6

Gęsta zimna mgła znad Pacyfiku otulała ciemny brzeg. Płynęła przez uśpione miasto niczym widmo praoceanu z linią przypływu wysoko nad poziomem dzisiejszego morza.

Harry jechał nadbrzeżną autostradą, szybciej niż nakazywał rozsądek przy tak ograniczonej widoczności. Doszedł do wniosku, że ryzyko kraksy blednie w porównaniu z ryzykiem dotarcia do Tiktaka za późno, kiedy już odnowi zapas sił.

Dłonie Harry’ego na kierownicy były wilgotne, jakby mgła skropliła się na skórze. Lecz w furgonetce nie było mgły.

Druga dwadzieścia siedem.

Minęła prawie godzina, odkąd Tiktak udał się na spoczynek. Z jednej strony dokonali wiele przez tak krótki czas, z drugiej – mieli wrażenie, że czas nie jest rzeką, jak w starej piosence, lecz rwącym wodospadem.

Janet i Sammy siedzieli z tyłu w pełnym napięcia milczeniu. Chłopiec spał. Pies kręcił się niespokojnie.

Connie włączyła małą lampkę nad głową. Otworzyła bębenek rewolweru i upewniła się, że w każdej komorze tkwi nabój.

Robiła to już drugi raz.

Harry wiedział, jakim torem biegną jej myśli. A jeśli Tiktak się obudził, zatrzymał czas, odkąd ostatnio sprawdzała broń, i usunął wszystkie pociski? Gdy będzie miała okazję go zastrzelić, on uśmiechnie się tylko, wiedząc, że kurek uderzy w pustą komorę.

Na razie w bębenku lśnił komplet łusek.

Connie zatrzasnęła bębenek i wyłączyła światło.

Harry pomyślał, że wygląda na bardzo zmęczoną. Ściągnięta twarz. Załzawione, przekrwione oczy. Traf chciał, że musieli podchodzić najgroźniejszego przestępcę w historii ich kariery w chwili, gdy byli doszczętnie wyczerpani. Harry wiedział, że jemu też daleko do zwykłej formy. Miał przytępioną uwagę i zwolnione reakcje.

– Kto wejdzie do domu? – spytał Sammy.

– Harry i ja – odrzekła Connie. – Jesteśmy zawodowcami.

– A my? – spytała Janet.

– Zaczekacie w wozie.

– Idę z wami – oświadczył Sammy.

– Wybij to sobie z głowy – osadziła go ostro Connie.

– Jak wejdziecie do środka?

– Moja współpracowniczka ma ze sobą komplet wytrychów – wtrącił Harry.

Connie poklepała się po kieszeni kurtki, by sprawdzić, czy zwinięty futerał z narzędziami pracy włamywacza wciąż tam jest.

– Co zrobimy, jak on nie będzie spał? – spytała Janet.

– Będzie spał – odparł Harry, sprawdzając nazwy ulic po drodze.

– A jeśli nie?

– Musi spać – rzekł z naciskiem Harry, ujmując w tych dwóch słowach wszystko, co można by powiedzieć o ich przerażająco ograniczonych możliwościach.

Druga dwadzieścia dziewięć. Cholera. Przedtem czas stał w miejscu, teraz gnał na złamanie karku.

Nazwa ulicy brzmiała Phaedra Way. Litery na tabliczkach były małe, nieczytelne, zwłaszcza we mgle. Pochylił się nad kierownicą i mrużąc oczy, wytężał wzrok.

– Jak go można zabić? – spytał z niepokojem Sammy. – Nie widzę żadnego sposobu.

– Cóż, na pewno nie możemy ryzykować i tylko go ranić – odparła Connie. – Może on umie wylizać się w pięć minut z każdego postrzału.

Phaedra Way, Phaedra Way. Dalej, gdzie to jest?

– Jeśli ma moc samouzdrawiania, to mieści się ona tam, gdzie wszystko inne – powiedział Harry.

– W mózgu – dokończyła Janet.

Phaedra, Phaedra, Phaedra…

Harry nieco zwolnił, gdyż był pewny, że są w pobliżu tej ulicy, i ciągnął:

– Tak. Siła woli. Moc umysłu. Siła psychiczna płynie z umysłu, czyli z mózgu.

– Strzał w głowę – rzuciła Connie.

– Z bliskiej odległości – dodał Harry.

Connie miała ponurą minę.

– To jedyny sposób. Z tym łajdakiem nie można się patyczkować. Zniszczyć mózg, zabić go, zanim będzie miał czas zareagować.

Harry przypomniał sobie, jak golem-włóczęga ciskał w jego mieszkaniu ognistymi kulami, od których w mgnieniu oka wszystko rozjarzało się białym płomieniem.

– Tak, zanim będzie miał czas zareagować. Hej! To tutaj. Phaedra Way.

Dom pod adresem, jaki dostali od Jennifer Drackman, znajdował się niecałe trzy kilometry od “Pacific View”. Znaleźli ulice o drugiej trzydzieści jeden, nieco więcej niż godzinę od początku i końca pauzy.

W rzeczywistości nie była to ulica, raczej długi podjazd, przy którym stało tylko pięć domów, wychodzących na pogrążony we mgle Pacyfik. Od wiosny do jesieni na całym wybrzeżu roiło się od turystów, szukających miejsca do parkowania blisko plaży, toteż przy wjeździe stała tablica z surowym napisem: “Teren prywatny – obce wozy będą odholowywane”. Nie broniła jednak wjazdu żadna brama.

Uliczka była tak krótka, że hałas furgonetki o świcie mógł zbudzić śpiących i ściągnąć czyjąś uwagę. Harry pojechał prosto i zatrzymał się pięćdziesiąt metrów dalej na poboczu autostrady.


Jest dobrze, wszyscy są razem, więc chyba mogą być rodziną z psem, będą psa karmić i mieszkać w ciepłym i suchym domu – i nagle wszystko się psuje.

Tchnienie śmierci. Kobieta, która nie ma chłopca. Ten drugi mężczyzna. Siedzą z przodu furgonetki, a wokół nich wszędzie tchnienie śmierci.

Czuje je na nich, choć to nie zapach. Widzi je na nich, choć wyglądają tak samo jak jeszcze przed chwilą. Tchnienie jest bezgłośne, a jednak je słyszy, gdy słucha ich słów. Gdyby polizał ich ręce, ich twarze, poczułby tchnienie śmierci na języku, choć ono nie ma smaku. Gdyby go poklepali lub pogłaskali, czułby je w ich dotyku. Tchnienie śmierci. To jedna z niewielu rzeczy, które wyczuwa, nie wiedząc do końca jak. Tchnienie śmierci.

Trzęsie się. Nie może powstrzymać drżenia.

Tchnienie śmierci.

Zła rzecz. Bardzo zła. Najgorsza.

Musi coś zrobić. Ale co? Co, co, co?

Nie wie, kiedy przyjdzie śmierć. Nie wie, czy przyjdzie do nich obojga, czy tylko do jednego z nich. Może przyjść tylko do jednego, a pies wyczuwa jej tchnienie u obojga, bo to się zdarzy, gdy będą razem. Nie czuje tego tak wyraźnie, jak niezliczonych woni bijących od śmierdzącego człowieka czy strachu, którym wszyscy pachną, bo tak naprawdę to nie jest nic do wąchania ani smakowania, raczej uczucie zimna, mroku i głębi. Tchnienie śmierci.

Więc…

Trzeba coś zrobić.

Coś zrobić.

Co, co, co?


Harry wyłączył silnik i zgasił światła. Zapadła cisza niemal tak głęboka jak w czasie pauzy.

Pies kręcił się niespokojnie, węszył i skomlał. Gdyby zaszczekał, ściany furgonetki stłumią dźwięk. Odległość od domu Drackmana była na tyle duża, że mogli się nie obawiać, iż pies obudzi Tiktaka jakimś hałasem.

Sammy odchrząknął.

– Ile upłynie czasu, zanim powinniśmy się domyślić… wiesz… żeście go nie dostali, że on dostał was? Przepraszam, ale muszę o to spytać. Kiedy powinniśmy zacząć uciekać?

– Jeśli nas dostanie, nie będziecie mieli na to szans – odparła Connie.

Harry obrócił się i spojrzał w ciemny tył samochodu.

– Tak jest. Zacznie, się zastanawiać, jak wpadliśmy na jego ślad. Gdy nas zabije, od razu zrobi następną pauzę, żeby sprawdzić, co się z wami dzieje, i dojdzie prawdy. Jeśli do was trafi, będziecie o tym wiedzieli, bo w kilka sekund później, już w normalnym czasie, jeden z jego golemów pojawi się przed wami, najpewniej w tym wozie.

Sammy zamrugał niepewnie. Oblizał spękane wargi.

– No to, na litość boską, zróbcie wszystko, żeby go zabić.

Harry cicho otworzył drzwiczki, Connie wysiadła z drugiej strony. Pies prześliznął się między przednimi siedzeniami i wymknął na dwór.

Harry próbował złapać kundla, gdy ten przemykał koło jego nóg, lecz nie zdążył.

– Woofer, nie! – wyszeptał.

Pies jakby nie słyszał. Odbiegł za samochód.

Harry ruszył za nim.

Pies przyspieszył. Harry zrobił za nim parę kroków, lecz kundel był szybszy i zniknął w gęstej mgle, kierując się w stronę, gdzie z autostrady skręcało się do domu Drackmana.

Harry zaczął kląć pod nosem. Podeszła do niego Connie.

– On nie może tam pójść – szepnęła.

– A to dlaczego?

– Jeżeli obudzi Tiktaka…

Harry spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści cztery.

Być może, mieli jeszcze kilkanaście minut, a nawet jakieś pół godziny. A może już było za późno.

Stwierdził, że nie ma co się przejmować psem.

– Pamiętaj, strzał w głowę. Szybko i z bliska. To jedyny sposób – przypomniał Connie.

Kiedy doszli do Phaedra Way, obejrzał się za siebie. Furgonetka znikła we mgle.

Загрузка...