Deszcz przeciekał przez liście oleandra, natykał się na warstwy worków na śmieci, którymi Sammy przykrył swoją skrzynię, spływał z plastykowych płacht na pustą parcelę i beton alejki. Pod szmatami, służącymi za posłanie, podłoga skrzyni również była wyłożona plastykiem, więc w domu nędzarza było względnie sucho.
Choćby Sammy siedział w wodzie po pas, mógłby tego nie zauważyć, skończył bowiem jedną dwulitrową butlę wina i zaczął następną. Nie czuł już nic – a przynajmniej tak sobie wmawiał.
Właściwie miał się całkiem nieźle. Tanie wino rozgrzało go i przytłumiło pogardę do samego siebie i wyrzuty sumienia. Opanował go nastrój zbliżony do naiwnej beztroski czasów dzieciństwa. Dwie grube świeczki o zapachu czarnych porzeczek, wyratowane z czyichś śmieci i osadzone w blaszanej rynience, napełniały jego sanktuarium przyjemną wonią i światłem równie przytulnym co blask antycznej lampy Tiffany’ego w saloniku pełnym pluszu i bibelotów. Ciasnota skrzyni dawała poczucie bezpieczeństwa, a jednostajny szmer deszczu wprawiał w senne rozmarzenie. Wyjąwszy blask świeczek, podobnie musi się czuć zarodek ludzki: spowity w błony płodowe unosi się nieważko w płynie owodniowym, otoczony łagodnym szumem krwi matki, nie tylko obojętny wobec przyszłości, lecz nieświadom, że coś takiego istnieje.
Nawet kiedy człekoszczur odciągnął zwisający nad wejściem koc, który służył jako drzwi, Sammy nie wynurzył się ze stanu prenatalnej błogości. Wiedział, że nadciąga niebezpieczeństwo, lecz był zanadto wykończony, by czuć strach,
Skrzynia miała blisko trzy metry wysokości i dwa szerokości, tyle co niejedna garderoba. Człekoszczur pomimo swoich niedźwiedzich rozmiarów zdołał się wcisnąć do środka, nie przewracając świeczek. Pozostał przykucnięty w wejściu, jedną ręką przytrzymując koc.
Jego oczy były dziś lśniąco czarne i pozbawione białek. Pośrodku błyszczały żółte punkciki źrenic. Wyglądały jak dalekie reflektory samochodu na autostradzie wiodącej w czeluście piekieł.
– Jak się masz, Sammy? – zagadnął człekoszczur z niecodzienną łagodnością. – Wszystko w porządku, hę?
Mimo iż nadmiar wina przytępił jego instynkt samozachowawczy, Sammy wiedział, że powinien mieć się na baczności. Toteż trwał nieruchomy i czujny, jak gdyby do skrzyni wśliznął się grzechotnik i zagrodził wyjście.
Człekoszczur podjął:
– Chciałem ci tylko dać znać, że nie będę wpadał przez jakiś czas. Mam dużo do załatwienia. Jestem przepracowany. Muszę się zająć pilnymi sprawami. Jak z nimi skończę, będę wyczerpany i prześpię cały dzień.
To, że Sammy chwilowo wyzbył się strachu, nie znaczyło, że nabrał zarazem wielkiej odwagi. Nie ośmielił się odezwać.
– Czy wiesz, Sammy, jak bardzo mnie to wszystko męczy? Przetrzebianie stada, eliminacja słabych i chorych sztuk to niełatwe zadanie, możesz mi wierzyć.
Człekoszczur z uśmiechem pokręcił głową, a przy tym ruchu lśniące krople deszczu z jego brody prysnęły w twarz Sammy’ego.
Nawet w kokonie alkoholowego zamroczenia Sammy zachował dosyć przytomności umysłu, by zdziwić się tą nieoczekiwaną wylewnością. Monolog olbrzyma dziwnie mu przypominał coś, co słyszał już kiedyś, dawno temu, chociaż nie mógł sobie przypomnieć gdzie, kiedy ani od kogo. Uczucia deja vu nie wzbudził chropawy głos ani treść słów, lecz kadencje zdań, ton, w którym brzmiało fanatyczne przekonanie o spełnianej misji.
– Usuwanie takiego robactwa jak ty jest męczące – ciągnął człekoszczur. – Byłoby łatwiej, gdybym mógł was zabijać już za pierwszym razem, zrobić tak, żebyście się palili albo żeby pękały wam czaszki. Czy to nie byłoby fajne?
Nie. Barwne i interesujące, być może, ale nie fajne – pomyślał Sammy, chociaż jego strach chwilowo przycupnął gdzieś w głębi duszy.
– Ale żeby stać się tym, czym mam się stać, muszę wypełnić swoje przeznaczenie – mówił człekoszczur. – Okazać wam swój gniew, sprawić, byście drżeli przede mną i zrozumieli klątwę, która nad wami zawisła.
Sammy przypomniał sobie, gdzie przedtem słyszał coś podobnego. Od innego ulicznego włóczęgi jakieś dwa lata temu w Los Angeles. Tamten facet, Mikę, miał kompleks Mesjasza. Ubzdurało mu się, że został wybrany przez Boga, by ukarać ludzi za ich grzechy. W końcu dostał świra na tym punkcie i zakłuł nożem trzy czy cztery osoby w kolejce przed kinem, gdzie dawali powtórkę “Wspaniałych przygód Billa i Teda” w nie okrojonej wersji, dłuższej od poprzedniej o dwadzieścia minut.
– Wiesz, kim się staję, Sammy?
Sammy tylko mocniej ścisnął dwulitrową butlę z resztką wina.
– Staję się nowym Bogiem. Zostałem wybrany – oświadczył człekoszczur. – Potrzebny jest nowy bóg. Stary był zbyt miłosierny. Świat wymknął mu się spod kontroli. Gdy już się objawię i wszyscy we mnie uwierzą» mam obowiązek być surowym sędzią.
W blasku świec kropelki deszczu na włosach, brwiach i brodzie człeko-szczura błyszczały jak klejnoty, którymi jakiś wiedziony katastrofalną omyłką artysta przyozdobił go na podobieństwo jajka Faberge”.
– Kiedy uporam się z wymierzaniem pilniejszych kar i trochę odpocznę, wrócę do ciebie – obiecał człekoszczur. – Nie chciałem, byś myślał, że o tobie zapomniałem, i poczuł się zlekceważony. Sammy, biedaku, nie zapomnę o tobie. To nie jest zwykła obietnica – to święte słowa nowego Boga.
I zrobił cud, by się upewnić, że on nie zostanie zapomniany nawet na dnie morza wina. Zamrugał, a gdy znów otworzył oczy, nie były już czarne i żółte, nie były w ogóle oczami, lecz kulkami tłustych białych robaków, wijących się w oczodołach. Otworzył usta, odsłaniając ostre jak noże kły. Trysnął jad, lśniący czarny język zatrzepotał jak u atakującego węża, buchnął smród gnijącego mięsa. Głowa i ciało napuchły i eksplodowały, lecz tym razem nie rozpadły się na hordę szczurów. Zmieniły się wraz z ubraniem w gęsty rój czarnych much, które z gniewnym bzykiem latały po wnętrzu skrzyni i obijały się o twarz Sammy’ego. Szum ich skrzydeł był tak donośny, że zagłuszał nawet bębnienie deszczu, i…
Nagle ich nie było.
Znikły.
Mokry koc zwisał ciężko nad wejściem skrzyni.
Płomyki świec migotały, rzucając chwiejne cienie na ściany z desek.
Pachniało woskiem i czarną porzeczką.
Sammy wypił z gulgotem parę długich łyków wprost z butli, nie przelewając wina do brudnego słoika po marmoladzie, który służył mu za szklankę. Trochę płynu pociekło mu po brodzie, ale nie zwracał na to uwagi.
Z całych sił starał się pozostać w stanie odrętwienia. Gdyby w ciągu ostatnich kilku minut mógł odczuwać strach, na pewno zlałby się w portki.
Chciał się jeszcze bardziej znieczulić, żeby móc przemyśleć na zimno słowa człekoszczura. Dotychczas stwór mówił mało i nigdy nie wspominał o kierujących nim pobudkach. Dzisiaj plótł jak najęty o przetrzebianiu stada, sądzie, własnej boskości.
Miał głowę nabitą tymi samymi andronami co stary Mikę, który rzucił się z nożem na ludzi w kolejce do kina. Pomijając umiejętność pojawiania się znikąd i rozpływania bez śladu, niesamowite oczy i cielesne transformacje, cała ta paplanina o własnej boskości stawiała go w rzędzie licznych duchowych spadkobierców Charlesa Mansona i Richarda Ramireza, który włóczyli się po świecie, słuchając wewnętrznych głosów, zabijali dla przyjemności i trzymali w lodówce odcięte głowy swych ofiar. Jeśli zaś myślał podobnie jak inni psychole, to nawet przy swoich wyjątkowych możliwościach miał te same co oni słabości.
Mimo iż zamroczony umysł wolno funkcjonował, Sammy zrozumiał, że wniosek, do którego z mozołem doszedł, może w jakiś sposób pomóc mu ocalić skórę. I co z tego? Nie wiedział, jak mógłby go wykorzystać. Nigdy nie był mocny w sztuce przeżycia.
Od myślenia o tym rozbolała go głowa. Niech to diabli, sama perspektywa dalszej egzystencji przyprawiała go o migrenę. Miał się starać przeżyć! Po co? Oznaczało to tylko, że śmierć nadejdzie trochę później. Triumf nad nią był krótki, na końcu wszystkich czekało wieczne zapomnienie. A do tego czasu nic prócz cierpień. Sammy’ego w człekoszczurze przerażało nie to, że zabijał ludzi, lecz że wyraźnie rozkoszował się dręczeniem innych. Lubił wzbudzać strach i zadawać cierpienia, nie usuwał swoich ofiar z tego świata szybko i bezboleśnie.
Sammy przechylił butlę i wlał wino do trzymanego między nogami słoika. Podniósł go do ust, by w lśniącym rubinowym płynie odnaleźć matowoczarną, niezmąconą, doskonałą ciemność.