Dom stał na skraju urwiska. Zachodnia ściana, w całości przeszklona przyciemnionymi szybami, ukazywała pełen surowego piękna widok oceanu.
Kiedy Bryan chciał spać w ciągu dnia, elektryczne żaluzje zamykały się, odcinając dostęp promieniom słońca. Teraz jednak była noc i w wielkich oknach rozpościerał się granat nieba i czerń morza z lśniącą fosforycznie pianą fal, które sunęły jedna za drugą jak szeregi widmowych wojsk.
Bryan zawsze miał sny.
Sny większości ludzi są czarno-białe, lecz jego zawsze były kolorowe. Mieniły się bajeczną gamą tonów i odcieni, które składały się na spektrum barw większe niż w rzeczywistości.
Wnętrza domów w jego snach nie stanowiły tylko bladego tła, a krajobrazy nie przypominały maźnięć pędzla impresjonisty. Każde miejsce, o którym śnił, było odtworzone z nieubłaganą wręcz dokładnością, aż do najdrobniejszych szczegółów. Kiedy śnił o lesie, każdy liść miał inny wzór. Kiedy śnił mu się śnieg, każdy płatek był jedyny w swoim rodzaju.
Ostatecznie nie śnił jak zwykły człowiek, lecz jak drzemiący Stwórca.
W ten wtorkowy wieczór sny Bryana były jak zawsze pełne okrucieństwa i śmierci. Jego inwencja twórcza najlepiej wyrażała się w formach destrukcji.
Szedł ulicami fantastycznego miasta, metropolii stłoczonych wież, tworzącej labirynt bardziej zawiły niż którekolwiek z miast w realnym świecie. Gdy dzieci podnosiły na niego wzrok, zaraza atakowała je z tak niezwykłą siłą, że na małych twarzyczkach natychmiast wyskakiwały ropiejące wrzody, a na całym ciele pojawiały się krwawiące rany. Kiedy dotykał silnych mężczyzn, spalali się na popiół, a ich oczy wypływały z oczodołów. Młode kobiety pod jego wzrokiem w kilka sekund starzały się, schły i umierały, z obiektu pożądania stając się kupką prochów, w których buszowały robaki. Bryan uśmiechnął się do sklepikarza, stojącego przed sklepem warzywnym na rogu, i mężczyzna upadł na chodnik, skręcając się w agonii, a z jego uszu, nozdrzy i ust wypełzły roje karaluchów.
Dla Bryana to nie był koszmar. Takie sny sprawiały mu przyjemność i zawsze budził się po nich odświeżony i mile podekscytowany.
Ulice miasta znikły, zastąpił je obraz niezliczonych, bogato urządzonych pokoi burdelu, który nie miał końca, a w każdym z nich inna piękna kobieta czekała, by zadowolić Bryana. Nagie błagały, by pozwolił dać sobie rozkosz, padały przed nim na twarz, a on nie kładł się z żadną, lecz mordował je na różne sposoby, nieskończenie pomysłowy w aktach okrucieństwa, aż skąpał się w krwi.
Seks go nie interesował. Władza nad innymi sprawiała dużo większą przyjemność, a już bez porównania największą dawała moc zadawania śmierci.
Nigdy nie nudziły go krzyki o litość. Były bardzo podobne do pisków małych zwierząt, na których ćwiczył w dzieciństwie, na początku swego Przeistoczenia. Urodził się, by rządzić zarówno w świecie snów, jak i świecie jawy, wpoić na nowo rodzajowi ludzkiemu utraconą pokorę i lęk boży.
Obudził się.
Przez długie, cudowne minuty leżał w skłębionych prześcieradłach, biały na tle pogniecionego czarnego jedwabiu jak lśniąca piana na grzbietach fal, które uderzały o brzeg pod jego oknami. Euforia krwawego snu nie opuszczała go przez długą chwilę, i była nieskończenie lepsza od przyjemnego odprężenia po stosunku.
Czekał z upragnieniem na dzień, kiedy będzie mógł poddać prawdziwych ludzi takim samym torturom jak ludzi ze snu. Zasługiwali na karę. Rojna, nieprzeliczona masa. W swoim zadufaniu utrzymywali chełpliwie, że świat został stworzony dla nich, dla ich przyjemności, i zalali całą kulę ziemską. Lecz to o n, nie oni, był koroną stworzenia.
Był jednak za młody, by panować w pełni nad swoją Mocą. Nie odważył się jeszcze zacząć dzieła oczyszczania świata, które było jego przeznaczeniem.
Nagi podniósł się z posłania, czując przyjemny chłód na skórze.
W wielkim pokoju stało tylko eleganckie, ultranowoczesne czarne łoże z jedwabną pościelą, dwa czarne nocne stoliki i czarne marmurowe lampy z czarnymi kloszami. Nie było wieży stereofonicznej, telewizora ani radia. Nie było fotela, w którym można zrelaksować się i poczytać; książki Bryana nie interesowały, nie znajdował w nich żadnych pożytecznych wiadomości ani rozrywki. Kiedy konstruował sztuczne ciała, do których przenosił część swojej świadomości, leżał na łóżku patrząc w sufit.
Nie miał zegarka. Nie potrzebował go. Był tak świetnie zestrojony z mechanizmem wszechświata, że zawsze mógł podać czas co do godziny, minuty i sekundy. Tak między innymi objawiał się jego Dar.
Cała ściana naprzeciwko łóżka, od podłogi do sufitu, stanowiła wielkie lustro. Miał lustra w całym domu – lubił widok, jaki mu pokazywały, obraz rodzącego się Boga, pięknego i potężnego.
Ściany były pomalowane na czarno. Sufit również.
Na pociągniętych czarnym lakierem półkach wielkiego regału stały dziesiątki słoików. W każdym pływała w formalinie para oczu. Bryan widział je nawet w głębokiej ciemności. Należały do ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci – którzy ponieśli z jego ręki sprawiedliwą karę. Oczy niebieskie, piwne, czarne, szare, zielone. Były tam też oczy zwierząt, na których eksperymentował w czasach dzieciństwa: myszy, skoczków pustynnych jaszczurek, węży, żółwi, kotów, psów, ptaków, wiewiórek, królików. Niekiedy lekko fosforyzowały nawet po śmierci, połyskując na czerwono, żółtawo lub zielono.
Oczy wotywne. Dar jego poddanych. Symbol jego Mocy, jego Wielkości, jego Dorastania do miana Boga. O każdej porze dnia i nocy oczy na półkach patrzyły na Bryana, wielbiąc go i podziwiając.
Patrzcie na mnie i drzyjcie, rzekł Pan. Bom jest miłosierdziem, lecz i gniewem. Jestem przebaczeniem, lecz i mściwością. I cokolwiek do was przychodzi, pochodzi ode mnie.