6

Jennifer zapadła w drzemkę. Był to jednak zwykły sen, nie delirium pełne fantastycznych majaków, w których tak często znajdowała ucieczkę. Po obudzeniu nie stały jej przed oczami wyraziste wizje szmaragdowo-diamentowo-szafirowych wież lub publiczności w Carnegie Hall, z entuzjazmem oklaskującej jej występ. Skórę miała lepką od wilgoci przesycającej powietrze, w ustach kwaśny smak po soku pomarańczowym.

Wciąż padało. Krople wystukiwały nieregularny rytm na dachu szpitala, a właściwie prywatnej lecznicy. Odgłosy deszczu układały się w atonalną melodię złożoną z chlupotu i plusku.

Jennifer nie widziała, jaka to pora dnia lub roku. W ciągu dwudziestu lat kalectwa nauczyła się za to wyczuwać własne rytmy fizjologiczne i na ich podstawie umiała z zadziwiającą dokładnością określić czas.

Wiedziała, że zbliża się wiosna. Prawdopodobnie był marzec, koniec sezonu deszczów w południowej Kalifornii. Nie wiedziała, jaki to dzień tygodnia, lecz przypuszczała, że jest wczesny wieczór, między szóstą a ósmą.

Zapewne jadła już obiad, chociaż tego nie pamiętała. Czasami była na tyle przytomna, że przełykała, kiedy karmiono ją łyżeczką, lecz nie czuła smaku jedzenia. W innych przypadkach, gdy znajdowała się w stanie głębokiej katatonii, odżywiano ją dożylnie.

W pokoju panowała cisza. Jennifer wyczuwała jednak czyjąś obecność, czy to z powodu drobnej różnicy ciśnienia powietrza, czy też na wpół uświadomionego zapachu. Leżała nieruchomo, starając się oddychać równo i głęboko, jakby spała, i czekała, aż ten ktoś poruszy się, kichnie lub westchnie, dając tym wskazówkę, kim jest.

Nie znana osoba nie wyświadczyła jej tej grzeczności. Jennifer zaczęła podejrzewać, że jest sam na sam z n i m.

Najbezpieczniej będzie udawać sen.

Zmusiła się, by leżeć całkiem nieruchomo.

W końcu nie mogła znieść dalszej niepewności.

– Margaret? – spytała.

Nikt nie odpowiedział.

Wiedziała, że ta cisza jest zwodnicza. Odgrzebała w pamięci imię siostry z drugiej zmiany:

– Angelina?

Żadnej odpowiedzi. Tylko szum deszczu.

Umyślnie dręczył ją swoim milczeniem. Tortura moralna była najbardziej skuteczną bronią wobec Jennifer, która zaznała tylu fizycznych i emocjonalnych udręk, że wykształciła w sobie mechanizmy obronne przeciw zwykłym formom zadawania bólu.

– Kto tu jest?! – krzyknęła.

– To ja.

Bryan. Jej Bryan.

W cichym i łagodnym głosie nie brzmiał nawet cień groźby, a jednak krew Jennifer ścięła się w lód.

– Gdzie jest pielęgniarka?

– Poprosiłem ją, żeby zostawiła nas samych.

– Czego chcesz?

– Po prostu być z tobą.

– Dlaczego?

– Bo cię kocham.

Kłamał, choć wydawało się, że mówi szczerze. Był organicznie niezdolny do szczerości.

– Odejdź – poprosiła.

– Dlaczego sprawiasz mi ból?

– Wiem, czym jesteś.

– Czym jestem?

Nie odpowiedziała.

– Skąd możesz wiedzieć, czym jestem? – ciągnął.

– A kto ma wiedzieć lepiej ode mnie? – odparła z goryczą, czując odrazę do niego i do samej siebie.

Jego głos zlewał się z pluskiem deszczu. Bryan pewnie stał przy oknie. Przeraziła się, że podejdzie do łóżka, weźmie ją za rękę, dotknie jej czoła lub policzka.

– Zawołaj Angelinę – powiedziała.

– Jeszcze nie teraz.

– Proszę.

– Nie.

– No to odejdź.

– Dlaczego sprawiasz mi ból? – powtórzył. Głos miał wciąż tak samo łagodny, melodyjny jak u chłopca z chóru. Nie brzmiał w nim gniew ani rozdrażnienie, tylko smutek. – Przychodzę dwa razy w tygodniu. Siedzę przy tobie. Kimże bym był bez ciebie? Niczym. Zdaję sobie z tego sprawę.

Jennifer zagryzła usta i nie odpowiedziała.

Nagle wyczuła, że on podchodzi. Nie słyszała kroków, szelestu ubrania. Gdy chciał, umiał poruszać się ciszej niż kot.

Wiedziała, że zbliża się do łóżka.

Rozpaczliwie usiłowała uciec w świat majaków, czy to kolorowych fantazji, czy mrocznych, okropnych wizji, byle uniknąć przerażającej rzeczywistości w tym luksusowym, zapewniającym intymność i odosobnienie – zbyt wielką intymność i odosobnienie – szpitalnym pokoju. Ale nie umiała świadomie wkroczyć w królestwo iluzji; sporadyczne nawroty świadomości były chyba największym przekleństwem jej żałosnej egzystencji.

Czekała, drżąc na całym ciele.

Poruszał się cicho jak duch.

Donośne bębnienie ulewy o dach urwało się, ale Jennifer wiedziała, że tak naprawdę deszcz nie przestał padać. Nagle świat zatonął w niesamowitej ciszy.

Jennifer ogarnął przeraźliwy strach. Czuła go nawet w sparaliżowanej lewej części ciała.

Bryan ujął jej prawą rękę.

Jennifer zaczerpnęła tchu i próbowała się wyrwać.

– Nie – powiedział i wzmocnił uścisk. Był silny.

Zawołała pielęgniarkę, wiedząc, że to na nic się nie zda.

Pieścił jej palce. Delikatnie masował przegub, gładził zwiędłą skórę przedramienia.

Jennifer czekała w panice, usiłując nie myśleć o tym, co teraz nastąpi.

Uszczypnął ją w ramię. Zabolało, krzyknęła. Uszczypnął jeszcze raz, i jeszcze, ale prawdopodobnie nie na tyle mocno, by został siniak.

Wepchnął jej palec do ucha, a jego paznokieć wydawał się długi i zaostrzony jak igła. Obracał nim i wiercił, wciskał coraz mocniej, aż ból stał się nie do zniesienia.

Krzyczała, ale nikt nie odpowiedział.

Dotknął pomarszczonych piersi, zwiotczałych po wielu latach leżenia bez ruchu i dożylnego odżywiania. Nawet w jej bezpłciowym stanie sutki mogły być źródłem bólu, a on wiedział, jak go zadać.

Najgorsze było nie to, co robił, ale to, co mógł zrobić za chwilę. Jego pomysłowość była niewyczerpana. Prawdziwy strach budziło czekanie na niewiadome.

Krzyczała, wzywała pomocy, wołała kogokolwiek, by to się skończyło. Błagała Boga o śmierć.

Jej krzyki i błagania trafiały w próżnię.

W końcu zrezygnowała i w milczeniu znosiła ból.

Puścił ją, lecz wciąż uświadamiała sobie ostro jego obecność przy łóżku.

– Kochaj mnie – powiedział.

– Proszę, idź sobie.

– Kochaj mnie – prosił cicho.

Jennifer zapłakałaby, gdyby była w stanie uronić łzę.

– Kochaj mnie, to nie będę miał powodu, żeby ci sprawiać ból. Chcę tylko, byś mnie kochała.

Była równie niezdolna do pokochania go, jak do wyciśnięcia łez z oczu. Łatwiej pokochałaby żmiję, kamień czy zimną obojętną pustkę między gwiazdami.

– Chcę być kochany, nic więcej.

Wiedziała, że jest niezdolny do miłości. W gruncie rzeczy nie rozumiał, co znaczy to słowo. Pragnął miłości tylko dlatego, że była dla niego zagadką, wielką niewiadomą. Nawet gdyby Jennifer go pokochała, nic by jej to nie pomogło, nie byłaby bezpieczna. Zaprzeczyłby jej miłości i torturował jak dotychczas, z przyzwyczajenia.

Nagle znów rozległ się szum deszczu. Dobiegły głosy z korytarza, poskrzypywanie kółek wózka, którym rozwożono tace z kolacją. Męczarnie dobiegły końca. Na razie.

– Dziś nie mogę dłużej zostać – oznajmił Bryan. – Nie całą normalną wieczność.

Zaśmiał się, rozbawiony własnymi słowami, lecz dla Jennifer jego śmiech był tylko gardłowym, przykrym dźwiękiem, zupełnie pozbawionym wesołości.

– Niespodziewanie zwaliło mi się dużo zajęć. Mam tyle do zrobienia. Muszę już iść.

Jak zawsze na pożegnanie przechylił się nad poręczą łóżka i pocałował lewą zmartwiałą połowę jej twarzy. Nie czuła dotyku jego warg, tylko lekkie jak skrzydło motyla chłodne muśnięcie. Podejrzewała, że pocałunek na wrażliwym prawym policzku wydałby jej się taki sam, może tylko zimniejszy.

Wyszedł. Tym razem słyszała jego ciche kroki.

Po chwili przyszła Angelina, by ją nakarmić. Papkowate jedzenie. Tłuczone ziemniaki z sosem. Rozdrobiona wołowina. Puree z groszku. Przecier z jabłka przyprawiony cynamonem i cukrem. Lody. Potrawy, które Jennifer mogła bez trudu przełknąć.

Nie powiedziała nic o swojej niedawnej męce. Smutne doświadczenie uczyło, że nikt nie da jej wiary.

Musiał mieć zgoła anielską powierzchowność, gdyż oprócz Jennifer wszyscy od pierwszego rzutu oka ufali mu, przypisując – same szlachetne uczucia i najlepsze intencje.

Zastanawiała się, czy jej udręka kiedyś dobiegnie kresu.

Загрузка...