3

Wydawało im się, że najmądrzej będzie biec bez przerwy, byle dalej przed siebie. Jeśli Tiktak wierny swemu przyrzeczeniu ścigał ich, nie wykorzystując swych nadludzkich możliwości, byli bezpieczniejsi z każdym przebytym kilometrem.

Zdaniem Harry’ego mieli jakieś pięćdziesiąt procent szans, że psychopata dotrzyma słowa i po godzinie uwolni ich z pauzy, nie czyniąc krzywdy. Mimo swej niewiarygodnej mocy zachowywał się jak dziecko. Urządził sobie zabawę z ich udziałem, a dzieci często brały swoje zabawy bardziej serio niż prawdziwe życie.

Oczywiście kiedy ich uwolni i znów zaczną tykać zegary, wciąż będzie dwadzieścia dziewięć minut po pierwszej. Do świtu zostanie pięć godzin, a z jego nadejściem i tak czeka ich śmierć. O ile przetrwają pauzę, jedyna ich szansa na przeżycie to znaleźć Tiktaka i zabić go przed upływem nocy.

Nawet jeśli Tiktak oszukiwał i tropił ich jakimś szóstym zmysłem, lepiej było się nie zatrzymywać. Może, jak to Harry wcześniej przypuszczał, przyczepił im jakieś niewidzialne etykietki, dzięki którym mógł znaleźć swe ofiary wszędzie, dokądkolwiek by uciekły. Najpierw jednak będzie musiał ich dogonić. Uciekając bez przerwy, mieli przynajmniej pewność, że nie wysforuje się przed nich.

Biegli cichymi ulicami, zaułkami, przez podwórza, przez szkolne boisko, przeskakiwali płoty. Wciąż wtórował im lekko metaliczny odgłos własnych kroków. Wokół każdy cień zdawał się odlany ze stali. Światła neonów malowały nie gasnące tęcze na chodniku. Minęli mężczyznę w tweedowym płaszczu, który wyszedł na spacer ze szkockim terierem. Obaj przypominali posągi z brązu.

Biegli wzdłuż wąskiego strumienia, wezbranego po wcześniejszej ulewie. Zastygła woda nie przypominała wcale lodu. Bardziej przejrzysta, lśniła w mroku głęboką czernią i gdzieniegdzie błyskami czystego srebra. Powierzchnia nie była gładka jak lodowa tafla, lecz wzburzona, pofałdowana i poskręcana w wiry. Tam, gdzie woda rozbijała się o kamienie, w powietrzu wisiały nieruchome rozbryzgi lśniących kropli, podobne do kunsztownych rzeźb z kawałeczków szkła i szklanych paciorków.

Powinni pędzić dalej, lecz nie mogli. Już na starcie byli zmęczeni i zesztywniali od bólu; teraz ciągnęli resztkami sił.

Na pozór poruszali się w tym skamieniałym świecie z równą łatwością co w zwyczajnym, lecz Harry zauważył, że biegnąc nie wywoływali żadnego powiewu. Powietrze rozstępowało się jak masło, lecz nie powstawały w nim żadne prądy. Musiało być bardziej gęste niż zwykle, a jego opór hamował kroki uciekinierów, wymagał większego wysiłku.

Co gorsza, z każdą chwilą coraz bardziej dokuczało im zimno. Marzli, chociaż przy szybkim biegu powinno im być gorąco. Harry się nie pocił, palce u rąk i nóg miał zdrętwiałe, jakby brnął przez lodowiec na Alasce, a nie biegł przez nadmorski kurort w południowej Kalifornii.

Było ciepło, nawet cieplej niż przed pauzą, bo przestała wiać rześka oceaniczna bryza. Przyczyny dziwnego wewnętrznego chłodu nie “należało szukać w temperaturze otoczenia. Tkwiła głębiej – i nasuwała okropne obawy.

Cały ogarnięty inercją świat, który normalnie był niewyczerpanym źródłem energii, stał się rodzajem czarnej dziury i nieubłaganie wysysał z nich energię. Harry zrozumiał, że nie mogą tak długo uciekać, bo stopniowo popadną w taką samą martwotę, jaka ich otacza.

Musieli się zatrzymać i poszukać jakiejś kryjówki. Opuścili już dzielnicę zamożnych rezydencji i dotarli do wschodniego krańca szerokiego kanionu o porośniętych krzakami zboczach. Biegła nim trójpasmowa szosa, oświetlona dwoma rzędami łukowych lamp, które zmieniały noc w dwubarwną żółto-czarną litografię. Wzdłuż szosy stały warsztaty mechaniczne i magazyny, które w dbałym o swój wygląd mieście, takim jak Laguna Beach, lokowane są przezornie z dala od turystycznych szlaków.

Szli teraz marszowym krokiem, dygocząc z zimna. Connie objęła się ramionami. Harry podniósł kołnierz i zaciągnął szczelnie poły płaszcza.

– Jaka część godziny minęła? – spytała Connie.

– Niech mnie szlag, jeśli wiem. Straciłem poczucie czasu.

– Pół godziny?

– Możliwe.

– Więcej?

– Możliwe.

– Mniej?

– Możliwe.

– Cholera.

Minęli wielki parking dla wozów turystycznych. Za stalową siatką, zjeżoną drutem kolczastym, stały bok przy boku wielkie trailery, jak rzędy drzemiących słoni.

– Skąd tu się wzięło tyle samochodów? – zdziwiła się nagle Connie.

Było ich mnóstwo, zaparkowanych po obu stronach drogi, dwoma kołami na wąskim poboczu, dwoma na jezdni, mimo iż okoliczne warsztaty w porze, gdy zaczęła się pauza, były już dawno nieczynne. W żadnym nie paliło się światło.

Po prawej stronie zobaczyli betonowy blok, w którym mieścił się zakład ogrodniczy. Za nim do połowy wysokości zbocza kanionu ciągnęła się tarasami szkółka drzewek i krzewów ozdobnych.

Przy drewnianym słupie jednej z lamp natknęli się na samochód, w którym obściskiwała się jakaś parka. Chłopak wsunął rękę pod rozpiętą bluzkę dziewczyny; marmurowa dłoń obejmowała marmurową pierś. Grymas namiętności zastygły na ich żółtawych w świetle lampy twarzach robił odstręczające wrażenie.

Minęli dwa warsztaty samochodowe po przeciwnych stronach jezdni. Każdy specjalizował się w innych zagranicznych markach. Z przodu straszyły ogrodzone wysoką siatką podwórka, na których piętrzyły się zdemontowane wraki.

Samochody stały gęsto wzdłuż ulicy, blokując wjazdy do warsztatów. Na masce czarnego camaro rocznik 93 leżał młody chłopak w samych dżinsach i adidasach. Z rozkrzyżowanymi ramionami, z dłońmi obróconymi do góry, zamarły w uścisku pauzy, gapił się na zastygłe niebo, jakby mógł tam coś zobaczyć. Na jego twarzy malowała się głupkowata narkotyczna błogość.

– Tyle samochodów, naćpani gnoje, tu, o tej porze… dziwne – stwierdziła Connie.

– Dziwne – przytaknął Harry, ruszając palcami, które zesztywniały mu z zimna.

– Hm, wiesz co?

– Jakby znajome.

– Właśnie.

Przy końcu asfaltowej drogi stały same magazyny. Niektóre były z blachy, inne z betonu. Na zakurzonym tynku widniały rdzawe smugi od wody, spływającej z blaszanych dachów podczas niezliczonych deszczów.

Ulica kończyła się ślepo w miejscu, gdzie kanion się rozgałęział. Samochody stały najgęściej przed ostatnim budynkiem. Gdzieniegdzie parkowały jeden przy drugim, zupełnie tarasując drogę.

Wielki magazyn bez nazwy firmy mieścił się w betonowym, pokrytym gipsowym tynkiem baraku i miał dach z falistej blachy. Na froncie wisiał w poprzek wielki plakat DO WYNAJĘCIA, z numerem telefonu biura nieruchomości.

Blask oświetlających teren lamp padał na metalowe podnoszone wrota, przez które mógł przejechać traktor z przyczepą. W rogu budynku były małe, przeznaczone dla ludzi drzwi, przy których stało dwóch facetów jak kafary, o potężnych, napędzanych sterydami mięśniach.

– Bramkarze – orzekła Connie, gdy podeszli do zastygłych w pauzie mężczyzn.

Nagle do Harry’ego dotarł sens scenerii.

– To balanga z gazem.

– W środku tygodnia?

– Pewnie z jakiejś specjalnej okazji, urodziny czy coś takiego.

Sprowadzona kilka lat temu z Anglii moda na dzikie, połączone z zażywaniem narkotyków imprezy przypadła do gustu nastolatkom i młodym ludziom, którzy chcieli bawić się non stop do świtu, unikając bacznego oka władz. Organizatorzy wynajmowali magazyny i budynki przemysłowe na noc lub dwie, przenosząc dyskotekę z jednego miejsca w drugie, by uniknąć wykrycia przez policję. Adresy przyszłych imprez były reklamowane w lokalnych gazetkach i ulotkach, rozdawanych w sklepach muzycznych, klubach nocnych i szkołach, wszystkie napisane w szyfrze subkultury: “EXpresem z Myszką Miki”, “American EXpress – twoją kartą kredytową”, “Miki do kwadratu”, “Wybierz się na EXtra ubaw”, “EXtremalna chirurgia dentystyczna”, “Darmowe balony dla dzieciaków”. “Myszka Miki” i “EX” oznaczały silny narkotyk, szerzej znany jako ekstaza, podczas gdy aluzje do dentysty i balonów oznaczały, że na przyjęciu będzie w sprzedaży tlenek azotu – czyli gaz rozweselający.

Nielegalne balangi z gazem – w przeciwieństwie do bardziej umiarkowanych ekscesów w nocnych klubach, kontrolowanych przez policję – przeradzały się w rozpasane, niebezpieczne orgie.

Harry i Connie minęli bramkarzy, przekroczyli próg i znaleźli się w sercu chaosu; chaosu, w który pauza wprowadziła kruchy, sztuczny porządek.

Olbrzymią halę oświetlało kilka czerwonych i zielonych laserów, około tuzina żółtych i czerwonych reflektorów punktowych i lamp stroboskopowych, które mrugały i omiatały tłum smugami światła, dopóki nie zatrzymała ich pauza. Teraz barwne lance światła znieruchomiały, oświetlając niektóre grupy ludzi. Reszta tłumu tonęła w ciemności.

Czterysta lub pięćset osób, w wieku od osiemnastu do dwudziestu kilku lat, lecz czasem nawet piętnastolatków, zastygło w trakcie tańca. Dyskdżokeje na takich przyjęciach nieodmiennie puszczali rytmiczną muzykę techno z szybko walącym basem, który wstrząsał ścianami. Młodzi goście zatrzymali się w dziwacznych pozach, rozkołysani w tanecznym szale, z wygiętymi ciałami, rozwianymi włosami. Chłopcy byli w większości ubrani w dżinsy lub spodnie z drelichu, flanelowe koszule, czapki baseballowe włożone daszkiem do tyłu, szkolne płaszcze narzucone na koszulki. Niektórzy wystroili się cali na czarno. Dziewczyny nosiły bardziej urozmaicone stroje, wszystkie prowokujące – obcisłe, krótkie, głęboko wycięte, przezroczyste, odsłaniające to i owo; balangi z gazem były w końcu festynem rozwiązłości. Ogłuszającą muzykę, śmiechy i krzyki zastąpiła grobowa cisza. Niesamowite oświetlenie w połączeniu z bezruchem nadawało odsłoniętym łydkom, udom i piersiom wyprany z erotyzmu, trupi wygląd.

Harry zauważył, że twarze tancerzy wykrzywiają groteskowe grymasy, które w ruchu prawdopodobnie miały wyrażać podniecenie i wywołaną narkotykami wesołość. W tym zastygłym żywym obrazie zmieniły się w maski gniewu, bólu i nienawiści.

Widząc konwulsyjne pozy tancerzy w jaskrawym blasku laserów i punktowców, na tle wielkich psychodelicznych obrazów, które filmowe projektory rzucały na dwie ściany, można by pomyśleć, że to nie zabawa, lecz obraz piekła, gdzie potępione dusze skręcają się w męce i błagają, by je uwolnić od cierpień.

Przez pozbawienie tej sceny dźwięku i ruchu pauza jakby odsłoniła jej sens, wstydliwy sekret, kryjący się za wrzawą i rozpasaniem. Ci ludzie nie bawili się naprawdę szczerze i całą duszą, lecz usilnie i bezskutecznie szukali zapomnienia, ucieczki od prawdziwego życia.

Harry wyprowadził Connie spomiędzy tancerzy w tłumek widzów, zgrupowanych pod ścianami olbrzymiej sali. Kilku z nich, stojących w małych grupkach, pauza złapała w środku rozmowy i przesadnego śmiechu, próbujących przekrzyczeć grzmiącą muzykę.

Większość jednak zdawała się samotna, wyłączona z otoczenia. Niektórzy mieli bezmyślne miny i patrzyli pustym wzrokiem w tłum. Inni byli napięci jak struny, z nienaturalnie rozgorączkowanymi oczami. Może była to wina widmowego, wyrywkowego oświetlenia, lecz Harry’emu wydawało się, że obie kategorie stojących z boku gości, ci z pustym spojrzeniem i ci z płonącym wzrokiem, przypominają filmowe zombie, które bezruch sparaliżował w trakcie jakiegoś zbrodniczego przedsięwzięcia.

– Istny bal upiorów – powiedziała zmienionym głosem Connie. Widać do niej również dotarła groza, bijąca od unieruchomionego w pauzie tłumu.

– Witajcie w latach dziewięćdziesiątych.

Spora liczba zombie na peryferiach tanecznego parkietu trzymała różnokolorowe balony, nie umocowane do patyka, nie przewiązane sznurkiem. Rudowłosy piegus, który mógł mieć jakieś siedemnaście lat, owinął na palcu koniec żółtego jak kanarek balonu, zatykając ujście gazu. Dalej młody człowiek z meksykańskim wąsem mocno ściskał ustnik dwoma palcami. Inni do zatykania balonów używali dużego metalowego spinacza. Kilku trzymało je przy ustach, wdychając tlenek azotu, kupiony na pewno gdzieś w furgonetce stojącej za budynkiem. Nieobecne lub zastygłe w wyrazie napięcia twarze w połączeniu z jaskrawymi balonami sprawiały wrażenie, jakby gromada żywych trupów zabłądziła na dziecinną zabawę urodzinową.

Chociaż pauza nadała tej scenie posmak czegoś dziwnego i fascynującego, dla Harry’ego wszystko razem było przygnębiająco znajome. Był przecież pracownikiem wydziału zabójstw, a na takich imprezach dosyć często trafiały się przypadki nagłej śmierci.

Przyczyną było przedawkowanie. Żaden dentysta nie znieczulałby pacjenta gazem o stężeniu wyższym niż osiemdziesiąt procent, a na takich imprezach często sprzedawano gaz w czystej postaci, bez domieszki tlenu. Człowiek wdychający tlenek azotu robił z siebie na początku tylko rozchichotanego błazna, lecz zbyt wiele haustów mogło spowodować śmierć lub wywołać nieodwracalne zmiany w mózgu. Ofiara w szoku trzepotała się jak ryba wyrzucona na brzeg bądź wpadała w katatonię.

Harry spostrzegł galerię biegnącą na wysokości ośmiu metrów nad podłogą przez całą długość tylnej ściany magazynu. Na galerię z obu stron wiodły drewniane stopnie.

– Idziemy na górę – wskazał Connie kierunek.

Z tej jaskółki mogliby objąć wzrokiem całe wnętrze hali i szybko zauważyć wchodzącego Tiktaka. Schody po obu stronach zapewniały bezpieczny odwrót.

Idąc w głąb budynku minęli dwie młode kobiety o wydatnych biustach. Na obcisłych koszulkach miały nadruk “Just Say NO”*,[* “Po prostu mów NIE”] hasło kampanii antynarkotykowej Nancy Reagan, popularne wśród uczestników balang z gazem, lecz inaczej rozumiane – oni mówili “Tak” na NO, tlenek azotu, a może i coś więcej.

Connie i Harry musieli ominąć trzy dziewczyny, leżące pod ścianą. Dwie trzymały na wpół opróżnione balony i znieruchomiały w napadzie śmiechu, od którego poczerwieniały im twarze. Trzecia była nieprzytomna, miała otwarte usta, na jej piersi spoczywał oklapły balon.

Z tyłu, niedaleko schodów, namalowano na ścianie olbrzymie białe litery EX, widoczne z każdego zakątka magazynu. Dwóch facetów w koszulkach z Myszką Miki – jeden z nich miał też na głowie czapeczkę z dużymi czarnymi uszami – zastygło w środku ożywionej transakcji, biorąc od klientów dwudziestodolarowe banknoty za kapsułki ekstazy i herbatniki nasączone tym świństwem.

Zbliżyli się do smarkuli, która miała nie więcej niż piętnaście lat, szczere oczy i niewinną twarz młodej mniszki. Nosiła czarną koszulkę z obrazkiem pistoletu pod słowami “Ognia!” Pauza złapała ją w pół ruchu, gdy wkładała herbatnik do ust.

Connie wyłuskała herbatnik ze sztywnych palców dziewczyny, wysunęła go z rozchylonych warg i rzuciła na ziemię. Herbatnik zatrzymał się kilka centymetrów nad betonową podłogą. Connie przydusiła go obcasem i rozgniotła na miazgę.

– Głupia mała.

– To do ciebie niepodobne – stwierdził Harry.

– Co?

– Zachowujesz się jak drętwy wapniak.

– Może ktoś musi.

Ekstaza, halucynogenna odmiana amfetaminy, powodowała wielki przypływ energii i euforię. Mogła również wywołać fałszywe poczucie intymnej zażyłości z każdym, kto się nawinął pod rękę.

Na balangach z gazem pojawiały się również inne narkotyki, lecz NO i ekstaza niezaprzeczalnie wiodły prym. Według powszechnej opinii NO był nie powodującym przyzwyczajenia gazem, po którym człowiek tylko się chichrał, a ekstaza umożliwiała pełną harmonię z innymi ludzkimi istotami i Matką Naturą. Panowało przekonanie, że ekstaza to narkotyk pacyfistów i zwolenników ruchów ekologicznych, którzy walczyli o ocalenie naszej planety. Jasne, był niewskazany dla ludzi chorych na serce, lecz w całych Stanach Zjednoczonych nie zanotowano jeszcze żadnego przypadku śmierci z powodu jego przedawkowania. Naukowcy co prawda odkryli, że od zażywania ekstazy mózg staje się dziurawy jak ser szwajcarski, ale nikt nie stwierdził, że te dziurki w jakiś sposób zmniejszają sprawność umysłu: robiły się pewnie po to, żeby promienie kosmiczne mogły lepiej wnikać do mózgu i nas oświecić. Chwytasz, koleś?

Harry wchodząc na galerię, widział między stopniami, co jest na dole. W półmroku dostrzegł kilka splecionych w uścisku par.

Cała edukacja seksualna, wszystkie rysunkowe ulotki o zakładaniu kondomów stają się nieważne, jak zażyjesz ekstazę i, co się często zdarza, poczujesz przypływ podniecenia. Kto by tam myślał o AIDS, kiedy osoba, którą dopiero co poznałeś, okazuje się bliźniaczą duszą, której yin idealnie dopełnia twoje yang, promienną i czystą dla twego trzeciego oka, tak wspaniale odpowiadającą wszystkim twoim potrzebom i pragnieniom?

Na galerii było ciemniej niż na dole, lecz Harry dostrzegł parki leżące na podłodze lub siedzące pod ścianą. Oddawały się pieszczotom jeszcze gorliwiej niż ci pod schodami. Pauza unieruchomiła ich złączone języki, ręce wsunięte w rozpięte bluzki i suwaki spodni.

Dwie czy trzy pary ogarnięte seksualnym podnieceniem do tego stopnia straciły poczucie miejsca i przyzwoitości, że poszły na całość – autentycznie robiły to, kiedy nastała pauza.

Podobnie jak smutna błazenada na dole, widok na galerii działał przygnębiająco. Nawet podglądacz o niewygórowanych wymaganiach nie znalazłby w nim żadnego powabu. Wyuzdane sceny budziły tyle ponurych myśli, co groteskowy świat na płótnach Hieronima Boscha.

Omijając leżących na podłodze ludzi, podeszli do poręczy, skąd mogli spojrzeć na halę.

– Uważaj, żeby w coś nie wdepnąć – rzucił ostrzegawczo Harry.

– Jesteś obrzydliwy.

– Próbuję być dżentelmenem.

– Chyba jako jedyny spośród wszystkich obecnych.

Z góry mieli dobry widok na zamarłą w trakcie zabawy ciżbę.

– Rany, ale mi zimno – powiedziała Connie.

– Mnie też.

Stali ramię przy ramieniu. Każde objęło drugie ręką w pasie, by się nawzajem ogrzać.

Harry pierwszy raz w życiu czuł się komuś tak bliski. Nie myślał wcale o seksie. Naćpane parki, obmacujące się na podłodze za ich plecami, sprawiały tak odpychające wrażenie, że gasiły wszelkie pożądanie. Czuł jednak między sobą i Connie ciepłą bliskość, jak między dwojgiem przyjaciół. Razem znaleźli się w sytuacji, która zmusiła ich do wysiłku przekraczającego niemal granice ludzkiej wytrzymałości. Razem mieli umrzeć przed świtem – to zbliżyło ich do siebie najbardziej – zanim będą mogli się dowiedzieć, czego naprawdę chcą w życiu ani jaki to wszystko ma sens.

– Powiedz mi, że nie wszystkie dzieciaki chodzą teraz na takie imprezy i macerują sobie mózgi chemią – poprosiła Connie.

– Nie wszystkie. Nawet nie większość. Większość ma względnie dobrze poukładane w głowie.

– Nie chciałabym myśleć, że ta zbieranina to typowi reprezentanci tak zwanego pokolenia przyszłości.

– Na pewno nie.

– Bo jeśli tak – ciągnęła – początek nowego tysiąclecia będzie jeszcze paskudniejszy niż to, czego doświadczyliśmy przez ostatnie lata.

– Ekstaza robi w tkance mózgowej dziury wielkości łebka od szpilki.

– Wiem. Tylko pomyśl o rządzie złożonym z takich imbecyli i Kongresie pełnym ramoli, którzy lubią jeździć Expresem.

– Skąd wiesz, że już tak nie jest?

Zaśmiała się cierpko.

– To by wiele wyjaśniało.

Nie było chłodno, lecz oni coraz bardziej dygotali z zimna.

W magazynie panowała śmiertelna cisza.

– Szkoda twojego mieszkania – powiedziała Connie.

– Co?

– Przecież się spaliło, nie pamiętasz?

– Trudno. – Wzruszył ramionami.

– Wiem, jak bardzo byłeś do niego przywiązany.

– Wypłacą mi ubezpieczenie.

– Ale było takie miłe, przytulne, wszystko leżało na swoim miejscu.

– Miłe, czyżby? Byłaś tam jeden jedyny raz i orzekłaś, że jest to doskonałe więzienie własnej roboty, a ja jestem najbardziej klasycznym wzorem stukniętego pedanta od Bostonu do San Diego.

– Tak nie powiedziałam!

– Powiedziałaś.

– Naprawdę?

– Byłaś wtedy na mnie zła.

– Musiałam być. O co?

– To było tego dnia, gdy aresztowaliśmy Nortona Lewisa, który trochę nas przegonił po mieście, a ja nie pozwoliłem ci go zastrzelić.

– Racja. Serio chciałam go zastrzelić.

– To nie było konieczne.

Westchnęła.

– Byłam od tego o krok.

– I tak go zwinęliśmy.

– Ale mogło się to kiepsko skończyć. Mieliśmy trochę szczęścia. A zresztą ten sukinsyn nie zasługiwał na nic lepszego.

– Z tym się mogę zgodzić – przytaknął. – No, w każdym razie nie myślałam tego poważnie – to znaczy o twoim mieszkaniu.

– Owszem, myślałaś.

– Dobrze, myślałam, ale teraz patrzę na to inaczej. Na tym popieprzonym świecie wszyscy musimy wynaleźć jakiś sposób, żeby nie zwariować. Twój jest całkiem niezły. W gruncie rzeczy lepszy niż mój.

– Wiesz, co się tu między nami święci? Psycholodzy nazywają to chyba “zacieśnianiem więzi emocjonalnej”.

– Cholera, mam nadzieję, że nie.

– A ja, że tak.

Uśmiechnęła się.

– Podejrzewam, że to się stało już dawno, tylko my nie chcieliśmy się do tego przyznać.

Przez chwilę stali w przyjacielskim milczeniu.

Harry próbował obliczyć, ile czasu minęło od chwili, kiedy uciekli sprzed baru. Uznał, że już chyba godzina, ale trudno było ocenić upływ czasu, kiedy przebywało się poza nim.

Oboje skostnieli z zimna. Możliwe, że w miarę jak tracili ciepło, Tiktakowi coraz trudniej było odróżnić ich od nieruchomego tła. Mimo jego wysiłków, by kontrolować odmienioną przez siebie rzeczywistość, Harry i Connie mogli stopniowo z ruchomych pionków w grze zmieniać się w stałe elementy planszy.

Harry coraz bardziej skłaniał się ku myśli, że pauza nie potrwa dłużej niż godzinę. Miał przeczucie, że ich prześladowca nie jest aż tak wszechwładny, jak się wydaje, że nawet jego fenomenalna moc ma granice i wytworzenie pauzy stanowiło zbyt wielki wysiłek, by Tiktak mógł utrzymywać ją w nieskończoność. To przeczucie częściowo opierało się na faktach, a nie tylko na pobożnych życzeniach. Harry przypomniał sobie wstrząs, jaki przeżył, jadąc do Connie, kiedy usłyszał w radio chrapliwy głos włóczęgi. Dopiero teraz jednak uświadomił sobie w pełni znaczenie słów golema: “Muszę odpocząć, bohaterze… muszę odpocząć… zmęczony… trochę się zdrzemnę…” Padło potem wiele gróźb, zanim gardłowy głos rozpłynął się w trzaskach. Najważniejsze jednak było nie to, że Tiktak mógł w jakiś sposób ingerować w eter i mówić do niego przez radio, lecz fakt, że ta istota o niemal boskiej mocy podlegała pewnym ograniczeniom i od czasu do czasu potrzebowała odpoczynku jak każdy zwykły śmiertelnik.

Rozważając to, Harry doszedł do wniosku, że Tiktak po każdym bardziej widowiskowym występie znikał na godzinę lub dłużej i dopiero potem wznawiał dręczenie ofiar.

“Muszę odpocząć, bohaterze… zmęczony… trochę się zdrzemnę…”

Harry przypomniał sobie, jak przekonywał Connie, że nawet psychopata o paranormalnych zdolnościach musi mieć jakieś słabe punkty. Kolejne coraz bardziej niewiarygodne wyczyny Tiktaka osłabiły to przekonanie, lecz teraz Harry znów poczuł przypływ otuchy.

“Muszę odpocząć, bohaterze… zmęczony… trochę się zdrzemnę…”

Już miał się podzielić tą pokrzepiającą nowiną z Connie, gdy poczuł, jak dziewczyna nagle przestaje drżeć i sztywnieje. Przez moment obawiał się, że uległa działaniu entropii i stała się częścią pauzy.

Wtedy zobaczył, iż przechyliła głowę, jakby na słaby odgłos, którego on nie dosłyszał, zaprzątnięty swoimi myślami.

Odgłos rozległ się znowu. Stuknięcie.

Potem szuranie.

Donośny grzechot.

Wszystkie dźwięki były płytkie, wyizolowane jak odgłosy ich kroków w czasie długiego biegu z nabrzeżnej autostrady.

Zaniepokojona Connie cofnęła rękę, którą obejmowała Harry’ego.

Na parterze magazynu golem sunął przez odlane w czerni cienie i jasne smugi światła, między skamieniałymi widzami i zamarłymi tancerzami. Wszedł tymi samymi drzwiami co oni, podążając ich śladem.

Загрузка...