Instynkt gliny.
Kiedy mężczyzna w ciemnoszarym płaszczu i popielatych spodniach wszedł do restauracji, Connie od razu spostrzegła, że jest jakiś lewy. Dostrzegła, że Harry również zwrócił na niego uwagę, i jej zainteresowanie wzrosło, bo Harry miał nosa, którego mógł mu pozazdrościć pies gończy.
Instynkt gliny opiera się nie tyle na intuicji, co mocno wyostrzonym zmyśle obserwacji i właściwej interpretacji faktów. W przypadku Connie była to raczej podświadoma czujność niż świadome taksowanie każdego, kto pojawił się w jej polu widzenia.
Podejrzany typ stał przy drzwiach, blisko kasy, czekając, aż kelnerka zaprowadzi parę młodych ludzi do stolika pod jednym z wielkich frontowych okien.
Na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie, nawet nieszkodliwie. Connie jednak wychwyciła pewne niepokojące oznaki, które obudziły w niej czujność. Jego raczej dobroduszna twarz nie zdradzała napięcia – lecz zwisające po bokach ręce były zaciśnięte w pięści, jakby z trudem powstrzymywał gwałtowną chęć; żeby kogoś uderzyć. Niewyraźny uśmiech nadawał mu wyraz roztargnienia – lecz pojawiał się i znikał w niepewnych przebłyskach, świadcząc o wewnętrznym wzburzeniu. Mężczyzna miał płaszcz zapięty na guziki, co było dziwne przy tej ciepłej pogodzie. Co więcej, płaszcz nie układał się, jak należy; zewnętrzne i wewnętrzne kieszenie były wypchane jakimiś ciężkimi przedmiotami, które psuły fason. Wydymał się też z przodu – jakby kryła się pod nim broń wetknięta za pasek spodni.
Rzecz jasna, instynkt nie jest nieomylny. Płaszcz mógł być po prostu stary i zdefasonowany. Facet mógł być roztargnionym profesorkiem, na jakiego wyglądał, i mieć w kieszeniach mnóstwo nieszkodliwych przedmiotów w rodzaju fajki, kapciucha na tytoń, kalkulatora, notatek z wykładów i rozmaitych innych drobiazgów, które bezwiednie tam wetknął.
Harry urwał w pół zdania i powoli odłożył kanapkę. Jego uwagę pochłaniał mężczyzna przy drzwiach.
Connie, która przed chwilą wzięła kilka długich, chrupkich frytek, upuściła je z powrotem na talerz i wytarła zatłuszczone palce w serwetkę. Cały czas obserwowała przybysza, usiłując nie gapić się na niego zbyt otwarcie.
Kelnerka, drobna blondynka po dwudziestce, wróciła po odprowadzeniu młodej pary do stolika. Facet w zamszowym płaszczu uśmiechnął się nieśmiało. Przemówiła do niego, odpowiedział i blondynka zaśmiała się grzecznie, jakby powiedział coś dowcipnego.
Kiedy nowy gość powiedział coś jeszcze i kelnerka znów wybucnnęła śmiechem, Connie nieco się odprężyła. Sięgnęła po frytki.
Wtem mężczyzna chwycił kelnerkę za pasek, przyciągnął do siebie i złapał całą garścią za bluzkę. Jego atak był tak nagły i niespodziewany, ruchy tak po kociemu szybkie, że zdążył unieść ją w powietrze, zanim zaczęła wrzeszczeć. Rzucił ją jak piórko na siedzących nie opodal ludzi.
– O cholera! – Connie odepchnęła krzesło i zerwała się na równe nogi, sięgając pod kurtkę po rewolwer, który miała przypięty w pasie z tyłu.
Harry również się podniósł z bronią w ręku.
– Policja!
Jego ostrzegawczy krzyk zatonął w przeraźliwym trzasku, jaki towarzyszył upadkowi blondynki na stolik. Stolik się wywrócił, jedzący runęli z krzesłami na podłogę, zabrzęczały tłuczone naczynia. W całej restauracji ludzie podnieśli wzrok znad talerzy, zaskoczeni tym rumorem.
Gwałtowność nieznajomego mogła oznaczać, że jest na prochach albo że jest psychopatą.
Connie, nie chcąc się wystawiać na cel, przysiadła w kucki i podniosła rewolwer.
– Policja!
Facet musiał usłyszeć pierwsze ostrzeżenie Harry’ego lub dostrzec ich kątem oka, bo już zwiewał między stolikami w głąb restauracji.
Miał broń, chyba browninga kalibru 9 milimetrów. Nie tracąc czasu, strzelał na oślep we wszystkie strony, a każdy strzał grzmiał ogłuszająco w zamkniętym pomieszczeniu.
Terakotowa malowana donica tuż obok Connie rozprysła się na kawałki, obsypując ją deszczem odłamków. W chwilę później wywróciła się doniczka z draceną, której długie wąskie liście spadły na podłogę. Connie przysiadła niżej, usiłując wykorzystać pobliski stolik jako osłonę.
Jej najgorętszym pragnieniem było wygarnąć do tego skurwysyna, przynajmniej strzaskać gnojkowi kolano. Omiotła wzrokiem restaurację i zobaczyła go, jak biegnie przez salę. Niestety, przedzielało ją od niego sporo osób, które w panice, z wytrzeszczonymi oczami, chowały się pod stoliki. Ryzyko, że trafi którąś z nich, było zbyt wielkie.
– Niech to szlag! – krzyknęła i ruszyła w pościg za świrem, jak najmniej wystawiając się na cel. Wiedziała, że Harry goni go z innej strony.
Wokół rozlegały się wrzaski przerażenia i bólu. Broń obłąkańca odzywała się raz po raz. Albo umiał z nadludzką szybkością zmieniać magazynki, albo miał drugi pistolet.
Jakaś kula trafiła w jedno z wielkich okien. Szyba rozprysła się z brzękiem. Odłamki szkła spadły na posadzkę jak ulewa.
Connie czołgała się od stolika do stolika po rozgniecionych frytkach, keczupie, musztardzie, podeptanych kawałkach kaktusa i zgrzytających pod nogami kawałkach szkła. Ranni, których mijała, krzyczeli i łapali ją za ubranie, rozpaczliwie wołając o pomoc.
Z ciężkim sercem odtrącała ich ręce i wciąż posuwała się naprzód, próbując strzelić do skubańca w zamszowym płaszczu. Prymitywna pierwsza pomoc, której mogła im udzielić, niewiele była warta. Nie była w stanie zmniejszyć strachu i cierpienia, jakie ten skurwysyn już wywołał, ale jeśli będzie uważać, żeby nie oderwać tyłka od podłogi, może uda jej się gnojka powstrzymać przed zadaniem dalszych szkód.
Uniosła się nieco, ryzykując kulkę, i zobaczyła, że doszedł już do tylnej ściany i stoi przy wahadłowych drzwiach, które miały oszklony otwór w kształcie rombu. Z szerokim uśmiechem strzelał do wszystkiego, co przyciągnęło jego uwagę, przy czym najwyraźniej taką samą satysfakcję sprawiało mu trafienie rośliny doniczkowej, co człowieka. Wyglądał wciąż irytująco nieszkodliwie: okrągła, dobroduszna twarz, cofnięty podbródek i miękki zarys ust. Nawet uśmiech nie był grymasem szaleńca, lecz wyrazem szczerego rozbawienia, jak u kogoś, kto śmieje się z komicznego upadku klauna. Facet był jednak bez wątpienia śmiertelnie niebezpieczny – właśnie strzelił do wielkiego kaktusa, potem do mężczyzny w kraciastej koszuli i znów do kaktusa. Rzeczywiście miał dwa pistolety, po jednym w każdej ręce.
Witajcie w hucznych latach dziewięćdziesiątych.
Connie uniosła się zza osłony dostatecznie wysoko, żeby móc wycelować.
Harry równie szybko wykorzystał nagłe zainteresowanie szaleńca kaktusem. Poderwał się na nogi ze swego miejsca w innym kącie restauracji i strzelił. Connie strzeliła dwukrotnie. Z framugi tuż koło głowy psychola odłupały się drzazgi, szyba w otworze drzwi pękła z trzaskiem. Oboje chybili o włos.
Świr zniknął za drzwiami, które siekane kulami Harry’ego i Connie huśtały się na zawiasach. Sądząc po rozmiarach dziur, nie były z litego drewna, lecz puste w środku – istniała możliwość, że pociski mogły przebić się na drugą stronę i trafić bydlaka.
Connie pobiegła w stronę kuchni, ślizgając się co chwila na porozrzucanym jedzeniu. Nie przypuszczała, żeby mieli aż taki fart, by zobaczyć za drzwiami gnojka rannego i wijącego się jak rozdeptany robak. Już prędzej czeka tam na nich zaczajony. Mimo to nie mogła się powstrzymać. Wiedziała, że świr może lada chwila wypaść z kuchni i załatwić ją na miejscu. Czuła już jednak przypływ adrenaliny; czuła, że się rozkręca. Kiedy opanowało ją coś takiego, nie zważała na nic, szła na całość. Ten stan, taki nastrój był dla niej wręcz chlebem powszednim.
Wprost to uwielbiała.