Deszcz zniszczył większość róż, ale kilka kwiatów ocalało. Kołysał je lekki nocny wietrzyk. Płatki chwytały światło z kuchennych okien i zdawały się odbijać je w dwakroć, lśniąc łagodnie w mroku.
Ricky siedział przy kuchennym stole, z którego sprzątnął narzędzia. Skończył jeść obiad przeszło godzinę temu i od tej pory popijał porto. Chciał się wstawić.
Przed wypadkiem rzadko pił alkohol, a kiedy już chciał sobie łyknąć, sięgał po tequile albo piwo. Teraz, po tylu operacjach brzucha tequila – lub inny mocny trunek – przyprawiała go o ból serca i pieczenie w żołądku, które trwało kilka godzin. To samo odnosiło się do piwa.
Odkrył, że całkiem nieźle radzi sobie z likierami, ale upicie się tym słodkim paskudztwem wymagało strawienia tak wielkiej ilości cukru, że zęby spróchniałyby mu na długo przedtem, zanim załatwiłby sobie wątrobę. Większości win też dobrze nie trawił, ale porto okazało się właśnie tym, czego szukał – wystarczająco słodkie, by nie drażnić jego wydelikaconego żołądka, lecz nie na tyle, by dorobił się cukrzycy.
Dobre porto było jego jedyną słabostką. No, powiedzmy, dobre porto i od czasu do czasu trochę porozklejania się nad sobą.
Patrząc, jak róże chylą się nad ścieżką w ciemności, niekiedy koncentrował wzrok bliżej i spoglądał na swoje odbicie w szybie. W jej niedoskonałym zwierciadle widział bladą, na wpół przezroczystą twarz podobną do oblicza ducha. Cóż, a może to trafny wizerunek. Został z niego cień człowieka, widmo. Pod pewnymi względami był już martwy.
Na stole stała butelka porto. Napełnił na nowo szklaneczkę i wypił łyk.
Czasem, tak jak teraz, trudno mu było uwierzyć, że ta twarz w szybie naprawdę należy do niego. Przed strzelaniną w sklepiku był szczęśliwym człowiekiem, rzadko oddawał się introspekcji, nigdy posępnym nastrojom. Nawet podczas rekonwalescencji zachował poczucie humoru i patrzył w przyszłość z optymizmem, którego żaden ból nie potrafił do końca zaćmić.
Dopiero po odejściu Anity stał się podobny do widma w szybie. Minęły już przeszło dwa lata, a on wciąż nie mógł do końca uwierzyć, że jej nie ma – ani uporać się z samotnością, która dokuczała mu bardziej niż kalectwo.
Ricky wziął szklaneczkę do ręki i już podnosił ją do ust, gdy wyczuł, że coś jest nie tak. Podświadomie zarejestrował, że aromat porto zastąpił jakiś słaby, ohydny zapach. Zatrzymał się w ostatniej chwili i spojrzał na szklankę. W środku były trzy tłuste, wilgotne dżdżownice, żywe, wijące się obrzydliwie.
Krzyknął i upuścił szklankę. Blat był kilka centymetrów niżej, więc nie stłukła się, lecz tylko przewróciła. Oślizłe robaki wypadły na lśniący sosnowy stół.
Ricky odepchnął krzesło, zamrugał…
…i robaki znikły.
Na stole połyskiwało rozlane wino.
Zastygł z rękami na poręczach krzesła, wlepiając z niedowierzaniem oczy w kałużę rubinowego płynu.
Był przekonany, że naprawdę widział dżdżownice. Nic mu się nie przywidziało. Nie był pijany. Do diabła, nawet jeszcze nie zaszumiało mu w głowie.
Opadł z powrotem na krzesło i zamknął oczy. Odczekał sekundę, dwie. Spojrzał. Wino wciąż lśniło na stole.
Z ociąganiem dotknął plamy palcem. Była mokra, prawdziwa. Roztarł kroplę wina między palcami.
Sprawdził zawartość nowej litrowej butelki, aby się upewnić, że nie wypił więcej, niż mu się zdawało. Butelka była ciemna, więc uniósł ją do góry, pod światło, i spojrzał na poziom płynu. Sięgał tuż pod szyjkę. Ricky nalał z niej tylko dwie szklaneczki.
Wstrząśnięty zagadkowym zjawiskiem otworzył szafkę pod zlewem, wyjął szmatkę, wrócił do stołu i wytarł rozlane wino.
Ręce mu się trzęsły.
Bał się, że dostał halucynacji, które są objawem udaru mózgu. Podczas długotrwałej hospitalizacji była to jego największa zmora.
Powstanie zakrzepów krwi w nogach i wokół szwów w zeszytych żyłach i tętnicach było szczególnie niebezpiecznym potencjalnym skutkiem ubocznym tak rozległej operacji brzucha i długiego leżenia w okresie rekonwalescencji. Gdyby jakiś skrzep dotarł do serca, wywołałby nagłą śmierć. Gdyby trafił do mózgu i zatamował tam krążenie, rezultatem byłby całkowity lub częściowy paraliż, utrata wzroku, mowy i upośledzenie umysłowe. Kiedy Ricky musiał leżeć płasko na plecach, podawano mu środki zapobiegawcze, a siostry przerabiały z nim program ćwiczeń pasywnych. Mimo to co dzień dręczyła go obawa, iż nagle odkryje, że nie może się poruszyć albo odezwać, nie wie, gdzie jest, nie pamięta swojego nazwiska, nie poznaje własnej żony.
Wówczas pocieszał się myślą, że cokolwiek się zdarzy, będzie przy nim Anita. Teraz i ta nadzieja zniknęła. Sam musiał stawiać czoło przeciwnościom losu. Jeśli stanie się sparaliżowanym niemową, znajdzie się na łasce obcych ludzi.
Co u diabła, był przecież wyleczony! Zostały mu blizny i uczucie upokorzenia po szpitalnych męczarniach, lecz był równie zdrowy jak przeciętny napotkany na ulicy przechodzień. Od ostatniej operacji minęły przeszło dwa lata. Ryzyko udaru mózgu zmniejszyło się do statystycznego poziomu u mężczyzny w jego wieku. Trzydzieści sześć lat. Tak młodzi ludzie rzadko dostawali udaru mózgu, który robił z nich bezwładne kaleki. Statystycznie bardziej prawdopodobne było, że umrze na atak serca, padnie ofiarą morderstwa, zginie w wypadku drogowym, a nawet od pioruna.
W gruncie rzeczy najbardziej bał się nie paraliżu, afazji, ślepoty i innych fizycznych upośledzeń, lecz samotności. Niedawne wstrętne złudzenie – widok robaków w szklance – uprzytomniło mu, jak bardzo będzie samotny, jeśli spotka go coś złego.
Odłożył poplamioną winem ścierkę. Miał zamiar nalać sobie porto, usiąść i spokojnie to przemyśleć. Na pewno nasunie się jakaś oczywista odpowiedź i przywidzenie da się wytłumaczyć. Może światło spłatało mu figla. Kiedy będzie trzymał szklankę w tej samej pozycji i powoli ją obróci…
Wziął butelkę i przechylił ją nad szklanką. Przez chwilę spodziewał się, że wylecą z niej tłuste, poskręcane dżdżownice, chociaż parę minut temu oglądał ją pod światłem. Do szklanki pociekła ciemnoczerwona strużka porto.
Podnosząc szklankę do ust, zawahał się, czując obrzydzenie na myśl o piciu z naczynia, w którym przed chwilą wiły się wstrętne, śliskie robaki.
Ręce znów zaczęły mu drżeć, czoło nagle zwilgotniało od potu. Był wściekły na siebie, że zachowuje się jak idiota. Wino omywało ścianki naczynia, połyskując jak płynny klejnot.
Upił mały łyk. Smakowało jak zwykle. Pociągnął kolejny łyk. Wspaniałe.
Wyrwał mu się słaby, drżący śmiech.
– No widzisz, ty durniu! – zadrwił z siebie i poczuł się lepiej.
Myśląc, że do porto przydałoby się coś pochrupać, odstawił szklaneczkę i podszedł do szafki, w której trzymał prażone migdały, mieszankę orzechową i chrupki serowe. Otworzył drzwiczki. W szafce roiło się od wielkich pająków.
Szybciej niż zdarzyło mu się od lat, odskoczył od otwartej szafki i uderzył się o krawędź stołu.
Sześć czy osiem tłustych, włochatych pająków łaziło po puszkach z bakaliami, i paczkach chrupek. Były olbrzymie, większe od ptaszników, rozbiegane zwidy z najgorszego koszmaru.
Ricky zacisnął powieki. Otworzył oczy. Pająki nie znikły.
Poprzez walenie własnego serca i chrapliwy płytki oddech słyszał, naprawdę słyszał szuranie włochatych nóg pająków po celofanie opakowań. Metaliczny chrobot ich szczęk o blaszane puszki. Cichy, złowrogi syk.
Raptem zdał sobie sprawę, że dźwięki dochodzą z szafek za nim.
Spojrzał przez ramię na sosnowe drzwiczki, za którymi nie powinno być nic oprócz płaskich i głębokich talerzy, filiżanek i spodków. Drzwiczki uchyliły się, jakby pchane przez coś od środka. Zanim Ricky zdążył się poruszyć, otwarły się z trzaskiem, a na jego głowę i ramiona spadło mnóstwo węży.
Z wrzaskiem próbował uciekać. Pośliznął się na ruchomym, drgającym dywanie i upadł.
Węże cienkie jak bicze, węże grube i mięsiste, czarne i zielone, żółte i brązowe, gładkie i we wzory, czerwonookie, żółtookie, niektóre z kapturami jak kobry, czujne głowy z pyskami jakby rozchylonymi w uśmiechu, trzepoczące rozdwojonymi języczkami, syczące, syczące. To musi być sen. Albo halucynacja. Czarny wąż, długi na co najmniej półtora metra, ugryzł go w grzbiet lewej dłoni, głęboko zatapiając zęby, wokół których pokazała się krew, i Ricky wciąż mógłby wierzyć, że to senny koszmar, gdyby nie ból.
W snach nigdy nie czuje się bólu, a co dopiero takiego! Ostry i kłujący objął całą dłoń, a potem jak ładunek elektryczny przeniknął w górę po przegubie aż do łokcia.
To nie sen. To dzieje się naprawdę. Ale jak to możliwe? Skąd wzięły się te węże? Skąd?
Pełzały po nim, przykrywając go całego, sześćdziesiąt albo osiemdziesiąt wijących się śliskich ciał. Zaatakował go drugi, zatopił zęby w rękawie koszuli i wbił w lewe przedramię. Inny ugryzł przez skarpetkę, przejechał zębami po kostce.
Ricky podniósł się z trudem. Dwa węże odpadły, lecz pierwszy, który wpił się w dłoń, trzymał uparcie, jak przyrośnięty. Ricky chwycił go i próbował oderwać. Poczuł tak silny, rozżarzony do białości ból, że omal nie zemdlał. Wąż nie puścił.
Na podłodze syczało i wiło się ohydne kłębowisko. Nie widział ani nie słyszał żadnych grzechotników. Jego zasób wiadomości był zbyt skromny, by mógł rozpoznać inne gatunki, toteż nie był pewny, które są jadowite, czy w o g ó l e któreś są jadowite, zwłaszcza te, które już go ugryzły. Jadowite czy nie, wkrótce wszystkie zaczną go kąsać, jeśli stąd nie zwieje, i to szybko.
Chwycił z haczyka wiszący w rzędzie noży tasak do mięsa. Walnął ręką o najbliższy blat i wczepiony w nią nieustępliwie czarny gad wylądował z podskokiem na wyłożonej płytkami powierzchni. Ricky zamachnął się szeroko i przeciął węża, aż stalowe ostrze zadzwoniło o ceramiczną powierzchnię.
Ohydna głowa wciąż wisiała wczepiona w jego dłoń. Za nią zostało tylko dziesięć centymetrów czarnego ciała, lecz błyszczące oczka, które go bacznie obserwowały, nie sprawiały wrażenia martwych. Ricky rzucił tasak i próbował rozewrzeć pysk gada, wyciągnąć długie, zakrzywione zęby ze swego ciała. Krzyczał i klął, oszalały z bólu.
Węże na podłodze zaczęły żywiej się poruszać, rozdrażnione jego krzykiem.
Rzucił się w stronę drzwi na korytarz, odkopując węże na bok, zanim mogły się sprężyć i zaatakować. Niektóre już wystrzelały w jego stronę jak sprężyny, lecz grube, luźne spodnie stanowiły ochronę przed ich zębami.
Bał się, że węże wpełzną mu do nogawek. Udało mu się jednak bezpiecznie dotrzeć do hallu.
Nie goniły go. Z szafki z łakociami spadły dwa pająki i węże zaczęły o nie walczyć. Konwulsyjnie drgające odnóża zniknęły pod falującymi łuskami.
Pum!
Zaskoczony Ricky aż podskoczył.
Dotychczas nie kojarzył dziwnego dźwięku, który prześladował go wcześniej, z pająkami i wężami.
Pum!
Ktoś znowu bawił się z nim w kotka i myszkę, lecz to już przestało być zabawą. Zrobiło się śmiertelnie groźne. Niewiarygodne, fantastyczne jak z koszmarnego snu i groźne.
Pum!
Ricky nie mógł się zorientować, skąd dobiega dźwięk, nawet określić, czy dobiega z góry, czy z dołu. Po każdym odgłosie brzęczały szyby i wibrowały głucho ściany. Ricky wyczuł, że nadchodzi coś gorszego niż pająki i węże, coś, z czym za nic nie chciał się spotkać.
Nie zwracał już uwagi na uczepioną jego dłoni głowę węża. Spazmatycznie łapiąc powietrze, rzucił się do wyjścia.
Ręka rwała straszliwym bólem za każdym uderzeniem pulsu. Kiepska sprawa, jeśli ukąszenia były jadowite, serce bijąc w wariackim tempie rozprowadzało szybciej truciznę. Musi się opanować, oddychać wolno i spokojnie, iść równym krokiem zamiast biec na łeb, na szyję. Zadzwoni od sąsiadów po pogotowie.
PUM!
Mógł skorzystać z telefonu w sypialni, ale nie chciał tam wchodzić. Zaczaj się bać własnego domu. Zdawało się to idiotyczne, ale czuł, że dom żyje własnym życiem i jest mu wrogi.
PUM, PUM, PUM!
Dom dygotał jak podczas trzęsienia ziemi. Ricky z trudem trzymał się na nogach. Zatoczył się na ścianę.
Na stoliku w przedpokoju był mały ołtarzyk z fajansową figurą Matki Boskiej podobny do tych, które matka robiła u nich w domu. Ricky, od kiedy go postrzelono, skłaniał się do sposobów, jakimi ona broniła się przed okrucieństwami losu.
Figura spadła na podłogę i z trzaskiem rozbiła się u jego stóp. Czarka z ciemnoczerwonego grubego szkła, w której stała wotywna świeczka, podskakiwała na stoliku, rozchwiane cienie tańczyły po ścianie i suficie.
PUM! PUM! PUM! PUM! PUM!
Ricky był dwa kroki od drzwi, gdy dębowe klepki zaskrzypiały złowieszczo, wydęły się do góry i rozległ się trzask głośny jak uderzenie pioruna.
Coś wyskoczyło z pustej przestrzeni pod podłogą, druzgocząc deski jak skorupkę jajka. Przez moment tuman kurzu, fruwające drzazgi i połamane klepki przesłoniły przedpokój. Ricky zatoczył się do tyłu.
Zobaczył w dziurze mężczyznę, którego stopy musiały tkwić w ziemi jakieś pół metra pod podłogą. Mimo iż stał niżej, piętrzył się przed Rickym jak góra, olbrzymi i groźny. Jego długie włosy i broda były skołtunione i brudne, a twarz poznaczona bliznami. Czarny prochowiec rozwiewał się wokół niego jak peleryna, unoszony chłodnym podmuchem ciągnącym z otworu w podłodze.
Ricky wiedział, że ma przed sobą włóczęgę, który ukazał się Harry’emu. Wszystko zgadzało się z opisem – wszystko z wyjątkiem oczu.
Kiedy Ricky dostrzegł te groteskowe oczy, zamarł nad szczątkami figury Marii Panny, sparaliżowany strachem i niezachwianą pewnością, że oszalał. Nawet gdyby próbował dobiec do tylnych drzwi, nie zdążyłby uciec, bo włóczęga wygramolił się z dziury i wskoczył do przedpokoju z szybkością atakującego węża. Chwycił Ricky’ego, uniósł z nieludzką siłą w powietrze i wyrżnął nim w ścianę tak mocno, że popękał tynk.
Ricky, owiewany zgniłym oddechem, miał tuż przed sobą twarz włóczęgi i patrzył w te oczy, zbyt przerażony, by krzyczeć. Nie przypominały kałuż krwi, jak opisywał je Harry. Nie były to w ogóle oczy. W głębokich oczodołach czaiły się dwie węże głowy o połyskujących małych, żółtych oczkach, wysuwając rozdwojone języki.
Dlaczego ja? – pomyślał Ricky.
Jak kukiełki, wyskakujące na postrach z pudełka, węże wyskoczyły z oczodołów i ugryzły go w twarz.