10

Bryan otworzył francuskie okno i wyszedł na balkon sypialni.

Okno nie było zamknięte na rygiel, podobnie jak reszta drzwi i okien w całym domu. Chociaż z rozsądku zachowywał pewną ostrożność, nie bał się nikogo, nigdy. Inni chłopcy byli tchórzami, on nie. Jego niezwykła Moc natchnęła go taką pewnością siebie, jakiej nie miał zapewne nikt od stworzenia świata. Wiedział, że nikt nie powstrzyma go przed spełnieniem Misji; jego wyniesienie na tron Najwyższego było zapisane w wyrokach losu. Musiał jedynie cierpliwie czekać na ostateczne Przeistoczenie.

Tuż przed północą powietrze było chłodne i wilgotne. Na podłodze balkonu perliła się rosa. Od oceanu wiała orzeźwiająca bryza. Czerwony szlafrok Bryana, związany ciasno w talii, wyglądał jak plama krwi.

Światła Santa Catalina, leżącego pięćdziesiąt kilometrów na zachód, zasłaniał niewidoczny stąd wał gęstej mgły. Niebo wciąż było zachmurzone, nie rozjaśniały go gwiazdy ani księżyc. Bryan nie widział jasno oświetlonych okien sąsiadów, gdyż jego dom stał na samym krańcu cypla, urwisko opadało wprost do oceanu.

Czuł się otulony ciemnością jak jedwabnym szlafrokiem. Łoskot i chlupot fal, nieustanny szum Pacyfiku koił nerwy.

Niczym czarnoksiężnik na szczycie skały, Bryan zamknął oczy i przywołał Moc.

Przestał odczuwać nocny chłód i ziębiącą stopy rosę na balkonie. Nie czuł, jak szlafrok wydyma mu się wokół nóg, nie słyszał fal, rozbijających się o brzeg w dole.

Wytężył wzrok wewnętrzny, żeby znaleźć pięć upośledzonych sztuk, które czekał topór rzeźnika. Zaznaczył każda, z nich obwódką energii, żeby móc łatwo je lokalizować. Z zamkniętymi oczami jakby unosił się wysoko nad ziemią. Hen, w dole błyszczało pięć światełek – aury różne od wszystkich pozostałych źródeł energii na południowym wybrzeżu. Jego zwierzyna łowna.

Przy użyciu jasnowidzenia – czy też “dalekiego widzenia” – mógł obserwować te sztuki stada, każdą z osobna, i ich otoczenie. Nie mógł ich słyszeć, co chwilami było irytujące. Doszedł jednak do wniosku, że kiedy wreszcie stanie się Bogiem, zyska dar postrzegania na odległość wszystkimi pięcioma zmysłami.

Zajrzał do Sammy’ego Shamroe, którego zostawił na razie w spokoju do czasu gdy rozprawi się z cwanym, ważniackim gliną. Wbrew spodziewaniom Bryana zapijaczony wykolejeniec nie leżał w swojej skrzyni pod gałęziami oleandra, osuszając drugą dwulitrową butlę wina. Szedł przez centrum Laguna Beach, mijając sklepy z zapuszczonymi żaluzjami. Niósł coś podobnego do termosu. Oparł się o pień drzewa, żeby złapać oddech i zorientować się, gdzie jest. Przeszedł niepewnie dziesięć kroków, po czym znów przystanął. Wsparł się plecami o ceglaną ścianę i zwiesił głowę. Najwidoczniej zbierało mu się na rzyganie. Chwilowo z tego zrezygnował i zataczając się ruszył chwiejnie dalej. Mrugał zawzięcie i marszczył brwi. Brodę wysunął naprzód, na twarzy miał wypisany wyraz niezwykłej determinacji, jakby dokądś zmierzał, chociaż najprawdopodobniej szwendał się bez celu, kierowany irracjonalnymi, durnymi powodami, które mógłby zrozumieć tylko ktoś o mózgu podobnie przesiąkniętym alkoholem.

Zostawiając Sama “Pić i fotomontaż” Bryan sprawdził, co się dzieje z zasranym bohaterem i jego dziwką. Wjeżdżali hondą ważniaka na podjazd nowego domu, obitego robionymi na stare cedrowymi deskami, z mnóstwem dużych okien. Rozmawiali. Nie słyszał, co mówią. Żywa gestykulacja. Poważne miny. Wysiedli z wozu, nieświadomi, że są obserwowani. Bryan rozejrzał się wokół. Rozpoznał okolicę, gdyż całe życie mieszkał w Laguna Beach, ale nie wiedział, do kogo należy dom.

Za kilka minut nawiąże z Lyonem i Gulliver bardziej bezpośredni kontakt.

Wreszcie odnalazł Janet Marco i jej bachora w zdezelowanym dodge’u na parkingu przy kościele metodystów. Smarkacz spał na tylnym siedzeniu. Matka siedziała za kierownicą, skulona, oparta bokiem o drzwiczki. Czuwała, przepatrując wzrokiem ciemność wokół samochodu.

Obiecał zabić ich o świcie i zamierzał dotrzymać terminu. Po wielkim wydatku energii przy torturowaniu i zlikwidowaniu Enrique Estefana załatwienie ich i pary gliniarzy będzie wymagało ogromnego wysiłku. Sądził jednak, że pokrzepiony jedną lub dwiema drzemkami, paroma torbami chrupek ziemniaczanych i kilkoma ciastkami, a może następną porcją lodów z kremem, będzie w stanie unicestwić ich wszystkich na różne, wielce satysfakcjonujące sposoby.

Normalnie w ciągu ostatnich sześciu godzin życia matki i syna ukazałby im się przynajmniej trzy razy pod postacią golema, by ich udręka była jak największa, a strach sięgnął obłędu. Zabijanie sprawiało mu czystą, wręcz orgiastyczną przyjemność, lecz godziny – niekiedy dni – zadawania męczarni, które zwykle poprzedzały zabójstwo, dostarczały prawie tyle samo przyjemności co chwila, gdy wreszcie płynęła krew. Bryan napawał się strachem, jaki wzbudzał w swoich ofiarach; czuł euforię na widok osłupiałego niedowierzania i histerii, gdy zawodziły ich żałosne próby krycia się lub ucieczki, jak to się zawsze wcześniej czy później zdarzało. W przypadku Janet Marco i jej smarkacza będzie jednak musiał zrezygnować z gry wstępnej. Odwiedzi ich jeszcze tylko raz, o świcie, kiedy cierpieniem i krwią zapłacą za to, że kalali świat swoją obecnością.

Musiał oszczędzać energię dla ważniackiego gliny. Chciał, żeby wielki i wspaniały bohater zaznał więcej udręk niż zwykłe ofiary. Chciał go poniżyć. Złamać. Zmienić go w żebrzący łaski, zasmarkany strzęp ludzki. W duszy chojraka kryło się tchórzostwo. Oni wszyscy byli w środku tchórzami. Bryan chciał, żeby ten tchórz czołgał się na brzuchu, pokazał, jakim jest mięczakiem, kupą galarety, zwyczajnym zastrachanym wymoczkiem, chowającym się za odznakę i rewolwer. Przed zabiciem dwójki gliniarzy zaszczuje ich aż do zupełnego wyczerpania, rozedrze kawałek po kawałku i sprawi, iż będą żałować, że się w ogóle urodzili.

Zostawił starego dodge’a na przykościelnym parkingu i wrócił do własnego ciała na balkonie sypialni.

Duże, pochyłe fale wyłaniały się z ciemności i tłukły o brzeg, przypominając Bryanowi lśniące wieżowce z miast w jego snach, które przewracały się pod jego dotknięciem i grzebały miliony wrzeszczących ludzi w powodzi szkła i poszarpanej stali.

Kiedy nastąpi już Przeistoczenie, nie będzie musiał odpoczywać i oszczędzać energii. Jego moc będzie jak moc wszechświata, niewyczerpana i bez granic.

Wrócił do czarnej sypialni.

Zsunął z ramion czerwony szlafrok.

Nagi wyciągnął się na łóżku, mając pod głową dwie poduszki z gęsiego puchu w powłoczkach z czarnego jedwabiu.

Kilka wolnych, głębokich oddechów. Zamknąć oczy. Rozluźnić całe ciało. Oczyścić umysł. Pełen relaks.

Po niecałej minucie był gotów do stworzenia golema. Przeniósł znaczną część świadomości w pobliże nowoczesnego domu z cedrowym oblicowaniem i dużymi oknami, na którego podjeździe stała honda gliniarza.

Najbliższa latarnia znajdowała się w połowie odległości do następnej przecznicy. Wokół domu zalegał gęsty mrok.

W najciemniejszym zakamarku trawnik zaczął się poruszać. Trawa zniknęła pod grudami ziemi, jakby przewrócona lemieszem niewidzialnego pługa, i grunt wybrzuszył się z miękkim, cmokliwym dźwiękiem, jaki wydaje wyrobione ciasto, odrywane od blatu. Ziemia, kamienie, zeschłe liście, robaki, żuki, pudełko po cygarach zawierające piórka i zetlałe kostki papużki, pochowanej przez dziecko dawno temu – wszystko uniosło się w powietrzu i skręciło w dwumetrową wirującą kolumnę.

Z tej masy, poczynając od góry, zaczęła się tworzyć olbrzymia postać. Najpierw ukazały się włosy, brudne i skudlone. Potem broda. Otworzyły się usta, jak szczelina w murze. Z dziąseł wyłoniły się spróchniałe, ciemne zęby. Pojawiły się wargi z ropiejącymi wrzodami.

Otwarło się jedno oko. Żółte. Złe. Nieludzkie.

Загрузка...