2

Szyszka sosnowa wisiała w powietrzu jak ozdoba drzewka wigilijnego, przywiązana niewidzialną nitką do gałęzi. Zatrzymała się w trakcie spadania. Rudo-biały kocur zastygł z wyprężonymi łapami, przeskakując z konaru drzewa na szczyt muru. Nad kominem trwała spiralna smuga dymu.

Connie biegła wraz z Harrym przez jakby obce, zamarłe miasto. Nie wierzyła, że uda im się przeżyć, niemniej gorączkowo wymyślała i odrzucała niezliczone sposoby ucieczki przed Tiktakiem. Mimo twardej skorupy cynizmu, w której się tak starannie zamykała przez długie lata, jak każdy człowiek hołubiła w głębi duszy nadzieję, że jest inna niż wszyscy i będzie żyła wiecznie.

Powinna czuć zakłopotanie, odkrywając w sobie głupią, zwierzęcą wiarę we własną nieśmiertelność. Zamiast tego uczepiła jej się kurczowo. Może otucha była złudna, lecz Connie nie widziała, w jaki sposób odrobina choćby złudnego optymizmu może pogorszyć ich położenie.

W ciągu jednej doby dowiedziała się o sobie tylu nowych rzeczy. Szkoda byłoby umrzeć, zanim zbuduje na tych odkryciach lepsze życie.

Mimo starań, by wymyślić skuteczny sposób zmylenia pościgu, przychodziły jej do głowy same głupstwa. Nie zwalniając kroku, zaproponowała przerywanym z wysiłku głosem, żeby jak najbardziej kluczyli, w słabej nadziei, że Tiktakowi trudniej będzie podążać ich śladem. W miarę możliwości skręcała w uliczki wiodące w dół, gdyż biegnąc pod górę szybciej by się zmęczyli.

Wokół mieszkańcy Laguna Beach trwali w bezruchu jak zaczarowani, całkowicie nieświadomi ich rozpaczliwej ucieczki. Jeśli Tiktak złapie swe ofiary, żadne krzyki nie obudzą nikogo, nie sprowadzą pomocy.

Teraz wiedziała, dlaczego sąsiedzi Estefana nie słyszeli, jak golem przebił się przez podłogę w korytarzu i zatłukł Ricky’ego na śmierć. Tiktak wstrzymał czas na całym świecie z wyjątkiem wnętrza małego domku. Ricky został zakatowany z sadystyczną powolnością, a dla reszty ludzkości czas przestał płynąć. Kiedy Tiktak zaskoczył ich dwoje w domu Ordegarda i rzucił ją przez szklane drzwi na balkon, sąsiedzi nie zareagowali na strzały ani brzęk tłuczonego szkła, gdyż cały incydent miał miejsce w “nieczasie”, poza normalną rzeczywistością.

Biegła co sił i liczyła pod nosem, próbując utrzymać rytm, w którym odliczał Tiktak. Doliczyła do pięćdziesięciu grubo za szybko. Na pewno nie odsądzili się jeszcze od niego na bezpieczną odległość.

Gdyby liczyła dalej, dotarłaby może do stu, zanim wreszcie musieli stanąć. Oparli się o ceglany mur, usiłując złapać oddech.

Connie brakło tchu w piersiach, serce jej omal nie pękło. Każdy haust powietrza palił płuca, jakby była połykaczem ognia i wdychała gazowy płomień. Drapało jaw gardle, bolały mięśnie ud i łydek, a szybsze krążenie krwi odnowiło ból we wszystkich stłuczeniach i zadrapaniach, jakich się dorobiła w ciągu tej nocy.

Harry wyglądał jeszcze gorzej. Ucierpiał więcej niż ona podczas spotkań z Tiktakiem i dłużej uciekał.

Kiedy już mogła wydobyć głos, spytała:

– Co teraz?

Harry początkowo wyrzucał z siebie każde słowo wraz z oddechem:

– Może… by tak… użyć… granatów?

– Granatów?

– Jak… Ordegard.

– Tak, tak, pamiętam.

– Kule nie działają na golema…

– Zauważyłam – odparła cierpko.

– …ale jeśli wysadzimy go w powietrze…

– Skąd weźmiemy granaty? Znasz może w okolicy jakiś miły sklepik z materiałami wybuchowymi?

– Może w arsenale Gwardii Narodowej?

– Harry, myśl realnie!

– Dlaczego? Cała reszta świata nie myśli.

– Jak rozwalimy w drobny mak jedną z tych parszywych kukieł, on po prostu zgarnie trochę błota i ulepi nową.

– Ale zajmie mu to trochę czasu.

– Pewnie ze dwie minuty.

– Liczy się każda minuta. Musimy zrobić wszystko, żeby przetrwać tę godzinę.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Chyba nie myślisz, że on naprawdę dotrzyma słowa?

Harry rękawem płaszcza otarł pot z twarzy.

– Jest drobna szansa, że tak.

– Akurat!

– A jednak to możliwe – upierał się.

Ze wstydem poczuła, że sama woli się tym łudzić.

Przez chwilę uważnie nasłuchiwała. Cisza. To bynajmniej nie znaczyło, że Tiktak nie czai się gdzieś blisko.

– Musimy iść dalej – stwierdziła.

– Dokąd?

Mogła już stad o własnych siłach. Oderwała plecy od ściany i rozejrzała się wokół. Obok był parking, a dalej budynek banku, przed którym stał jakiś samochód. Przy całodobowym automacie do podejmowania pieniędzy, oświetlonym niebieskawą lampką, widać było dwóch mężczyzn.

W ich pozach było coś dziwnego. Nie to, że trwali jak posągi. Coś innego.

Connie ruszyła przez parking w kierunku tego żywego obrazu.

– Dokąd idziesz? – spytał Harry.

– Sprawdzić, co tam się dzieje.

Instynkt jej nie zawiódł. Kiedy nastąpiła pauza w czasie, trwał tu właśnie napad.

Jeden z mężczyzn wyjmował z automatu trzysta dolarów na swoją kartę magnetyczną. Był po pięćdziesiątce, miał siwe włosy, siwe wąsy i miłą twarz, na której teraz malował się strach. Zwitek sztywnych banknotów zaczął się wysuwać do jego ręki, kiedy wszystko się zatrzymało.

Za nim stał młody przystojny blondyn, jeden z plażowych obiboków, których widuje się przez całe lato na każdej ulicy w centrum Laguna, z mahoniową opalenizną, włosami wyblakłymi od słońca. Można go było podejrzewać o brak ambicji i lenistwo, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że ktoś tak sympatyczny może być bandytą. Nawet w trakcie napadu wyglądał jak cherubinek i miło się uśmiechał. W ręku trzymał pistolet, którego lufa dotykała pleców starszego mężczyzny.

Connie obeszła ich wokół, przyglądając się z namysłem.

– Co robisz? – spytał Harry.

– Musimy się tym zająć.

– Nie mamy czasu.

– Jesteśmy glinami, nie?

– Jesteśmy ścigani, na miłość boską!

– Kto powstrzyma świat przed zejściem na psy, jeśli nie my?

– Zaraz, chwila! – zaprotestował. – Myślałem, że wybrałaś sobie taki fach, bo cię rajcuje i chcesz coś sobie sama udowodnić. Czy nie tak mówiłaś?

– A ty, czy nie wybrałeś go przypadkiem, żeby strzec porządku publicznego i chronić bezbronnych?

Harry wziął głęboki oddech, jakby gotując się do kłótni, a potem wypuścił gwałtownie powietrze w westchnieniu pełnym irytacji. Nie pierwszy raz w ciągu pół roku wspólnej pracy Connie dawała mu słownego mata.

Widziała, że jest zły; była to miła odmiana po jego zwykłym niewzruszonym spokoju, który po dłuższym czasie stawał się nudny. Podobał jej się taki brudny i nie ogolony. Nigdy się nie spodziewała, że ujrzy go w podobnym stanie, i pomyślała, że wcale nie wygląda jak poturbowany nieborak, lecz naprawdę po męsku, wręcz groźnie.

– Dobra już, dobra – żachnął się niecierpliwie i wszedł w żywy obraz, żeby przyjrzeć się dokładniej bandycie i napadniętemu. – Co chcesz zrobić?

– Wprowadzić parę poprawek.

– To może być niebezpieczne.

– Masz na myśli tę różnicę prędkości? Przecież ćma się nie rozleciała.

Ostrożnie dotknęła palcem policzka bandyty. Był chropawy i trochę twardszy niż normalnie. Kiedy odjęła palec, na skórze pozostało płytkie wgłębienie, które najwidoczniej miało zniknąć dopiero, gdy pauza dobiegnie końca.

Patrząc bandycie prosto w oczy powiedziała:

– Gnojek.

Niczym nie okazał, że ją dostrzega. Kiedy czas znowu zacznie płynąć, nie będzie wiedział, że tu w ogóle była. Stała się niewidzialna.

Odciągnęła broń do tyłu. Ręka z pistoletem poruszała się sztywno i opornie.

Connie zachowała cierpliwość, bo bała się, że czas może znów ruszyć w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewała, a. wtedy jej interwencja przyniosłaby opłakane skutki. Zaskoczony bandyta machinalnie pociągnie za spust i położy trupem starszego mężczyznę, którego chciał pewnie tylko obrobić z forsy.

Kiedy koniec lufy nie był już przyciśnięty do pleców ofiary, Connie wolno przesunęła pistolet w lewo. Teraz mierzył nieszkodliwie gdzieś w bok.

Harry starannie odginał palce bandyty.

– Zupełnie jakbyśmy byli dziećmi, które się bawią lalkami naturalnej wielkości.

Pistolet wisiał w powietrzu, w tym samym miejscu, gdzie był, gdy obejmowały go palce bandyty.

Connie odkryła, że bronią łatwiej jest manipulować niż jej właścicielem, chociaż wciąż wyczuwała lekki opór. Przysunęła pistolet do mężczyzny przy automacie, włożyła mu broń do ręki i zacisnęła palce na rękojeści. Kiedy pauza się skończy, mężczyzna zobaczy, że trzyma pistolet i nie będzie miał pojęcia, jakim cudem się znalazł w jego dłoni.

Connie wyjęła z tacki automatu paczkę dwudziestek w banderoli i włożyła do lewej ręki napadniętego.

– Teraz widzę, w jaki to czarodziejski sposób trafił do mnie z powrotem dziesięciodolarowy banknot, który dałam żebrakowi – stwierdziła.

– I jak cztery naboje, które w niego wpakowałem, znalazły się w kieszeni mojej koszuli – dodał Harry, rozglądając się nieufnie wokół.

– A głowa świętej figury z domu Estefana w mojej zaciśniętej pięści. – Connie zmarszczyła brwi. – Aż ciarki przechodzą na myśl, że byliśmy jak ci ludzie zamrożeni w czasie, a ten pętak robił z nami, co chciał.

– Skończyłaś tutaj?

– Niezupełnie. Chodź, pomóż mi odwrócić tego faceta od automatu.

Razem obrócili go o sto osiemdziesiąt stopni, jak marmurowy posąg w ogrodzie. Kiedy skończyli, ofiara napadu nie tylko miała pistolet, ale trzymała bandytę na muszce.

Niczym dekoratorzy w muzeum figur woskowych, ustawiający niezwykle realistyczne manekiny, zmienili scenę i nadali jej nowy rodzaj dramatyzmu.

– Teraz się stąd wynośmy. – Harry ruszył z powrotem przez parking.

Obejrzał się, zobaczył, że Connie nie idzie za nim, i wrócił.

– Co znowu?

Wciąż oglądała ich dzieło. Pokręciła głową.

– To zbyt niebezpieczne.

– Teraz ten dobry ma broń.

– Tak, ale będzie zaskoczony, jak ją zobaczy. Może upuścić pistolet, najprawdopodobniej tak się stanie. Bandyta podniesie broń i sytuacja się powtórzy. Na nic nasze wysiłki.

Harry się wściekł.

– Nie zapomniałaś przypadkiem o pewnym brudnym, stukniętym jegomościu w czarnym prochowcu, z gębą poznaczoną bliznami?!

– Jeszcze go nie słychać.

– Connie, na litość boską, on może sprawić, że czas zatrzyma się również dla nas. Więc nie usłyszysz go, dopóki nie urwie ci nosa i nie spyta, czy chcesz chusteczkę!

– Jeśli ma zamiar tak oszukiwać…

– Oszukiwać?! A czemuż by nie?! – zawołał Harry, chociaż dwie minuty temu twierdził, że Tiktak dotrzyma obietnicy i będzie grał fair. – Nie mówimy o matce Teresie z Kalkuty!

– …w takim razie nie ma znaczenia, czy skończymy tu robotę, czy zaczniemy uciekać. I tak nas dopadnie.

W stacyjce wozu siwowłosego mężczyzny tkwiły kluczyki. Connie wyjęła je i otworzyła bagażnik. Pokrywa nie odskoczyła. Musiała ją unieść, jakby otwierała wieko trumny.

– Taka pedanteria świadczy o ukrytych kompleksach – prowokował ją Harry.

– Tak? To co powiesz o sobie?

Zrezygnował. Chwycił bandziora pod pachy. Connie pomogła umieścić go w bagażniku. Był jakby cięższy, niż należało oczekiwać. Connie próbowała zatrzasnąć pokrywę, ale nie udało jej się to od jednego zamachu. Musiała przygnieść klapę obiema rękami, żeby zamek zaskoczył.

Kiedy czas ruszy z miejsca, przestępca odkryje, że jest uwięziony w bagażniku, nie wiedząc zupełnie, jak się tam znalazł. W mgnieniu oka z napastnika stanie się więźniem.

– Chyba już rozumiem, jak trzykrotnie wylądowałem na krześle w kuchni Ordegarda, mierząc do siebie z własnego rewolweru.

– Tiktak przenosił cię z prawdziwego czasu do tego wymiaru i sadzał z powrotem.

– Mhm. Jak dziecko płatające głupie psikusy.

Connie pomyślała, że w taki właśnie sposób węże i pająki dostały się do kuchni Estefana. Podczas podobnej pauzy Tiktak zebrał je w sklepach zoologicznych, laboratoriach, a nawet gdzieś na pustyni i pochował w szafkach. Potem spowodował, że czas znów ruszył naprzód – przynajmniej dla Ricky’ego – i przeraził biedaka nagłą plagą.

Stanęła na środku parkingu i wsłuchała się w nienaturalną ciszę.

Zupełnie jakby wszystko nagle umarło i skamieniało. Cała planeta zmieniła się w wielki cmentarz, na którym trawę, kwiaty, drzewa i żałobników wyrzeźbiono z granitu jak nagrobki.

Bywały chwile, gdy Connie chciała rzucić pracę w policji i zamieszkać w jakiejś skleconej z desek chałupie na skraju pustyni Mojave, jak najdalej od ludzi. Niewiele wydawała na życie, więc zgromadziła spore oszczędności, które mogły wystarczyć na długo, gdyby wiodła życie szczura pustyni. Jałowe, bezludne połacie piasku, suchej trawy i skał miały nieodparty urok dla kogoś, komu obrzydł współczesny świat.

Pauza jednak różniła się zasadniczo od spokoju rozprażonej pustyni, gdzie życie jest nadal częścią naturalnego porządku, gdzie cywilizacja, choć obmierzła, istnieje gdzieś za horyzontem. Wystarczyło dziesięć minut śmiertelnej ciszy i bezruchu, by Connie zatęskniła za ludźmi. Często grzeszyli kłamstwem, oszustwem, zazdrością, ignorancją, użalaniem się nad sobą, obłudą i utopijnymi wizjami, które na ogół prowadziły do masowych rzezi – lecz póki ludzkość trwała i udawało jej się uniknąć samozagłady, miała w sobie potencjał, mogła stać się godniejszą, bardziej odpowiedzialną i nauczyć się mądrze rządzić Ziemią.

Nadzieja. Connie Gulliver zaczęła wierzyć, że nadzieja wystarczy, aby żyć i tolerować świat taki, jaki jest.

Lecz póki żył Tiktak, stanowił kres nadziei.

– Nienawidzę tego skurwysyna jak jeszcze nikogo – powiedziała. – Chcę go dorwać. Chcę go zabić tak bardzo, że ledwie mogę wytrzymać.

– Żeby go dorwać, najpierw musimy sami przeżyć – przypomniał jej Harry.

Загрузка...