Mickey Chan siedział samotnie w tylnej loży małej chińskiej restauracyjki w Newport Beach. Ze skupieniem jadł zupę.
Connie zobaczyła go już od drzwi. Podeszła, mijając lakierowane na czarno krzesła i stoły ze srebrnoszarymi obrusami. Na suficie wokół lamp wił się w zygzakowatych skrętach namalowany czerwono-złoty smok.
Mickey zachowywał się, jakby jej nie zauważył. Wypił siorbiąc łyżkę zupy i nabrał następną.
Był niski, lecz muskularny, włosy strzygł krótko. Jego skóra miała odcień starego pergaminu.
Był wietnamskim uchodźcą, ale pozwalał, by jego biali klienci uważali go za Chińczyka. Uciekł do Stanów po upadku Sajgonu. Plotki głosiły, że był detektywem wydziału zabójstw czy też oficerem służby bezpieczeństwa w południowym Wietnamie, co mogło odpowiadać prawdzie.
Niektórzy twierdzili, że był prawdziwym postrachem przesłuchiwanych i nie cofał się przed niczym, żeby złamać opór jakiegoś kryminalisty lub więźnia politycznego. Connie w to nie wierzyła. Lubiła Mickeya. Był twardy, lecz sprawiał wrażenie człowieka, który poniósł w życiu wielką stratę i był zdolny do prawdziwego współczucia.
Kiedy dotarła do stolika, Mickey odezwał się, nie odrywając oczu od zupy:
– Dobry wieczór, Connie.
Usiadła naprzeciwko niego.
– Gapisz się w tę miskę, jakby w niej był sens życia.
– Bo jest. – Nabrał następną łyżkę.
– Tak? Dla mnie to wygląda jak zwykły rosół.
– W rosole też można znaleźć sens życia. Rosół jak życie składa się z wielu rzeczy, co dzień innych.
– Jakich znowu rzeczy!
– Czasem jest w nim makaron, czasem warzywa, jajko, kawałki kurczaka, krewetki, grzyby, ryż…
Ponieważ Mickey wciąż nie podnosił wzroku, Connie zaczęła wpatrywać się w zupę niemal równie intensywnie jak on.
– Czasem jest gorący, innym razem zimny – ciągnął. – Niektóre zupy powinny być zimne i dobrze wtedy smakują. Ale nie odgrzany rosół jest niesmaczny i ciężkostrawny.
Mocny, spokojny głos Mickeya działał hipnotyzujące. Connie zafascynowana patrzyła na gładką powierzchnię zupy, zapomniawszy o bożym świecie.
– Pomyśl. Zanim zupa zostanie zjedzona, ma swoją wartość i przeznaczenie. Po zjedzeniu traci wartość dla wszystkich z wyjątkiem tego, kto ją zjadł. A wypełniając to swoje przeznaczenie, jednocześnie przestaje istnieć. Zostaje tylko pusta miska. To może symbolizować pragnienie albo potrzebę – bądź też przyjemne oczekiwanie na następną porcję zupy.
Connie czekała na dalszy ciąg wywodu i podniosła wzrok dopiero, gdy zdała sobie sprawę, że Mickey uważnie na nią patrzy.
– I to wszystko? – spytała.
– Tak.
– Taki jest sens życia?
– Właśnie.
Zmarszczyła brwi.
– Nie łapię.
– Ja też nie. – Wzruszył ramionami. – Wymyślam te bzdety na poczekaniu.
– Co takiego?
Szczerząc zęby w uśmiechu, wyjaśnił:
– No, rozumiesz, ludzie spodziewają się czegoś takiego po chińskim prywatnym detektywie. Celnych powiedzonek, głębokich filozoficznych uwag, wschodnich przysłów.
Nie był Chińczykiem ani nie nazywał się naprawdę Mickey Chan. Kiedy przyjechał do Stanów i ze względu na swoje doświadczenie w gracy policyjnej postanowił zostać prywatnym detektywem, pomyślał, że wietnamskie nazwisko brzmi zbyt egzotycznie i jest zbyt trudne do wymówienia dla ludzi Zachodu. Wiedział, że nie zarobi wystarczająco dużo na klienteli wschodniego pochodzenia. W Ameryce najbardziej spodobały mu się dwie rzeczy: filmy rysunkowe z Myszką Miki i kryminały o Charlie Chanie. Z powodu Disneya, Rooneya, Mantle’a i Spillane’a Amerykanie lubili ludzi o imieniu Mickey, a dzięki wielu starym filmom nazwisko Chan kojarzyło się z geniuszem śledczym. Mickey wiedział, co robi, bo interesy szły świetnie, a jego firma miała znakomitą reputację i zatrudniała obecnie dziesięciu pracowników.
– Wpuszczasz mnie w maliny – powiedziała Connie, zaglądając do miseczki z zupą.
– Nie ciebie pierwszą.
Rozbawiona odparła:
– Gdybym mogła pociągnąć za odpowiednie sznurki, kazałabym ci sądownie zmienić nazwisko na Charlie Myszka. Żeby zobaczyć, co z tego wyniknie.
– Cieszy mnie, że jeszcze się umiesz uśmiechać – stwierdził Mickey.
Piękna młoda kelnerka o kruczoczarnych włosach i oczach w kształcie migdałów podeszła do stolika. Spytała, czy Connie chce coś zamówić.
– Proszę tylko piwo – powiedziała Connie i zwróciła się do Mickeya: – Szczerze mówiąc, nie jest mi specjalnie do śmiechu. Twój telefon dziś rano zepsuł mi cały dzień.
– Zepsuł ci dzień? Właśnie mój telefon?!
– A co innego?
– Myślałem, że pewien dżentelmen z browningiem i kieszeniami pełnymi granatów…
– Więc już o tym słyszałeś.
– Kto nie słyszał? Nawet w Kalifornii takie sensacje mają w dziennikach pierwszeństwo przed wiadomościami sportowymi.
– Może jak jest kompletna posucha.
Dokończył zupę.
Kelnerka wróciła z piwem Tsing Tao.
Connie wlała piwo do schłodzonej szklanki, po ściance, żeby się nie spieniło. Pociągnęła łyk i westchnęła.
– Przykro mi – powiedział szczerze Mickey. – Wiem, jak bardzo chciałaś mieć rodzinę.
– Miałam rodzinę – odparła. – Tylko że wszyscy już nie żyją.
Od trzeciego do osiemnastego roku życia Connie wychowywała się w instytucjach państwowych i domach zastępczych, z których każdy kolejny był gorszy od poprzedniego. To ją zahartowało, nauczyło walczyć o swoje. Jej wojowniczość i niezależność nie podobały się potencjalnym przybranym rodzicom. Cechy, które sama uważała za zalety, zdaniem innych świadczyły o trudnym charakterze. Od najmłodszych lat samodzielna i nad wiek poważna, wręcz nie umiała być dzieckiem. Była dorosłą w skórze małej dziewczynki i musiałaby grać komedię, by zachowywać się jak rówieśnicy.
Od kilku miesięcy zaczęła myśleć o swoich rodzicach. Wcześniej nie obchodzili jej zbytnio. Niby dlaczego miałaby się nimi przejmować? Nie zachowała o nich żadnych wspomnień. Porzucili ją z niewiadomych powodów.
W pewne słoneczne niedzielne popołudnie, kiedy trenowała skoki w okolicach lotniska Penis, zacięła jej się linka otwierająca spadochron. Connie spadała jak kamień przeszło tysiąc metrów, widząc coraz bliżej spieczoną na brąz karłowatą roślinność pustyni, z przeświadczeniem, że na dobrą sprawę już właściwie nie żyje. Niemal w ostatniej chwili spadochron się otworzył. Chociaż lądowanie było ciężkie, miała szczęście – skończyło się tylko na zwichniętej kostce, zranionej ręce, wielu siniakach i nagłej potrzebie zbadania swojej przeszłości.
Nikt nie wie, jak i kiedy jego życie dobiegnie końca, więc przynajmniej należy wiedzieć coś o początku.
Mogła wykorzystać oficjalne kanały, służbowe kontakty i banki danych, lecz wolała Mickeya Chana. Nie chciała wciągać w swoje poszukiwania kolegów, słuchać ich wścibskich pytań i zachęcających uwag – äw przypadku gdyby coś odkryła, chciała zachować to dla siebie.
Mickey pół roku węszył w urzędowych rejestrach. Nie dowiedział się niczego przyjemnego.
Przyszła do jego eleganckiego biura na Fashion Island, urządzonego w stylu biedermeier, który dopełniały dziewiętnastowieczne francuskie ryciny. Mickey podał jej swój raport.
– Będę obok, muszę podyktować parę listów. Zawołaj mnie, jak skończysz.
W ten typowo wschodni, powściągliwy sposób dał jej do zrozumienia, że może potrzebować samotności, i przygotował ją na okropną prawdę.
Według raportu jej ojciec i matka zostali sądownie pozbawieni praw rodzicielskich za notoryczne znęcanie się nad dzieckiem. Bili ją, karząc za nieznane przewiny – prawdopodobnie tylko za to, że przyszła na świat – zgolili jej włosy, zawiązali oczy, skrępowali i zostawili zamkniętą w szafie na osiemnaście godzin, złamali jej trzy palce…
Kiedy sąd odebrał ją rodzicom, nie umiała jeszcze mówić, gdyż nie pozwalali jej się odzywać. Szybko jednak się nauczyła, jakby rozkoszowała się buntem, którym był sam akt mowy.
Nigdy nie miała okazji rzucić im w oczy gorzkich słów oskarżenia. Zbiegli przed odpowiedzialnością karną i zginęli, zanim wydostali się poza granice stanu – ich samochód zderzył się czołowo z innym i spłonął.
Connie przeczytała pierwszy raport Mickeya z uczuciem ponurej fascynacji, mniej poruszona jego treścią, niż można było się spodziewać. Pracowała w policji dostatecznie długo, by się napatrzeć na podobne – i gorsze – przypadki. Wiedziała, że skierowana przeciwko niej nienawiść nie miała przyczyny w jej wadach albo w tym, że była mniej miła od innych dzieci. Takie rzeczy się po prostu czasem zdarzały. Za często. Wreszcie zrozumiała, dlaczego już w wieku trzech lat była zbyt poważna, zbyt mądra na swoje lata, zbyt niezależna, jednym słowem zbyt twarda na to, żeby odpowiadać stereotypowi ślicznej, milutkiej dziewczynki, jakiej szukali chętni do adopcji.
Decyzja sądu, który zazwyczaj przymykał oczy na wiele brutalnych ekscesów ze strony rodziców przed podjęciem tak stanowczych kroków, świadczyła, że maltretowanie musiało być w rzeczywistości jeszcze gorsze, niż przedstawiał suchy raport. Pewne pojęcie o tym dawał też inny fakt: Connie w rozpaczliwym akcie samoobrony wymazała z pamięci wczesne dzieciństwo tak dokładnie, że zupełnie zapomniała, iż miała siostrę.
Większość osób, które doświadczyły podobnego traktowania, cierpiała z powodu silnych kompleksów i poczucia braku własnej wartości, a czasem w ogóle nie umiała funkcjonować w społeczeństwie. Connie na szczęście była silna. Nie trapiły jej żadne rozterki co do własnej wartości jako człowieka i odrębnej indywidualności. Wolałaby może być łagodniejsza, bardziej na luzie, mniej cyniczna, weselsza, ale lubiła siebie taką, jaka była i umiała cieszyć się życiem.
Dopiero z raportu Mickeya Connie dowiedziała się, że ma siostrę. Colleen. Constance Mary i Colleen Marie Gulliver, bliźniaczki jednojajowe, z których pierwsza przyszła na świat trzy minuty przed drugą. Obie maltretowane przez rodziców, obie odebrane na stałe spod ich opieki, w rezultacie zostały wysłane do dwóch różnych domów dziecka i ich drogi się rozeszły.
Connie ta wiadomość olśniła – istnieje ktoś, z kim łączy ją tak bliska więź. Pomyśleć, że ma siostrę bliźniaczkę! Nagle zrozumiała, dlaczego czasem śni jej się, że jest dwoma osobami naraz. Mickey wciąż wprawdzie szukał tropów wiodących do Colleen, lecz w Connie obudziła się już nieśmiała nadzieja, że nie jest całkiem sama na świecie.
Teraz, po kilku tygodniach, los Colleen był znany. Została adoptowana przez bezdzietne małżeństwo, wychowała się w Santa Barbara – i zmarła pięć lat temu w wieku dwudziestu ośmiu lat.
Kiedy Connie dowiedziała się, że powtórnie straciła siostrę, i tym razem na zawsze, poczuła ból, jakiego nie zaznała nigdy w życiu.
Nie płakała.
Rzadko to robiła.
Zamiast płakać, rozprawiła się z bólem tak jak ze wszystkimi rozczarowaniami i niepowodzeniami: pracowała, obsesyjnie pracowała – i robiła się coraz bardziej zła. Biedny Harry, na nim się to skrupiło. Przez całe przedpołudnie musiał znosić jej fochy, nie mając pojęcia o przyczynach. Uprzejmy, rozsądny, lubiący spokój, cierpliwy ponad miarę Harry. Nigdy się nie dowie, jak wdzięczna była losowi za to, że nawinął im się psychopata z granatami. Mogła skierować swój gniew na kogoś, kto na to zasługiwał, i dać ujście rozpaczy, której nie umiała wyrzucić z siebie wraz ze łzami.
Wypiła trochę piwa Tsing Tao i powiedziała:
– Rano mówiłeś o jakichś zdjęciach.
Kelnerka sprzątnęła pustą miseczkę po zupie.
Mickey położył na stole żółtą kopertę.
– Jesteś pewna, że chcesz je obejrzeć?
– Czemu nie?
– Nigdy nie będziesz mogła się z nią spotkać. Zdjęcia mogą ci to zbyt boleśnie uświadomić.
– Już się z tym pogodziłam.
Otworzyła kopertę, z której wysunęło się kilka zdjęć.
Była na nich Colleen w wieku pięciu lub sześciu lat i dwudziestu kilku. Nosiła inne ubrania niż Connie, inaczej się czesała, fotografowano ją na tle bawialni, kuchni, trawników i plaż, których Connie nigdy nie widziała, lecz pod każdym względem – wzrostu, figury, karnacji, rysów twarzy, nawet min i gestów – była jej doskonałym sobowtórem.
Connie miała niesamowite wrażenie, że ogląda zdjęcia samej siebie w życiu, którego nie mogła sobie przypomnieć.
– Skąd je wziąłeś? – spytała Mickey Chana.
– Od Ladbrooków. Lorraine i Dennisa Ladbrooków, małżeństwa, które zaadoptowało Colleen.
Oglądając fotografie powtórnie, zauważyła, że na każdym z nich Colleen uśmiecha się lub śmieje. Jej własne nieliczne zdjęcia z okresu dzieciństwa były zazwyczaj grupowymi fotografiami z domów dziecka. Nie miała ani jednego zdjęcia, na którym by się uśmiechała.
– Jacy są Ladbrookowie? – spytała.
– Mają swój własny biznes. Są właścicielami sklepu z materiałami biurowymi w Santa Barbara, który razem prowadzą. Mili ludzie, moim zdaniem, spokojni i skromni. Nie mogli mieć własnych dzieci i uwielbiali Colleen.
Serce Connie wypełniła czarna zazdrość. Myślała z zawiścią o miłości i długich latach normalnego życia, jakie przypadły w udziale Colleen. Wiedziała, że zazdrość wobec nieżyjącej siostry to uczucie irracjonalne. I godne potępienia. Nie mogła jednak nic na to poradzić.
– Ladbrookowie do tej pory nie pogodzili się z jej śmiercią, chociaż minęło już pięć lat. Nie wiedzieli, że miała siostrę-bliźniaczkę. W ośrodku adopcyjnym nikt ich o tym nie poinformował.
Connie schowała zdjęcia do koperty. Nie mogła na nie dłużej patrzeć. Rozczulanie się nad sobą było czymś, czego nienawidziła, a po zawiści właśnie na nie przyszła kolej. Później, kiedy wróci do domu, może będzie miała chęć spojrzeć jeszcze na śliczny uśmiech swojej siostry.
Kelnerka podała moo goo gai pan i ryż. Mickey wziął do ręki widelec, ignorując pałeczki, które podawano oprócz normalnych sztućców.
– Connie, Ladbrookowie chcą się z tobą spotkać.
– Dlaczego?
– Jak już powiedziałem, wcale nie wiedzieli, że Colleen miała siostrę bliźniaczkę.
– Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Nie mogę udawać dla nich Colleen. Jestem inna niż ona.
– Nie sądzę, żeby o to im chodziło.
Wypiła parę łyków piwa.
– Zastanowię się.
Mickey rzucił się na swoje moo goo gai pan, jakby był to największy na świecie przysmak.
Widok i zapach jedzenia o mało nie doprowadził Connie do torsji. Wiedziała, że to nie wina potraw, tylko jej samopoczucia. Z wielu powodów miało prawo ją zemdlić. To był ciężki dzień.
W końcu zadała najtrudniejsze pytanie:
– Jak zmarła Colleen?
Mickey przyglądał jej się przez chwilę.
– Chciałem ci to powiedzieć rano.
– Chyba nie byłam jeszcze gotowa, żeby to usłyszeć.
– Zmarła w połogu.
Connie była przygotowana na wszystkie głupie i bezsensowne sposoby, jakimi śmierć może przyjść do ładnej dwudziestoośmioletniej kobiety w tych mrocznych latach schyłku tysiąclecia. Tego jednak się nie spodziewała.
– Czyli była mężatką.
Mickey potrząsnął przecząco głową.
– Nie. Samotną matką. Nie wiem, kim był ojciec, ale dla Ladbrooków najwyraźniej nie jest to drażliwy temat, żadna skaza na jej honorze. W ich oczach była święta.
– Co z dzieckiem?
– Dziewczynka.
– Wyżyła?
– Tak – odparł Mickey. Odłożył widelec, wypił trochę wody i wytarł usta czerwoną serwetką, ani na chwilę nie odrywając oczu od Connie. – Ma na imię Eleanor. Eleanor Ladbrook. Nazywają ją Ellie.
– Ellie – powtórzyła tępo Connie.
– Jest bardzo podobna do ciebie.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi tego już rano?
– Nie dałaś mi szansy. Rąbnęłaś słuchawką.
– Nieprawda.
– No, prawie. Byłaś bardzo opryskliwa. Powiedziałaś, że reszty wysłuchasz wieczorem.
– Przepraszam. Kiedy usłyszałam, że Colleen nie żyje, myślałam, że sprawa zakończona.
– Teraz masz rodzinę. Jesteś czyjąś ciotką.
Przyjęła wprawdzie do wiadomości fakt istnienia Ellie, ale nie mogła sobie jeszcze uprzytomnić, co to może znaczyć w jej życiu, jej przyszłości. Po tylu latach samotności trudno było tak od razu oswoić się z nowiną, że ma kogoś bliskiego.
– To pewna różnica mieć jakąś rodzinę, nawet tylko jedną krewną – powiedział Mickey.
Podejrzewała, że to olbrzymia różnica. Pomyśleć, że omal nie została dziś zabita, nie dowiedziawszy się, że ma bardzo ważny powód, aby żyć.
Mickey położył na stole następną żółtą kopertę.
– Ostatni raport. Jest tam adres i numer telefonu Ladbrooków. Może się zdecydujesz z nimi spotkać.
– Dziękuję, Mickey.
– I rachunek. Też jest w środku.
Uśmiechnęła się.
– Mimo wszystko dziękuję.
Gdy wstała od stolika, Mickey powiedział:
– Życie jest zabawne. Tyle powiązań z ludźmi, o których nic nie wiemy, niewidzialnych nici łączących nas z tymi, o których dawno zapomnieliśmy, i tymi, których długo jeszcze, a może nigdy nie spotkamy.
– Taaa. Zabawne.
– Jeszcze jedno, Connie.
– Co takiego?
– Jest takie chińskie przysłowie, które brzmi: “Niekiedy życie jest gorzkie jak łzy smoka…”
– Znowu coś zmyślasz?
– Nie, nie. Naprawdę jest takie przysłowie. – Mickey ze swoją łagodną twarzą i zmrużonymi oczami, w których lśniła wesołość, przypominał szczupłego Buddę. – Ale posłuchaj do końca. Całość brzmi tak: “Niekiedy życie jest gorzkie jak łzy smoka, ale czy te łzy są gorzkie, czy słodkie, zależy wyłącznie od tego, jak odbieramy ich smak”.
– Innymi słowy, życie jest ciężkie, nawet okrutne – ale jest również takie, jakim je sami czynimy.
Mickey złożył dłonie jak do wschodniej modlitwy i skłonił przed Connie głowę z żartobliwą powagą.
– Możliwe, że prawdziwa mądrość przebije jeszcze grube kości twojej jankeskiej czaszki.
– Wszystko może się zdarzyć – przyznała.
Wyszła, zabierając dwie żółte koperty. Utrwalony uśmiech siostry. Wiadomość o nieznanej siostrzenicy.
Na dworze wciąż lało jak z cebra. Istny potop. Niewykluczone, że jakiś nowy Noe zabrał się już do roboty i wprowadza zwierzęta parami po trapie.
Restauracja mieściła się w ciągu budynków nowego centrum handlowego. Duża wiata osłaniała chodnik przed deszczem. Po lewej stronie drzwi stał jakiś mężczyzna. Connie mimochodem zauważyła, że jest wysoki i silnie zbudowany, ale nie spojrzała na niego, dopóki się nie odezwał:
– Niech się pani zmiłuje nad biednym nędzarzem! Niechże pani da parę groszy! Litości dla biednego ślepca!
Już miała zejść z krawężnika, wynurzyć się spod wiaty, lecz zaintrygował ją niezwykły głos żebraka. Łagodny, nawet melodyjny, zupełnie nie pasował do sylwetki, którą widziała kątem oka.
Gdy się odwróciła, zdumiała ją monumentalna brzydota tego człowieka. Jakim cudem mógł z takim wyglądem utrzymać się z żebraniny? Ogromny wzrost, skołtunione włosy i rozwichrzona broda nadawały mu wygląd szalonego mnicha, ale w porównaniu z nim Rasputin był istnym Adonisem. Twarz zniekształcały okropne krechy blizn, zakrzywiony nos był ciemny od popękanych naczyń krwionośnych. Na ustach pełno ropiejących wrzodów. Przelotny widok zepsutych zębów przypomniał Connie widzianą kiedyś ekshumację nieboszczyka, którego wykopano dziewięć lat po śmierci, by sprawdzić, czy nie ma w organizmie śladów trucizny. A oczy! Całe zarośnięte kataraktą. Gruba biała błona zasłaniała gałki, ledwie było widać czarne plamki źrenic. Budził wstręt. Zdaniem Connie ludzie zaczepiani przez tak odrażającego żebraka odwracali się i odchodzili czym prędzej, zamiast wcisnąć parę monet w nadstawioną dłoń.
– Zlituje się pani nad nędzarzem? Zmiłuje nad ślepcem? Da parę drobnych komuś, kto miał mniej szczęścia w życiu?
Głos urzekał, tym bardziej że stanowił niezwykły kontrast z plugawą postacią. Był czysty i dźwięczny jak głos urodzonego śpiewaka. Chyba tylko dzięki niemu człowiek o podobnym wyglądzie mógł użebrać dosyć, by nie umrzeć z głodu.
Normalnie Connie by go spławiła, i to w ostrych słowach. Wprawdzie znała z własnego doświadczenia bezdomność, jaką było życie w sierocińcu. Współczuła ludziom, którzy stracili dom nie z własnej winy; wielu z nich, ciężko upośledzonych umysłowo, dla własnego dobra powinno znajdować się w szpitalach psychiatrycznych, skąd wypuszczali ich natchnieni dobrymi chęciami idealiści. Inni jednak byli degeneratami, którzy stoczyli się na dno nędzy przez picie, narkotyki lub hazard.
Przypuszczała, że w każdej sferze społecznej, od pałacu bogacza do rynsztoka, niewinni stanowią rażącą mniejszość.
Ten żebrak wyglądał tak, jakby zrobił wszystko, co mógł, żeby zmarnować sobie życie. Mimo to Connie pogrzebała w kieszenią kurtki. Znalazła dwie ćwierćdolarówki i dziesięciodolarowy banknot, wytarty i miękki ze starości. Ku własnemu zdumieniu zatrzymała monety i dała żebrakowi dziesięć dolców.
– Niech panią Bóg błogosławi. Niech panią zachowa w zdrowiu i niech Jego twarz jaśnieje nad panią.
Wyszła na ulewny deszcz i pobiegła do samochodu, zastanawiając się, co ją opętało. Właściwie wiadomo co. Tego dnia czuła się wybranką losu. Udało jej się ocalić życie w pościgu za Ordegardem. Załatwili gnoja razem z Harrym. I dowiedziała się o istnieniu pięcioletniej Eleanor Ladbrook. Ellie. Siostrzenica. Connie nie pamiętała dnia równie pięknego i sądziła, że właśnie to wprawiło ją w nastrój, żeby obdarować kogoś, gdy nadarzyła się sposobność.
Ocalone życie, jeden załatwiony bandyta i nowe perspektywy na przyszłość – niezły interes za dziesięć dolarów.
Wsiadła do samochodu, trzasnęła drzwiczkami. W prawej dłoni trzymała już kluczyki. Włączyła silnik i podgazowała go, bo zakrztusił się, jakby protestując przeciwko pogodzie.
Nagle dotarło do niej, że lewą dłoń ma zwiniętą w pięść. Widocznie zacisnęła ją, nie zdając sobie z tego sprawy. Zupełnie tego nie pamiętała.
W dłoni coś było.
Rozprostowała palce.
Parkingowa lampa rzucała przez zamazaną deszczem szybę dosyć światła, żeby dało się rozpoznać pognieciony zwitek.
Dziesięciodolarowy banknot. Wytarty i miękki ze starości.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. To chyba te same dziesięć dolców, które dała żebrakowi.
Ale przecież dała forsę temu włóczędze, widziała, jak jego l paluchy zaciskają się na banknocie, gdy żebrak bełkotał wyrazy wdzięczności.
Zdumiona spojrzała przez boczne okno w stronę chińskiej restauracji. Nędzarz zniknął.
Ogarnęła wzrokiem cały pasaż przed centrum handlowym. Nigdzie ani śladu niechlujnej postaci.
Opuściła wzrok na zmięty banknot.
Poczuła, że jej dobry nastrój znika. Ogarnął ją lęk.
Czego miałaby się bać? A jednak się bała. Instynkt gliny.