Rozdział czwarty
l

Czasem, kiedy był zmęczony po używaniu Mocy, Bryan Drackman wpadał w przygnębienie. Wszystko go drażniło. Jeśli noc była chłodna, chciał, żeby była ciepła; jeśli była ciepła, wolałby chłód. Lody były za słodkie, chrupki za słone, smak czekolady zbyt czekoladowy. Nie mógł znieść dotyku materiału na skórze, nawet jedwabiu szlafroka, a bez ubrania czuł się nieswój i bezbronny. Nie miał chęci siedzieć w domu, nie chciało mu się wychodzić. Patrząc na siebie w lustrze, nie lubił swego odbicia, a stojąc przed regałem ze słoikami, miał wrażenie, że oczy jego ofiar wyrażają drwinę, a nie uwielbienie. Wiedział, że powinien się przespać, by odzyskać siły i humor, ale nie cierpiał świata snów równie mocno, jak gardził światem jawy.

Ten zrzędliwy nastrój się pogłębiał. W nadmorskiej samotni nie było nikogo, z kim Bryan mógłby się pokłócić, by dać ujście rozdrażnieniu. Irytacja wzrastała więc do gniewu. Gniew przeradzał się w ślepą furię.

Zbyt zmęczony, by wyładować się w ruchu, siedział nagi na czarnym łożu, wsparty o powleczone czarnym jedwabiem poduszki, i dawał się spalać pasji. Zaciskał ręce w pięści, coraz mocniej, aż paznokcie wbijały się boleśnie w dłonie, a mięśnie bolały od wysiłku. Walił się kułakami, uderzając kłykciami, żeby bardziej bolało, po udach, brzuchu i piersiach. Okręcał na palcach kosmyki włosów i ciągnął, aż łzy stawały mu w oczach.

Oczy. Przysuwał zakrzywione palce do powiek i próbował zdobyć się na odwagę, żeby wyłuskać gałki z oczodołów, wydrzeć je i rozgnieść w pięściach.

Nie wiedział, skąd się bierze to pragnienie samooślepienia, lecz pokusa była olbrzymia.

Ogarniało go szaleństwo.

Zawodził, tarł głową po poduszce, rzucał się na czarnych prześcieradłach, młócił rękami i nogami, pluł i wrzeszczał, przeklinał zapamiętale i potoczyście, jak opętany przez siłę nieczystą. Przeklinał świat i samego siebie, ale przede wszystkim przeklinał tę sukę, która wydała go na świat, głupią, wstrętną sukę. Matkę.

Matka.

Gniew nagle przechodził w żałość i rozpacz, a okrzyki wściekłości i nienawiści ustępowały miejsca bolesnemu łkaniu. Kulił się, opasywał ramionami swoje poturbowane, obolałe ciało i płakał tak gwałtownie, jak przedtem miotał się i krzyczał, równie namiętny w rozżaleniu co w gniewie.

To cholernie niesprawiedliwe, że jest sam. Musiał dorastać pozbawiony towarzystwa braci, mądrego przewodnictwa ojca cieśli, łagodnego oddania matki. Jezus, stając się Bogiem, cieszył się bezgraniczną miłością Marii Panny; u boku Bryana nie było żadnej Najświętszej Dziewicy, żadnej promiennej Madonny. Jego matką była wiedźma, zgrzybiała i zniedołężniała od ulegania swoim nałogom, czarownica, która odwróciła się od niego z nienawiścią i strachem, nie chcąc dać mu ukojenia. Co za okropna niesprawiedliwość, że on musi stać się Bogiem i stworzyć świat na nowo bez wielbiących go uczniów, którzy stali przy Jezusie, i bez matki takiej jak Maria, Królowa Aniołów.


Jego żałosne łkanie z wolna przycichało.

Łzy obsychały na policzkach.

Leżał samotny, rozpaczliwie samotny.

Strasznie potrzebował snu.


Od ostatniej drzemki stworzył golema, który zabił Ricky’ego Estefana, skonstruował następnego, żeby przywiązać srebrną klamrę do lusterka w hondzie Lyona, na próbę powołał do życia latającego gada z piasku na plaży i stworzył jeszcze jednego golema, żeby postraszyć ważniackiego gliniarza i jego współpracowniczkę. Użył również swojej Największej Tajemnej Mocy, by włożyć pająki i węże do kuchennych szafek Estefana, umieścić odłamaną głowę świętej figury w zaciśniętej dłoni Connie Gulliver i prawie doprowadzić Lyona do obłędu, sadzając go trzy razy na kuchennym krześle w samobójczych pozach.

Na wspomnienie baraniej, przestraszonej miny Harry’ego Lyona Bryan zachichotał.

Głupi gliniarz. Wielki chojrak. Ze strachu mało się nie zsikał w gacie!

Bryan przetoczył się na brzuch i zanurzył twarz w poduszce, a śmiech w nim narastał.

Mało się nie zsikał w gacie! Też mi bohater!

Po chwili jego rozżalenie ustąpiło. Nastrój mu się znacznie poprawił.

Wciąż czuł wyczerpanie i potrzebę snu, ale był również głodny. Spalił ogromną ilość kalorii i schudł o parę kilogramów. Czuł wilczy głód i nie miał co myśleć o spaniu, zanim go zaspokoi.

Wkładając swój jedwabny czerwony szlafrok, zszedł na dół do kuchni. Wyjął ze spiżarni baloniki, pudełko ciastek czekoladowych i dużą torbę chrupek ziemniaczanych o smaku cebulowym. Z lodówki wziął dwie butelki mleka o smaku waniliowym i czekoladowym.

Przez jadalnię wyszedł na wyłożony płytkami taras, częściowo zasłonięty przez balkon sypialni na piętrze. Usiadł na leżaku tuż przy balustradzie, żeby widzieć ciemny Pacyfik.

Minęła północ. Od oceanu wiała chłodna bryza, lecz Bryanowi to nie przeszkadzało. Babka Drackman zaczęłaby gderać i grozić mu zapaleniem płuc. Nic sobie z tego nie robił. Gdyby się zbytnio ochłodziło, mógł niewielkim wysiłkiem dokonać drobnych zmian w swoim metabolizmie i podnieść odpowiednio temperaturę ciała.

Zjadł wszystkie baloniki i popił je mlekiem waniliowym.

Mógł jeść, co mu się podoba.

Mógł robić, co mu się podoba.

Wprawdzie jego Dorastanie było samotne i musiał się obejść bez oddanych uczniów i swojej własnej Matki Boskiej, ale ostatecznie obróci się to na dobre. Jezus był Bogiem współczującym i uzdrawiającym, podczas gdy Bryan miał być Bogiem gniewnym i karzącym. Lepiej, że dorastał sam, nie zdemoralizowany matczyną miłością i nie skażony ckliwym miłosierdziem. 186

Загрузка...