2

Sammy Shamroe pracował niegdyś na kierowniczym stanowisku w agencji reklamowej i znany był ogólnie jako Sam “Pić i fotomontaż”. Miał duże zdolności, ale i nieszczęsną słabość” do kokainy. Od tamtych czasów upłynęły trzy lata. Cała wieczność.

Wyczołgał się z drewnianej skrzyni, w której mieszkał, wywlekając przy okazji szmaty i pogniecione gazety, służące mu za posłanie. Wysunął się spod gałęzi oleandra, który rósł na skraju pustej działki budowlanej i zasłaniał jego schronienie. Zamarł nieruchomo na czworakach, ze zwieszoną głową patrząc w chodnik.

Już od dawna nie mógł sobie pozwolić na twarde narkotyki, które doprowadziły go do ruiny. Dzisiaj dokuczał mu tylko kac po tanim winie. Czuł się tak, jakby podczas snu otworzyła mu się czaszka, a wiatr zasiał na jego obnażonym mózgu nasiona, z których wyrosła kępa kłujących ostów.

Nie stracił ani na chwilę poczucia miejsca i czasu. Wiedział, że dochodzi południe i słońce stoi w zenicie, bo wzdłuż tylnych ścian budynków rysowały się od północy krótkie cienie. Chociaż od trzech lat nie nosił zegarka, nie widział na oczy kalendarza, nie miał pracy ani żadnego umówionego spotkania, zawsze wiedział, jaka jest pora roku, jaki miesiąc i dzień tygodnia. Dzisiaj był wtorek. Sammy uświadamiał sobie ostro, gdzie się znajduje (Laguna Beach), jak tutaj trafił (mógł odtworzyć w pamięci wszystkie błędy, wynikające z głupoty i samopobłażania, które razem wzięte doprowadziły go do obecnego stanu) oraz co czekało go w przyszłości (hańba, skrajna nędza, mozolna walka o byt, żal za tym, co utracił).

Najgorsze w jego upadku na dno moralnej nędzy było to, że umysł uparcie zachowywał jasność i dawał się zamroczyć tylko na krótko, choćby Sammy wypił morze alkoholu. Wywołane kacem wrażenie kłucia pod czaszką było bagatelką w porównaniu z cierpieniem, jakie zadawały wspomnienia i poczucie własnej nicości.

Słyszał, że ktoś nadchodzi. Ciężki, nieznacznie utykający krok. Jedna stopa szurała lekko o chodnik. Znał ten chód. Zaczął się trząść. Nie podniósł głowy. Zamknął oczy w nadziei, że kroki oddalą się i rozpłyną w ciszy. Stawały się jednak coraz głośniejsze, coraz bliższe… aż zatrzymały się tuż przed nim.

– Co, kac cię męczy?

Był to ten sam niski, chropawy głos, który od niedawna prześladował Sammy’ego w snach. Ale teraz Sammy nie śnił. Tym razem przyszła do niego na jawie istota z nocnych koszmarów.

Z ociąganiem otworzył oczy. Piekły, jakby miał pod powiekami piasek. Podniósł wzrok.

Człekoszczur stał nad nim, szczerząc zęby w uśmiechu.

– Pewnie ledwo żyjesz?

Wysoki, zwalisty, z potarganą grzywą włosów i skołtunioną brodą, w której tkwiły okruchy jedzenia i kawałki jakiejś nie zidentyfikowanej substancji, zbyt odrażającej, by jej się bliżej przyglądać, człekoszczur wyglądał strasznie. Tam, gdzie jego twarzy nie zakrywała broda, widać było nierówną, zgrubiałą skórę, całą w bliznach, jakby ktoś kiedyś dźgał go i chlastał rozgrzaną lampą lutowniczą. Miał wielki haczykowaty nos i wargi pokryte otwartymi wrzodami. Nieliczne zęby jak poszczerbione i zżółkłe ze starości kamienie nagrobne tkwiły w ciemnych, gnijących dziąsłach.

Chropawy głos przemówił głośniej:

– Może już nie żyjesz.

Jedyną normalną rzeczą w wyglądzie człekoszczura było ubranie: tenisówki, spodnie khaki ze sklepu z używanymi ciuchami, bawełniana koszula i spłowiały czarny prochowiec, poplamiony i wymięty – częsty strój ulicznych włóczęgów, którzy z własnej lub nie z własnej winy spadli przez szpary w podłodze współczesnego społeczeństwa do ciemnego podziemia.

Człekoszczur dramatycznie ściszył głos i schylił się nad Sammym:

– Umarłeś i smażysz się w piekle, tak?

Najbardziej niesamowite, najokropniejsze w człekoszczurze były jego oczy. Miały niespotykany, intensywnie zielony kolor i czarne owalne źrenice jak u kota lub gada. Oczy sprawiały, że reszta ciała zdawała się zwykłym przebraniem, jak kombinezon nurka, kostium, przez którego otwory wyglądało coś niewypowiedzianie okropnego, istota nie pochodząca z tego świata, lecz chcąca go zagarnąć.

Człekoszczur zniżył głos jeszcze bardziej, do gardłowego szeptu:

– Nieżywy, w piekle, a ja jestem demonem, który ma cię dręczyć?

Wiedząc z bolesnego doświadczenia, co będzie dalej, Sammy niezgrabnie spróbował wstać. Człekoszczur, szybki jak myśl, kopnął go, zanim Sammy mógł czmychnąć w bok. Kopniak o włos minął twarz i trafił w ramię. Zadano go z taką siłą, jakby napastnik zamiast tenisówek nosił ciężkie podkute buciory, a stopy miał z kości, rogu czy też substancji, z której zbudowane są pancerze żółwi. Sammy zwinął się w kłębek, osłaniając zgiętymi rękami głowę. Człekoszczur kopnął go znowu, i jeszcze raz, lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga, prawie jakby tańczył jakiś taniec, rodzaj jiga, raz… i wykop, dwa… i wykop, raz… i wykop, dwa… i wykop. Nie wydawał przy tym żadnych dźwięków, nawet nie oddychał szybciej z wysiłku.

Kopanie ustało.

Sammy skulił się jeszcze ciaśniej, jak stonoga zwijająca się wokół własnego bólu.

W alejce było nienaturalnie cicho. Nie słyszał nic oprócz cichego łkania, za które sam siebie nienawidził. Zamilkły odgłosy ulicznego ruchu. Za jego plecami liście oleandra nie szeleściły już na wietrze. Gdy powiedział sobie gniewnie: “Bądź mężczyzną!” i przełknął szloch, śmiertelna cisza osiągnęła apogeum.

Lękliwie otworzył oczy i zerknął przez palce na daleki wylot alejki. Zamrugał, bo łzy przesłaniały mu widok, i zobaczył dwa samochody stojące na przecznicy. Kierowcy, z tej odległości widoczni jako niewyraźne cienie, zastygli w bezruchu.

Bliżej, tuż przy jego twarzy, długi skórek, dziwnie nie na miejscu z dala od swego naturalnego środowiska – zbutwiałego drewna i ciemności, zamarł w trakcie przemierzania alejki. Bliźniacze wyrostki jego odwłoka, zawinięte do góry jak kolec na ogonie skorpiona, wyglądały groźnie, choć w rzeczywistości skórek był całkiem nieszkodliwy. Kilka z jego sześciu nóg dotykało trotuaru, inne były uniesione. Nie poruszał się nawet żaden z wieloczłonowych czułków, jakby owad zamarł ze strachu lub szykował się do ataku.

Sammy przeniósł wzrok na koniec alejki. Na ulicy te same samochody trwały w tym samym miejscu co poprzednio. Ludzie w środku siedzieli jak manekiny.

Znowu spojrzał na owada. Skórek był nieruchomy jak zasuszony eksponat na szpilce w gablocie entomologa.

Sammy ostrożnie opuścił ręce, odsłaniając głowę. Z jękiem przeturlał się na plecy i wbrew chęciom podniósł wzrok na swego prześladowcę.

Widziany z dołu człekoszczur zdawał się wysoki na trzydzieści metrów. Przyglądał się Sammy’emu z zainteresowaniem.

– Zależy ci na życiu? – spytał.

Sammy’ego zaskoczyło nie samo pytanie, lecz fakt, że nie wie, jak na nie odpowiedzieć. Miotał się pomiędzy lękiem przed umieraniem a pragnieniem śmierci. Co rano z rozczarowaniem stwierdzał, że jest jeszcze pośród żywych, i co wieczór, zwijając się w kłębek na posłaniu ze szmat i gazet, miał nadzieję, że już się nie obudzi. A jednak dzień po dniu mozolnie zdobywał jedzenie, w rzadkie zimne noce, gdy łagodny zwykle klimat Kalifornii stawał się surowy, wyszukiwał ciepłe kryjówki, podczas deszczu starał się nie zmoknąć, żeby uniknąć zapalenia płuc, i oglądał się w obie strony, zanim przeszedł przez ulicę.

Może tak naprawdę nie zależało mu na życiu, lecz traktował je jako karę, którą musi odcierpieć.

– Wolałbym, żebyś chciał żyć – stwierdził cicho człekoszczur. – Byłaby lepsza zabawa.

Serce Sammy’ego waliło jak oszalałe. Każde uderzenie tętna pulsowało boleśnie w posiniaczonych miejscach, gdzie trafiły kopniaki człekoszczura.

– Zostało ci trzydzieści sześć godzin życia. Lepiej, żebyś coś zrobił przez ten czas, co? Hm? Zegar tyka, czas umyka. Tik-tak, tik-tak.

– Dlaczego mi to robisz? – spytał żałośnie Sammy.

Nie odpowiadając na pytanie, człekoszczur oświadczył:

– Jutro o północy przyjdą po ciebie szczury.

– Nigdy nie zrobiłem ci nic złego!

Blizny na okrutnej twarzy dręczyciela posiniały.

– …wyjedzą ci oczy…

– Proszę, nie…

Bezkrwiste wargi rozciągnęły się, odsłaniając zepsute zęby.

– …odgryzą ci wargi, a ty będziesz wrzeszczał… oskubią język…

Kiedy człekoszczur wpadał w trans, z jego gadzich oczu bił chłód, który przejmował Sammy’ego do szpiku kości i docierał do najdalszych zakątków jego mózgu.

– Kim jesteś? – spytał Sammy nie pierwszy raz.

Człekoszczur nie odpowiedział. Napęczniał od gniewu. Jego grube, brudne paluchy zaciskały się, prostowały, zaciskały i prostowały. Miętosił powietrze, jakby chciał wycisnąć z niego krew.

Czym jesteś? – zapytał w myśli Sammy, lecz nie odważył się powiedzieć tego na głos.

– A teraaaz… szczury! – syknął człekoszczur.

W obawie przed tym, co miało nastąpić, Sammy szorując zadkiem po ziemi, szybko wpełzł tyłem pod oleander, aby jak najbardziej się oddalić od wielkiego jak wieża włóczęgi.

– Szczury! – powtórzył człekoszczur i zadrżał.

Zaczynało się.

Sammy zamarł, zbyt przerażony, żeby się poruszyć.

Drżenie człekoszczura przeszło w gwałtowny dygot. Tłuste włosy latały wokół głowy, ręce podskakiwały, nogi podrygiwały, a czarny prochowiec trzepotał jak w porywach cyklonu, choć nie było wiatru. Od chwili zjawienia się olbrzyma świat trwał nieruchomo, jakby był sceną z dekoracjami, a oni dwaj jedynymi aktorami.

Sammy, tkwiący w bezruchu na rafie asfaltu, wreszcie dźwignął się na nogi. Skłonił go do tego strach przed pazurami, ostrymi zębami i czerwonymi ślepiami, które wkrótce miały go zaatakować.

Pod ubraniem człekoszczura kotłowało się jak w jutowym worku pełnym rozjuszonych grzechotników. Zaczęły się ohydne transformacje… Twarz rozpływała się i znów formowała, jakby jakaś obłąkana nadprzyrodzona siła przekuwała olbrzyma wciąż na nowo, usiłując stworzyć kolekcję potworów, z których każdy kolejny był bardziej przerażający od poprzedniego. Znikły sine blizny, znikły gadzie oczy, znikła rozczochrana broda i kudły, znikły okrutne usta. Przez chwilę cała głowa stanowiła masę niezróżnicowanej tkanki, wilgotną, czerwoną od krwi bryłę, która ściemniała na czerwonawy brąz, połyskując jak zawartość puszki z karmą dla psów. Nagle tkanka okrzepła i zamiast głowy ukazała się zbita masa wczepionych w siebie, splątanych szczurów – kula szczurów z błyszczącymi, złymi oczkami, czerwonymi jak krople krwi, i z ogonami zwisającymi jak dredy rastamana. Na końcach rękawów płaszcza, gdzie powinny być ręce, z postrzępionych mankietów wysypywały się szczury. Głowy gryzoni zaczęły wyglądać spomiędzy guzików wydymającej się koszuli…

Mimo iż Sammy widział już to wszystko wcześniej, spróbował wrzasnąć. Nabrzmiały język przykleił mu się do wyschniętego podniebienia i z gardła wyrwał się tylko stłumiony, pełen paniki dźwięk. Krzyk i tak nic by nie pomógł. Sammy próbował już kiedyś krzyczeć na widok swego dręczyciela i nie doczekał się żadnego odzewu.

Człekoszczur rozleciał się na kawałki jak rozklekotany strach na wróble na huraganowym wietrze. Każdy kawałek po spadnięciu na chodnik zmieniał się w szczura. Odrażające stworzenia o wąsatych pyszczkach, wilgotnych nosach i ostrych zębach biegały, roiły się, piszczały, długie ogony śmigały na prawo i lewo. Coraz więcej szczurów wylewało się spod koszuli i z nogawek spodni, dużo więcej niż ubranie mogło pomieścić – dwadzieścia, czterdzieści, osiemdziesiąt, przeszło setka…

W końcu ubranie opadło z wolna na chodnik jak uformowany na kształt człowieka balon, z którego spuszczono powietrze. Wtedy każda sztuka odzieży również zaczęła się przemieniać. Z łachów wystrzeliły głowy następnych szczurów, dopóki człekoszczur razem z cuchnącym ubraniem nie zmienił się w stertę gryzoni wijących się jedne pod drugimi z jakby bezkostną giętkością.

Wiatr ustał już wcześniej, a teraz zdawało się, że stagnacja zeszła na poziom molekularny, że cząsteczki tlenu i azotu raptownie utraciły zdolność ruchu, zmieniając powietrze w gęstą ciecz, którą Sammy tylko z największym wysiłkiem mógł wciągnąć w płuca.

Człekoszczur bez reszty rozpadł się na dziesiątki wijących się bestii. Ruchoma kula szczurów nagle się rozproszyła. Tłuste, oślizłe wypryskiwały ze stosu i śmigały we wszystkich kierunkach. Uciekały od Sammy’ego, lecz niektóre przebiegały również koło niego, po butach i między nogami. Obrzydliwy żywy potok odpłynął w cień między budynkami na pustą parcelę, gdzie albo wsiąkł w dziury w ścianach czy w ziemi, albo po prostu zniknął.

Nagły powiew pognał przed sobą zeschłe liście i strzępy papieru. Z szumem opon i warkotem silnika przejechały ulicą samochody, widoczne w wylocie alejki. Gdzieś blisko bzyknęła pszczoła.

Sammy mógł znowu swobodnie oddychać. Stał przez chwilę w południowym słońcu i łapczywie wciągał powietrze.

Wszystko rozegrało się w biały dzień, na otwartej przestrzeni, bez rekwizytów, które zwykle towarzyszą sztukom magicznym. To było nie do pojęcia.

Sammy wygramolił się przed chwilą ze swej skrzyni ze szczerą intencją, aby mimo kaca pracowicie rozpocząć nowy dzień, na przykład poszukać pustych aluminiowych puszek i zanieść je do punktu skupu albo trochę pożebrać na nadmorskiej promenadzie. Teraz nie czuł się na siłach, by robić cokolwiek, choć kac minął bez śladu.

Na chwiejnych nogach wrócił pod oleander. Gałęzie były ciężkie od czerwonych kwiatów. Odsunął je i obrzucił badawczym wzrokiem drewnianą skrzynię.

Podniósł z ziemi kij i dźgnął szmaty i gazety, spodziewając się, że wyskoczą z nich szczury, które znalazły tam kryjówkę. Nic się nie stało. Widocznie uciekły gdzie indziej.

Wczołgał się do swego schronienia, a zasłona z gałęzi opadła za nim. Z kupki nędznego dobytku w głębi skrzyni wyjął pełną butelkę taniego burgunda. Pociągnął łyk ciepławego wina.

Oparty plecami o deski trzymał kurczowo butelkę i usiłował zapomnieć o tym, co widział. Doświadczenie uczyło, że jedynie to mógł zrobić. Nie był już w stanie radzić sobie z problemami codziennego życia, więc jakżeż mógłby poradzić sobie z czymś tak niezwykłym jak człekoszczur?

Jego zmacerowany kokainą oraz wieloma innymi narkotykami i przesiąknięty alkoholem umysł produkował czasem halucynacje, w których występowała cała menażeria przedziwnych stworzeń. Kiedy wyrzuty sumienia brały górę i Sammy starał się dotrzymać składanej sobie co jakiś czas obietnicy trzeźwości, brak alkoholu wywoływał delirium tremens, pełne jeszcze okropniejszych potworów. Jednak nie mogły się równać z człekoszczurem.

Sammy pociągnął znów tęgi łyk wina i oparł głowę o bok skrzyni, ściskając oburącz butelkę.

Z biegiem czasu coraz trudniej przychodziło mu odróżnić rzeczywistość od fantazji. Dawno już przestał ufać własnym zmysłom. Jedno wszakże wiedział z całą pewnością – człekoszczur istniał naprawdę. Jego istnienie urągało wszelkim regułom, było fantastycznym, niewyjaśnionym fenomenem – ale istniał naprawdę.

Sammy nie oczekiwał, że znajdzie odpowiedź na dręczące pytania. To go jednak nie powstrzymywało od daremnych dociekań. Co to był za stwór? Skąd się wziął? Dlaczego zależało mu na dręczeniu i zabiciu posiwiałego, przegranego ulicznego łazęgi, którego śmierć nie czyniła światu żadnej różnicy?

Napił się jeszcze wina.

Trzydzieści sześć godzin. Tik-tak. Tik-tak.

Загрузка...