7

Od Laguna Beach do Dana Point Harry prowadził jak wariat. Nawet Connie, miłośniczka szybkości i ryzyka, wparła plecy w fotel i wydawała nieartykułowane okrzyki, gdy ścinał zakręty. Jechali jego prywatnym samochodem, nie służbowym sedanem, więc nie mógł wystawić na dach koguta ani włączyć syreny. Na szczęście we wtorkowy wieczór ruch był nieduży. Harry naciskając klakson i migając światłami zganiał na bok nieliczne wozy, jakie się napatoczyły.

– Może trzeba zadzwonić do Ricky’ego i go ostrzec – powiedziała Connie, gdy wyjeżdżali z Laguna.

– Nie mam w samochodzie telefonu.

– Stań po drodze przy jakimś sklepie czy stacji benzynowej.

– Nie mogę tracić czasu. A u niego telefon i tak nie zadzwoni.

– A to niby dlaczego?

– Bo Tiktak nie zechce, żeby zadzwonił.

Jechali szybko pod górę. Zarzuciło ich na zakręcie. Tylne opony zaryły się w żwir na poboczu, grad kamyczków uderzył w podwozie i zbiornik paliwa. Prawy tylny błotnik musnął metalową barierkę, i już byli z powrotem na szosie. Harry nawet nie tknął hamulca.

– No to zadzwońmy na posterunek w Dana Point.

– W takim tempie bez zatrzymywania będziemy tam szybciej niż oni.

– Może się przydać jakaś pomoc.

– Na cholerę się przyda, jak się spóźnimy i nie zastaniemy go żywego.

Harry nie mógł sobie darować, że wystawił przyjaciela na niebezpieczeństwo. Nie wiedział wprawdzie, jaką groźbę ściąga na niego swą wizytą, ale później, gdy Tiktak zapowiedział: “Wszystko i wszyscy, których kochasz”, powinien zrozumieć, że stwór dobierze się do Ricky’ego.

On i Ricky Estefan wyszli cało z niejednych tarapatów. Byli przyjaciółmi i Harry go kochał. Proste. Nigdy dotąd tak tego nie formułował, bo dla mężczyzny uczucie do drugiego mężczyzny to coś wstydliwego.

W ogóle był powściągliwy w tej kwestii, nawet gdy chodziło o przyjaźń. A co dopiero miłość! Wprowadzała tyle komplikacji. Pociągała za sobą wiele zobowiązań i ograniczeń. Znienacka ktoś pakował ci się w życiorys, razem ze swoimi niechlujnymi nawykami, odmiennymi gustami, mętnymi opiniami i niezorganizowaną osobowością.

Gdy gnali z rykiem silnika główną ulicą Dana Point, a tłumik obijał się o nierówności nawierzchni, Harry powiedział:

– Czasem straszny ze mnie idiota.

– Powiedz lepiej coś nowego.

– Naprawdę porąbany model.

– Wciąż się obracamy w kręgu znanych faktów.

Tylko jedno go usprawiedliwiało: od kiedy w jego mieszkaniu wybuchł pożar, nie miał ani chwili spokoju. Jedna niesamowitość goniła drugą, wypadki biegły tak szybko, że nie miał wcale czasu pomyśleć. Była to mizerna wymówka, ale jej się uczepił.

Nie wiedział nawet, co myśleć o tych pieprzonych dziwach. Myślenie dedukcyjne, najbardziej skuteczne w pracy detektywa, zawodziło w wypadku zjawisk nadprzyrodzonych. Spróbował metody indukcyjnej i skonstruował teorię o psychopacie z paranormalnymi możliwościami umysłowymi. Nie szło mu to, gdyż indukcyjne myślenie graniczyło w jego oczach z intuicją, a intuicja nie miała nic wspólnego z logiką. Lubił konkretne, namacalne dowody, realne przesłanki, na których można się było oprzeć w rozumowaniu, coś z nich wywnioskować.

Kiedy skręcili w ulicę, przy której mieszkał Ricky, Connie zaklęła.

Harry zerknął na nią.

Patrzyła z osłupieniem na swoją zaciśniętą dłoń.

– Co się stało? – spytał.

Trzymała w dłoni jakiś przedmiot.

– Jeszcze przed sekundą nie miałam tego w ręku. Skąd, do diabła, to się wzięło? – Jej głos drżał lekko.

– Co to jest?

Właśnie parkował przed domem Ricky’ego. Pokazała mu ten przedmiot. Głowa fajansowej figurki. Ułamana przy szyi.

Zahamował gwałtownie, aż opony zaszorowały o krawężnik, a pas bezpieczeństwa wpił mu się boleśnie w pierś.

– Czułam, że ręka mi się zacisnęła jakby w skurczu, a potem miałam to w garści, nie wiadomo skąd.

Harry rozpoznał głowę posążku Matki Boskiej, który stał na stoliku w przedpokoju domu Ricky’ego Estefana.

Ogarnięty złym przeczuciem pchnął drzwiczki i wysiadł z samochodu. Wyciągnął broń.

Wokół panował spokój. W większości domów, również u Ricky’ego, paliło się światło, nadając im ciepły, przytulny wygląd. Z sąsiedztwa dochodziły słabe dźwięki muzyki, tak ciche, że Harry nie mógł rozpoznać melodii. Wiatr szeleścił w koronach dużych palm przed domem.

Nie ma powodu do niepokoju – zdawał się mówić szmer wiatru, nic się nie stało, wszędzie cisza i spokój.

Pomimo to Harry trzymał rewolwer w pogotowiu.

Pobiegł ścieżką do drzwi frontowych, przez wieczorne cienie palm, na obrośniętą bugenwillą werandę. Connie biegła za nim, z bronią w ręku.

Żeby tylko Ricky żył – myślał gorączkowo – proszę Cię, Boże, nie daj mu umrzeć.

Te zaklęcia były jego pierwszą modlitwą od wielu lat.

Drzwi za siatkową osłoną były uchylone. Wąski pasek światła rzucał na podłogę werandy wzór oczek siatki.

Uchylone drzwi były złym znakiem. Ricky miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa, chociaż sądził, że nikt tego nie dostrzega. Byłby głęboko upokorzony, gdyby wiedział, iż jest inaczej. Zamykał wszystko na siedem spustów.

Harry spróbował zajrzeć przez szparę do przedpokoju. Przeszkadzały mu w tym drzwi siatkowe, które nie pozwalały przysunąć bliżej głowy.

Okna były szczelnie zasłonięte.

Harry spojrzał na Connie.

Wskazała rewolwerem drzwi frontowe.

W zwykłych warunkach rozdzieliliby się i weszli każde innymi drzwiami: Connie od tyłu, on od frontu. Teraz takie podchody nie miały sensu, skoro przeciwnikowi nie można było odciąć dróg ucieczki, złapać go w pułapkę, obezwładnić i zakuć w kajdanki. Mogli się tylko starać wynieść cało skórę i ocalić życie Ricky’emu, jeśli nie było na to za późno.

Harry skinął głową i ostrożnie odsunął drzwi siatkowe. Zaskrzypiały. Zamykająca je sprężyna wydała śpiewny, cienki odgłos, podobny do brzęczenia komara.

Chciał wejść po cichu, lecz kiedy zdradził go ten dźwięk, pchnął drzwi wewnętrzne, chcąc szybko wpaść do środka. Drzwi uderzyły w coś i zatrzymały się, zanim otwór był na tyle duży, żeby wejść. Harry naparł w nie z całej siły. Coś pękło, zazgrzytało, zaszurało i rozległ się głośny grzechot. Drzwi otworzyły się na oścież, usuwając z drogi jakąś przeszkodę, a Harry wskoczył do środka z takim impetem, że omal nie wpadł do dziury w podłodze hallu.

Przypomniał mu się zdemolowany korytarz nad restauracją w Laguna. Jeżeli te szkody wyrządził granat, musiał eksplodować pod podłogą. Wybuch wypchnął belki, izolację i klepki do góry. Nie czuć było jednak charakterystycznego zapachu prochu i spalenizny.

Górne światło padało na gołą ziemię pod zerwaną dębową podłogą. Na stoliku z ołtarzykiem stojąca niebezpiecznie blisko krawędzi wotywna świeczka w czerwonej czarce rzucała drżące smugi światła i cienia.

W połowie długości przedpokoju, przy zachlapanej krwią ścianie, leżał jakiś mężczyzna, skręcony w tak nienaturalnej pozycji, że na pierwszy rzut oka widać.było, iż nie żyje.

Harry rozpoznał Ricky’ego. Serce przeszył mu ból. Na chwiejnych nogach, z uczuciem zimna w żołądku ruszył w głąb przedpokoju.

Connie weszła do domu, kiedy obchodził dziurę w podłodze. Zobaczyła zwłoki i w milczeniu skinęła ręką w stronę łukowego przejścia, wiodącego do bawialni.

Harry z ulgą poddał się rytuałowi zwykłego rutynowego przeszukiwania domu, nawet jeśli w tym przypadku szukanie zabójcy nie miało sensu. Tiktak, czy jak się tam nazywał, z pewnością nie schował się w żadnym kącie ani nie gramolił przed tylne okno, skoro mógł zniknąć w wirze powietrza albo słupie ognia. I na co przydałaby się im broń, gdyby go znaleźli? Mimo wszystko znany rytuał działał uspokajająco: symbolizował przywracanie porządku za pomocą ustalonych metod.

W bawialni tuż za progiem, po lewej stronie leżała sterta ciemnego błota, na oko co najmniej sto kilo. Harry pomyślał, że może wybuch wyrzucił je jak gejzer spod podłogi, ale w przedpokoju nie było go ani śladu. Zupełnie jakby ktoś wnosił je wiadrami do środka i wyrzucił na dywan w bawialni.

Harry poświęcił mu tylko przelotne spojrzenie i ruszył dalej. Później będzie dosyć czasu na roztrząsanie tej zagadki.

Przeszukali obie łazienki i sypialnie, ale znaleźli tylko wielkiego, tłustego ptasznika. Harry był tak zaskoczony tym widokiem, że o mało nie nacisnął spustu. Gdyby pająk podbiegł do niego, zamiast zniknąć pod toaletką, Harry zapewne strzeliłby, zanim by sobie uświadomił, co to jest.

Południowa Kalifornia, kraj pustynny, była naturalnym środowiskiem wielkich pająków ptaszników. Od kiedy człowiek nawodnił ziemię i zagospodarował duże obszary, występowały tylko na dzikim pustkowiu w rozpadlinach skalnych. Mimo groźnego wyglądu były płochliwe i większość życia spędzały pod ziemią, wychodząc na światło dzienne jedynie w sezonie godowym. Na obszarze zabudowanym w ogóle ich się nie spotykało. Pająk ptasznik był tu równie nie na miejscu jak tygrys.

Cicho wrócili do przedpokoju, minęli zwłoki. Szybkie spojrzenie potwierdziło, że Ricky’emu w żaden sposób nie można już pomóc. Pod nogami zgrzytały kawałki fajansowej świętej figury.

– O cholera! – krzyknęła Connie.

W kuchni roiło się od węży. Jeden był tuż za progiem. Kolejne dwa myszkowały między nogami stołu i krzeseł. W kącie leżała splątana, kłębiąca się masa. Musiało ich tam być dobre kilkadziesiąt sztuk. Niektóre coś pożerały.

Po blacie z białych płytek biegły wzdłuż krawędzi dwa pająki.

– Co się tu, u diabła, działo? – zastanowił się głośno Harry i stwierdził, że drży mu głos.

Węże zauważyły jego i Connie. Większość nie przejawiła zainteresowania, lecz kilka wysunęło się z kłębowiska, żeby bliżej przyjrzeć się intruzom. Harry szybko zamknął drzwi.

Sprawdzili garaż. Stał w nim samochód Ricky’ego. Na suficie w miejscu, gdzie dach przeciekał, była wilgotna plama. Kałuża na podłodze nie zdążyła do końca wyschnąć.

W przedpokoju Harry ukląkł przy zwłokach przyjaciela. Odsuwał ten okropny moment tak długo, jak się dało.

– Zobaczę, czy w sypialni jest telefon – powiedziała Connie.

– Telefon? – Podniósł na nią wzrok. – Na litość boską, nie myśl nawet o tym.

– Musimy zameldować o morderstwie.

– Posłuchaj… – spojrzał na zegarek – dochodzi jedenasta w nocy. Jeśli złożymy doniesienie, utkniemy tu na długie godziny.

– Ale…

– Nie ma czasu do stracenia. I tak nie wiem, jak zdołamy znaleźć tego Tiktaka przed wschodem słońca. Szansę są marne. Nawet gdy nam się to uda, nie wiadomo, jak go załatwić. Ale głupio nawet nie spróbować, prawda?

– Niech będzie, masz rację. Po prostu nie chcę siedzieć na tyłku i czekać, aż mnie coś rozszarpie.

– No więc w porządku. Zostawmy w spokoju telefon.

– Pójdę tylko… Poczekam na ciebie w tym pokoju.

– Uważaj na węże – powiedział, gdy ruszyła w głąb korytarza.

Potem schylił się nad Rickym.

Ciało wyglądało gorzej, niż mu się z początku zdawało. Zobaczył głowę węża, wczepioną zębami w dłoń Ricky’ego, i zadrżał. Małe podwójne ranki na twarzy mogły być śladami po ukąszeniach. Obie ręce były wygięte w łokciach do tyłu – kości zostały nie złamane, lecz wręcz zgruchotane. Ricky Estefan był w takim stanie, że trudno było określić główną przyczynę śmierci; jeśli jednak żył jeszcze, gdy jego głowę obrócono o sto osiemdziesiąt stopni, z pewnością umarł w tej okropnej chwili. Szyję miał poranioną i posiniaczoną, głowa opadła bezwładnie w dół, tak że podbródek spoczywał między łopatkami.

Oczy zniknęły.

– Harry! – zawołała Connie.

Harry patrzył na dwie krwawe jamy i nie był w stanie się odezwać. W ustach zrobiło mu się sucho, głos uwiązł w gardle.

– Harry, chodź, coś zobaczysz.

Wiedział już wystarczająco dokładnie, co zrobiono Ricky’emu, aż za dokładnie. Ogarnął go wściekły gniew.

Podniósł się, obrócił i zobaczył swoje odbicie w lustrze za ołtarzykiem oprawionym w srebrną ramę. Twarz miał w kolorze popiołu, jak u trupa. Cząstka jego istoty umarła naprawdę, kiedy zobaczył zwłoki przyjaciela.

Odwrócił wzrok na widok strachu, osłupienia i prymitywnej furii, jaka malowała się w jego oczach. Człowiek w lustrze nie był tym Harrym Lyonem, którego znał – lub którym pragnął być.

– Harry! – zawołała znowu Connie.

Znalazł ją w bawialni, schyloną nad kupą błota, a raczej wilgotnej, zbitej ziemi.

– Spójrz na to, Harry.

Pokazała mu osobliwe zjawisko, na które nie zwrócił uwagi podczas przetrząsania domu. Z bezkształtnego pagórka wystawała ludzka ręka, nie prawdziwa, lecz uformowana z wilgotnej ziemi. Była duża, silna, żylasta, z kwadratowo zakończonymi palcami, tak misternie wykończona, jakby wyszła spod dłuta wielkiego rzeźbiarza.

Tkwiła w rękawie płaszcza, również uformowanym z ziemi, na którym widać było pasek ze sprzączką, otwór wentylacyjny i trzy guziczki. Dawało się rozpoznać nawet fakturę materiału.

– Co o tym myślisz? – spytała Connie.

– Niech mnie diabli, jeśli wiem.

Przysunął palec do ręki i szturchnął ją, na wpół w obawie, że okaże się prawdziwą kończyną, pokrytą cienką warstwą błota. Rozsypała się jednak pod jego dotykiem, został tylko mankiet płaszcza i dwa palce.

Jakieś wspomnienie przepłynęło przez umysł Harry’ego i znikło, zanim mógł je pochwycić, zwodnicze jak przelotny błysk łusek ryby, niknącej w mrocznej głębi stawu. Patrząc uporczywie na resztki ulepionej z ziemi ręki, czuł, że jest o krok od ważnego odkrycia, jednak mimo wysiłków nie mógł sprecyzować tej niejasnej myśli.

– Wynośmy się stąd – powiedział.

W przedpokoju wolał nie patrzeć na zwłoki.

Balansował na granicy utraty zmysłów. Kipiał szalonym gniewem, ledwie się mógł opanować. To nigdy dotąd nie zaznane uczucie budziło w nim lęk, bo nie wiedział, dokąd go zaprowadzi – dotychczas starał się w emocjach utrzymywać taki sam porządek jak w kartotekach i kolekcji płyt kompaktowych. Gdyby spojrzał na Ricky’ego raz jeszcze, może nie zdołałby się opanować i wpadłby w histerię. Chciał na kogoś krzyczeć, obojętne na kogo, wrzeszczeć aż do bólu gardła, kogoś bić i kopać bez opamiętania lub też wyładować wściekłość na przedmiotach, łamać i niszczyć wszystko w zasięgu ręki, mimo głupoty i bezsensu takiego wyżywania się, nawet gdyby miał tym zaalarmować sąsiadów. Powstrzymywała go tylko obecność Connie. Nie mógł znieść myśli, że ktoś byłby świadkiem jego ataku furii, widziałby, jak się miota z dzikim wzrokiem i pianą na ustach, zwłaszcza gdy tym kimś miała być Connie Gulliver.

Opuścili dom, Connie zamknęła starannie drzwi wejściowe. Razem wyszli na ulicę i ruszyli do samochodu.

Harry przystanął i rozejrzał się wokół.

– Posłuchaj.

– Nic nie słyszę. – Connie zmarszczyła brwi.

– No właśnie, wszędzie spokój.

– No więc?

– Przecież musiał być piekielny hałas.

Zrozumiała, o co mu chodzi.

– Ten wybuch, który rozsadził podłogę. I Ricky pewnie krzyczał, wzywał pomocy.

– Więc dlaczego żadni ciekawscy sąsiedzi nie wyszli sprawdzić, co się dzieje? To małe osiedle, gdzie ludzie dosyć dobrze się znają. Tu nikt nie udaje głuchego, gdy słyszy, że ktoś obok ma kłopoty, tylko przychodzi z pomocą.

– To znaczy, że nic nie słyszeli – stwierdziła Connie.

– Jak to możliwe?

Na pobliskim drzewie zaśpiewał nocny ptak.

Z jednego domu wciąż dobiegała cicha muzyka. Harry tym razem rozpoznał melodię. A String of Pearls.

Kilka domów dalej samotny pies żałośnie ni to wył, ni to skomlał.

– Nic nie słyszeli… Jak to możliwe? – powtórzył Harry.

Jeszcze dalej zaryczał silnik ciężarówki, wjeżdżającej na stromy podjazd przed autostradą. Zabrzmiał jak niski głos brontozaura, który zaplątał się w niewłaściwej epoce.

Загрузка...