Mocami, miecz boskiej kary, zbawcę nękanego plagą ludzkości świata.
Włożył parę błękitnych oczu do słoika i zakręcił pokrywkę.
Zaspokoił jeden rodzaj głodu ciastkami i chrupkami, drugi zaś demonstrując swoją chwałę przed kongregacją w słoikach i chłonąc ich zbożny szacunek. Teraz należało przespać się chwileczkę, by odzyskać siły. Miał zobowiązania, a zbliżał się świt.
Ułożywszy się na skłębionym posłaniu, sięgnął do wyłącznika lampki nocnej, ale postanowił zostawić światło. Niech widzi go bezcielesna kongregacja wiernych. Miła mu była myśl, że będzie podziwiany i wielbiony nawet we śnie.
Bryan Drackman zamknął oczy, ziewnął i jak zawsze natychmiast zasnął. Śnił… wielkie miasta rozpadały się w gruzy, płonęły domy, padały pomniki. Masowa mogiła pod zwałami pokruszonego betonu i wygiętych stalowych prętów sięgała aż po horyzont. Żerujące na tym pobojowisku stada sępów były tak liczne, że gdy poderwały się do lotu, zasłoniły czarnymi skrzydłami niebo.