Rozdział piąty
l

– Jedenaście… dwanaście… jak was znajdę, to już po was… trzynaście…

Bryan świetnie się bawił.

Rozciągnięty na czarnych jedwabnych prześcieradłach, pracowicie tworzył wspaniałe dzieło na własną chwałę, podczas gdy wotywne oczy wielbiły go ze swoich szklanych relikwiarzy.

Częścią świadomości przebywał w golemie, co też było wspaniałe. Skonstruował tym razem stwora większych rozmiarów, zrobił z niego groźną i niepowstrzymaną maszynę do zabijania, żeby jak najbardziej przerazić ważniackiego bohatera i jego dziwkę. Olbrzymie bary były jego barami, potężne ręce były posłuszne jego rozkazom. Poruszając nimi, czuł, jak nieludzkie mięśnie kurczą się i rozciągają, i ledwie mógł opanować podniecenie na myśl o bliskim już pościgu.

– …szesnaście… siedemnaście… osiemnaście…

Zrobił tego giganta z ziemi, błota i piasku, dał mu ciało na podobieństwo ludzkiego i tchnął w niego życie – tak jak pierwszy Bóg stworzył Adama z martwego błota. Chociaż przeznaczone mu było stać się władcą bardziej okrutnym niż jego poprzednik, potrafił tworzyć równie dobrze jak niszczyć – nikt nie powie, że jest gorszy niż Ten, który panował przed nim.

Stojąc pośrodku autostrady, górując nad skarlałym otoczeniem, rozglądał się po zamarłym, cichym świecie i z zadowoleniem patrzył na swoje dzieło. To była jego Największa Tajemna Moc – umiał zatrzymać wszystko z równą łatwością, jak zegarmistrz zatrzymuje zegarek, otworzywszy werk i nacisnąwszy mechanizm we właściwym miejscu.

– …dwadzieścia cztery… dwadzieścia pięć…

Moc powstała w nim podczas jednego z przypływów energii, kiedy miał szesnaście lat, choć nauczył się jej właściwie używać dopiero po dwóch latach. To było całkiem naturalne. Jezus też potrzebował czasu, żeby się nauczyć, jak zmienić wodę w wino, jak pomnożyć parę bochenków chleba i kilka ryb, żeby nakarmić tłumy.

Wola, siła woli. Narzędzie do przetwarzania rzeczywistości. Przed początkiem czasu i narodzinami wszechświata była jedna wola, mająca moc tworzenia – świadomość, którą ludzie nazwali Bogiem. Bóg z pewnością różnił się od wizerunków, powstałych w ludzkiej wyobraźni – może był dzieckiem i dla zabawy tworzył galaktyki, w Jego oczach małe jak drobiny piasku. Jeśli wszechświat to pozostająca w nieprzerwanym ruchu maszyna, stworzona w akcie woli, można go również zmienić lub zniszczyć samą siłą woli. Potrzebna jest do tego tylko właściwa moc i zrozumienie rządzących nim praw. Bryan miał oba te dary. Siła rozszczepienia atomu była niczym wobec oślepiającej potęgi umysłu. Koncentrując wolę, skupiając uczucia i myśli, odkrył, że może dokonywać fundamentalnych zmian w otaczającym go świecie.

– …trzydzieści jeden… trzydzieści dwa… trzydzieści trzy…

Ponieważ był dopiero w stadium ćwiczeń i czekał na ostateczny przypływ Mocy, potrafił utrzymać te zmiany tylko przez krótki okres, zwykle nie dłużej niż przez godzinę. Złościło go to, ale był pewny, że nadejdzie dzień, kiedy będzie mógł zmienić świat na zawsze, jeśli tak sobie zażyczy. Na razie się bawił, przejściowo obracał wniwecz prawa fizyki i, przynajmniej na pewien czas, modelował rzeczywistość stosownie do własnych kaprysów.

Lyon i Gulliver dojdą pewnie do wniosku, że czas stanął w miejscu, lecz prawda była bardziej skomplikowana. Poprzez akt siły woli, trochę jak wówczas, gdy wypowiada się w myślach życzenie przed zdmuchnięciem świeczek na urodzinowym torcie, Bryan odmienił naturę czasu. Z płynącej nieprzerwanie rzeki przyczyn i skutków rozdzielił go na wiele strumieni, gejzerów i spokojnych jezior, które obfitowały w rozliczne skutki. Świat leżał teraz w jednym z jezior, w których czas posuwał się tak wolno, że zdawało się, iż stanął w miejscu. Jednak, również z woli Bryana, on sam i dwójka gliniarzy funkcjonowali w tej nowej rzeczywistości niemal tak samo jak w starej, doświadczając tylko drobnych zmian w większości praw rządzących materią, energią, ruchem i siłą.

– …czterdzieści… czterdzieści jeden…

Jakby wypowiadał życzenie nad tortem urodzinowym albo widząc spadającą gwiazdę czy wzywając dobrą wróżkę, życzył sobie, życzył, życzył z całą swoją potężną siłą woli, aż stworzył idealny teren do niezwykłej zabawy w chowanego. A gdyby zmienił cały wszechświat, żeby zrobić sobie z niego zabawkę?

Wiedział, że w jego duszy kryją się dwie osoby o skrajnie różnych usposobieniach. Był istotą o wielkiej władzy i poczuciu swej misji, świadomą, że stoi na progu Objawienia, a jednocześnie lekkomyślnym, egoistycznym dzieckiem, okrutnym i dumnym.

Lubił myśleć, że pod tym względem uosabia ludzkość w jej najczystszej postaci.

– …czterdzieści pięć…

Co więcej, uważał, że właśnie dlatego został boskim pomazańcem. Egoizm i duma świadczyły o silnej osobowości i to one popchnęły go do twórczych wysiłków. Pewna doza lekkomyślności była potrzebna, by mógł zgłębić dojcpńca swoje możliwości, nie cofając się przed ryzykiem. Niedbałość o konsekwencje wyzwalała inicjatywę i w pewnych okolicznościach była cnotą. A skoro miał ukarać ludzkość za to, że rozpanoszyła się na całej Ziemi, okrucieństwo stanowiło nieodłączny warunek jego Przeistoczenia. Pozostając w duszy dzieckiem uniknął marnotrawienia energii na życie seksualne i bezsensowne rozmnażanie. Wszystko to czyniło z niego idealnego kandydata na przyszłego Boga.

– …czterdzieści dziewięć… pięćdziesiąt!

Na początku dotrzyma słowa i będzie ich tropił tylko za pomocą zwykłych ludzkich zmysłów. To będzie zabawne. Nowe wyzwanie. Dobrze też będzie doświadczyć na własnej skórze ograniczeń, jakim podlegali zwykli ludzie, nie by im współczuć – na to nie zasługiwali – lecz by czerpać jeszcze większe zadowolenie z własnych nadzwyczajnych możliwości.

Bryan w ciele olbrzymiego włóczęgi ruszył przez wielki plac zabaw, jakim stało się pogrążone w śmiertelnej ciszy miasto.

– Uwaga, idę! – krzyknął. – Schowaliście się już?!

Загрузка...