5

Harry był już przekonany, że nadeszła jego ostatnia chwila, gdy usłyszał: “Zabawa skończona… na razie” i runął w dół. Wylądował na brzuchu na szczątkach golema, od których bił mocny zapach wilgotnej ziemi.

Tuż przed oczami miał wielką rękę wyrzeźbioną z ziemi – podobną widział w domu Ricky’ego. Dwa palce jeszcze się poruszały, jakby została w nich resztka nadprzyrodzonej energii, i zdawały się sięgać do jego nosa. Rozgniótł makabryczną dłoń pięścią na miazgę.

Wrzeszczący tancerze potykali się i upadali. Wyczołgał się spod nich i dźwignął na nogi.

Ruszył na niego rozwścieczony chłopak w koszulce z wizerunkiem Batmana. Harry zrobił unik przed ciosem, strzelił smarkacza prawym prostym w żołądek, lewym hakiem w szczękę, przeszedł nad powalonym przeciwnikiem i rozejrzał się za Connie.

Była blisko, właśnie obezwładniła ciosem karate rosłą nastolatkę, a potem obróciła się na jednej nodze i łokciem wyrżnęła w splot słoneczny muskularnego młokosa, który runął z wyrazem zdumienia w oczach. Najwyraźniej myślał, że wytrze nią podłogę i rzuci w kąt.

Jeśli czuła się tak paskudnie jak on, mogła szybko opaść z sił. Harry’ego wciąż bolały wszystkie stawy z zimna, które wsączyło się w nie podczas pauzy, i był tak zmęczony, jakby odbył długą wędrówkę, dźwigając wielki ciężar.

Podbiegł do Connie i wrzasnął, przekrzykując muzykę i hałas:

– Jesteśmy za starzy na takie numery! Dalej, zmywajmy się stąd!

Wskutek figlów Tiktaka, który przechodził wcześniej przez tłum, zabawa przeradzała się w bójki. Nie do wszystkich docierało, że impreza zmienia się w groźną burdę, bo niektórzy śmiali się, jakby w przekonaniu, że biorą udział w gwałtownym, lecz przyjacielskim tańcu polegającym na przepychaniu się i zderzaniu ze sobą.

Harry i Connie byli zbyt daleko od wyjścia, żeby dostać się do drzwi, zanim tłum ogarnie panika. Chociaż nie istniało żadne bezpośrednie zagrożenie, ludzie zareagują na nagłą eksplozję przemocy jak na wybuch pożaru. Niektórzy będą nawet przekonani, że widzieli ogień.

Harry chwycił Connie za rękę, żeby nie rozłączono ich w zamęcie, i pociągnął ku tyłowi, gdzie według jego przekonania powinny być drugie drzwi.

Nic dziwnego, że w powszechnym zamieszaniu niektórzy z gości brali rękoczyny za zabawę, nawet ci nie zamroczeni narkotykami. Światła punktowców przesuwały się tam i z powrotem, omiatając metalowy sufit, jaskrawe laserowe wiązki wycinały na podłodze zawiłe wzory, migały lampy stroboskopowe, fantasmagoryczne cienie przewijały się przez rojny tłum, młode twarze w coraz to innych karnawałowych maskach kolorowego światła wyglądały dziwnie i tajemniczo, psychodeliczne obrazy pulsowały i drgały na dwóch wielkich ścianach, dyskdżokej podkręcił głośniej wściekłą muzykę, a wrzawa wręcz ogłuszała. Bombardowane zbyt wieloma bodźcami zmysły łatwo brały przelotny obraz zaciekłej bójki za entuzjastyczne okazywanie dobrego humoru lub gorących uczuć.

Od końca pauzy upłynęła niecała minuta. Daleko za nimi rozległ się krzyk niepodobny do innych, tak przenikliwy i histeryczny, że wybijał się nad ogólny hałas i zwracał uwagę nawet w tej kakofonii. Harry domyślił się, że to krzyczy kruczowłosa dziewczyna, która wyszła z szoku i odkryła, iż zamiast ręki ma w ramieniu krwawą wyrwę, lub osoba, która nagle zobaczyła koło siebie urwaną kończynę.

Nawet jeśli mało osób pozna przyczynę tego krzyku, tłum nie będzie już długo tańczył w błogiej nieświadomości. Nic lepszego niż cios pięścią w nos, by odzyskać kontakt z rzeczywistością. Wkrótce zapanuje popłoch i wszyscy rzucą się na łeb, na szyję do drzwi.

Poczucie obowiązku, a także zwykłe sumienie skłaniały Harry’ego, by wrócić, odnaleźć dziewczynę, która straciła rękę, i spróbować udzielić jej pierwszej pomocy. Wiedział jednak, że nie odnalazłby ofiary w ciżbie; nawet gdyby mu się to udało, nie mógłby jej pomóc w tym rosnącym ludzkim wirze, który zdawał się już osiągać siłę huraganu.

Trzymając mocno Connie za rękę, wydostał się spośród tancerzy i zaczął przepychać między widzami z puszkami piwa i balonami tlenku azotu. Dotarł do tylnej ściany magazynu, pod galerię, poza zasięg dyskotekowych świateł. To było najciemniejsze miejsce w budynku.

Rozejrzał się w obie strony. Nigdzie nie widział drzwi.

W końcu znajdował się na nielegalnej imprezie w opuszczonym magazynie, a nie na nobliwym przyjęciu w hotelu, gdzie nad drzwiami są dobrze oświetlone czerwone napisy. Boże jedyny, jakże głupio i bez sensu byłoby przeżyć pauzę i spotkanie z golemami po to, żeby zostać stratowanym na śmierć przez setki naćpanych dzieciaków, które w ślepej panice pchają się wszystkie naraz do wyjścia!

Harry postanowił iść na prawo. Wybór kierunku i tak był obojętny. Na podłodze leżeli nieprzytomni smarkacze, dochodząc do siebie po długich łykach gazu rozweselającego. Harry starał się nikogo nie nadepnąć, ale pod galerią było tak ciemno, że potykał się o tych w czarnych ubraniach.

Drzwi. Prawie je minął.

Za nim muzyka dudniła tak samo głośno, lecz głos tłumu nagle uległ zmianie. Nie była to już huczna, wesoła wrzawa, lecz niski pomruk, przeszywany krzykami paniki.

Connie ściskała dłoń Harry’ego mocno, aż do bólu.

Harry popchnął drzwi. Naparł całym ramieniem. Nie poddały się. Zaraz, pewnie otwierają się do środka. Trzeba pociągnąć. To też nic nie dało.

Głuchy szmer urósł do wrzasku i tłum rzucił się ku ścianom. Harry poczuł gorąco i strach bijące od rozhisteryzowanych ludzi, którzy nacierali nawet na tylną ścianę. Przypuszczalnie część z nich nie pamiętała, gdzie jest wejście.

Macał w poszukiwaniu klamki, gałki, zasuwy, czegokolwiek, modląc się, by drzwi nie były zamknięte na klucz. Znalazł pionową dźwignię, nacisnął ją i usłyszał szczęk.

Uderzyła w nich pierwsza fala spłoszonego tłumu. Connie krzyknęła, Harry próbował ich odepchnąć na tyle daleko, by otworzyć drzwi. – Proszę cię, Boże, niech to nie będzie toaleta albo schowek, bo zgniotą nas na miazgę. – Nacisnął mocno, drzwi odskoczyły, przyciągnął je do siebie, wrzeszcząc do napierających z tyłu, żeby poczekali, poczekali, na litość boską! I wówczas drzwi otwarły się na oścież, a fala oszalałych ludzi wyniosła jego i Connie w chłód nocy.

Na parkingu było kilkunastu uczestników imprezy, skupionych wokół białego forda furgonetki. Samochód ozdabiały dwa sznury białych i czerwonych lampek choinkowych, zasilanych z akumulatora. Stanowiły jedyne źródło światła między tylną ścianą budynku a porośniętym krzakami zboczem kanionu. Długowłosy mężczyzna napełniał balony tlenkiem azotu z ciśnieniowej butli, przypiętej pasami do ręcznego wózka za furgonetką, a drugi, kompletnie łysy, zbierał pięciodolarowe banknoty. Wszyscy, handlarze i klienci, podnieśli ze zdumieniem oczy, gdy z tylnych drzwi wypadli jak z procy wrzeszczący wniebogłosy ludzie.

Harry i Connie rozdzielili się, omijając towarzystwo za furgonetką. Connie podeszła do drzwiczek po stronie pasażera, a Harry po stronie kierowcy.

Otworzył je energicznie i zamierzał wsiąść.

Ogolony na zero facet chwycił go za ramię i wyciągnął na zewnątrz.

– Hej, człowieku, co ty wyrabiasz?

Harry sięgnął pod płaszcz i wyciągnął rewolwer. Odwrócił się i wyrżnął przeciwnika lufą w usta.

– Chcesz, żebym ci tym wybił zęby?

Łysy wytrzeszczył oczy i czym prędzej się cofnął, unosząc obie ręce, żeby pokazać, że nie ma wojowniczych zamiarów.

– Nie, nie, stary, hej, spoko! Bierz brykę, jest twoja, baw się dobrze. Szerokiej drogi.

Metody Connie mogły budzić niesmak, lecz Harry musiał przyznać, że pozwalają oszczędzić sporo czasu.

Siadł za kierownicą. Zatrzasnął drzwiczki i schował broń.

Connie siedziała już obok.

Kluczyki były w stacyjce. Włączony motor zasilał akumulator, żeby nie wyładował się przez choinkowe lampki. Lampki choinkowe, rany boskie! Wesoła paczka, ci sprzedawcy NO!

Zwolnił ręczny hamulec, włączył światła, wrzucił bieg i wcisnął mocno pedał gazu. Przez chwilę opony z kwikiem buksowały w miejscu, aż wokół rozszedł się dym. Ludzie prysnęli na boki. Koła chwyciły nawierzchnię i furgonetka ruszyła. Harry nacisnął z całej siły klakson.

– Ulica będzie za dwie minuty zatkana na amen – stwierdziła Connie, przytrzymując się tablicy rozdzielczej, gdy skręcali za róg, prawie na dwóch kołach.

– Aha – przytaknął. – Wszyscy będą chcieli zwiać przed przybyciem glin.

– Gliny zawsze psują dobrą zabawę.

– Nudziarze.

– Tępe zgredy bez wyobraźni.

– Pruderyjni jak stare ciotki.

Gnali szeroką drogą wyjazdową wzdłuż bocznej ściany magazynu, gdzie nie było żadnych drzwi, więc nie musieli się obawiać, że wpadną im pod koła ogarnięci paniką ludzie. Furgonetka miała potężny zryw i mocne zawieszenie. Ciągnęła jak diabli. Pewnie została przerobiona, by w razie czego mogła uciec wozom policyjnym.

Przed magazynem sytuacja uległa zmianie i Harry, co chwila naciskając klakson i hamulec, musiał dziko lawirować, by wyminąć biegnące dzieciaki. Z budynku wydostało się już zdumiewająco dużo osób.

– Organizatorzy byli na tyle przytomni, że podnieśli wrota dla ciężarówek, by wypuścić tłum na zewnątrz – powiedziała Connie, patrząc przez boczną szybę.

– Dziwne, że one jeszcze działają – odparł Harry. – To miejsce nie było używane od Bóg wie jak dawna.

Skoro tłum szybko się rozproszył, istniała nadzieja, że nikt nie zginie w tumulcie.

Skręciwszy ostro w ulicę, Harry zarysował tylnym zderzakiem wóz na poboczu, ale jechał dalej, płosząc klaksonem kilku uczestników balangi z gazem, którzy biegli środkiem ulicy jak przerażeni ludzie na filmie z Godzilla, uciekający przed gigantycznym jaszczurem.

– Wyciągnąłeś gnata na tego łyska.

– Tak.

– I zdaje się, groziłeś, że mu odstrzelisz głowę.

– Coś w tym rodzaju.

– Nie pokazałeś mu odznaki.

– Pomyślałem, że okaże szacunek dla broni, a wobec odznaki ani trochę.

– No, Harry Lyon, mogłabym cię polubić.

– Niewiele mi z tego teraz przyjdzie… chyba że jakoś przeżyjemy.

W kilka sekund minęli smarkaczy, którzy opuścili magazyn na piechotę, i Harry dał gaz do dechy. Przemknęli koło zakładu ogrodniczego, warsztatów samochodowych i parkingu dla wozów turystycznych. Wkrótce zostawili w tyle wszystkie zaparkowane z boku szosy samochody.

Harry chciał się stąd ulotnić przed przyjazdem policji z Laguna Beach, której można było się spodziewać lada chwila. Gdyby on i Connie dali się tu przyłapać, nie byłoby końca pytaniom. W ten sposób straciliby jedyną szansę, by dopaść Tiktaka, zanim się obudzi.

– Dokąd jedziemy? – spytała Connie.

– Do “Green House”.

– Może Sammy wciąż tam jest.

– Sammy?

– Ten oberwaniec.

– Ach, on. I gadający pies.

– Gadający pies? – powtórzyła.

– No, może nie dosłownie, ale jestem pewny, że chciał nam coś ważnego powiedzieć. Może naprawdę potrafi mówić, diabli wiedzą, nic już nie wiadomo na tym zwariowanym świecie, podczas takiej cholernej zwariowanej nocy. Są w bajkach zwierzęta mówiące ludzkim głosem, to dlaczego nie miałoby być gadającego psa w Laguna Beach?

Harry zdał sobie sprawę, że bredzi. Jechał za szybko, by oderwać oczy od drogi i zerknąć na Connie, sprawdzić, czy nie mierzy go sceptycznym spojrzeniem.

Sądząc po głosie, nie żywiła obaw co do jego zdrowych zmysłów. Spytała rzeczowo:

– Co robimy?

– Mamy szansę, więc ją wykorzystamy.

– Bo on musi odpocząć. Tak ci powiedział przez radio.

– Właśnie. Zwłaszcza po czymś takim musi odpocząć. Dotychczas zawsze upływała godzina lub trochę więcej przed jego kolejnym… występem.

– Materializacją.

– Nazwij to, jak chcesz.

Po kilku zakrętach znaleźli się w dzielnicy domów mieszkalnych i zbliżali do autostrady Pacific Coast.

Na skrzyżowaniu przemknęły obok nich radiowóz i karetka na sygnale.

– Szybko zareagowali – oceniła Connie.

– Ktoś miał telefon w samochodzie i zadzwonił.

Pomoc przybędzie na czas, by ocalić życie kruczowłosej dziewczynie. Może nawet da się uratować rękę, przyszyć ją na powrót. Tak, i może krasnoludki istnieją naprawdę.

Rozpierająca Harry’ego radość, że przeżyli pauzę i wydostali się cało z ogarniętego paniką tłumu, gdzieś się ulotniła. Stanęła mu przed oczami scena okaleczenia dziewczyny.

Sposępniał, w jego myśli znów wkradł się strach.

– Jeśli on odpoczywa, czy nawet śpi – zaczęła Connie – to jak możemy go szybko znaleźć?

– Na pewno nie na podstawie portretu pamięciowego. Nie mamy już na to czasu.

– Myślę, że gdy on zjawi się ponownie, zabije nas. Nie będzie już dłużej zwlekał.

– Ja też tak sądzę.

Przez chwilę ponuro milczeli.

– Więc dokąd nas to prowadzi? – spytała Connie.

– Ten włóczęga sprzed “Green House”…

– Sammy.

– …może on wie coś, co nam pomoże. W przeciwnym razie klapa. Od razu możemy zmówić paciorek.

– Nie – odparła ostro. – Do ostatniego tchu, póki się żyje, warto próbować. Nie wolno nam tracić nadziei.

Harry skręcił z jednej ulicy w drugą, mijając pogrążone w ciemności domy, wyrównał kierownicę, dodał trochę gazu, i spojrzał na Connie ze zdumieniem.

– Nie wolno tracić nadziei? Co się z tobą stało?

– Nie wiem. – Potrząsnęła głową. – To się ciągle jeszcze dzieje.

Загрузка...