3

Połowę dużego stołu w obszernej kuchni przykrywał ceratowy obrus, na którym leżały narzędzia służące Ricky’emu do wyrobu srebrnej biżuterii: ręczna wiertarka, grawerka, tarcza szlifierska, polerka i inne, których przeznaczenie trudniej było określić. Po jednej stronie stały w równym rządku buteleczki i puszki z tajemniczymi składnikami, leżały małe pędzelki, białe bawełniane ściereczki i kawałki waty stalowej.

Ricky pracował właśnie nad dwiema ozdobami – niezwykle misterną broszką w kształcie skarabeusza i masywną sprzączką do pasa, pokrytą motywami indiańskimi w stylu Nawajów lub Hopi. Jubilerstwo stało się jego drugim zawodem.

Palenisko i sprzęt odlewniczy miał w garażu. Czasem jednak, pracując nad wykończeniem ostatnich detali, lubił siedzieć przy kuchennym oknie, skąd mógł widzieć ogród.

Na dworze, zwyciężając nawet przygnębiającą szarość ulewy, pyszniły się kolorami olbrzymie róże żółte, czerwone i różowe, niektóre wielkości grejpfrutów.

Harry usiadł przy wolnej połowie stołu, a Ricky szurając stopami usadowił się naprzeciwko i postawił swoją filiżankę pomiędzy puszkami, buteleczkami i narzędziami. Osunął się na krzesło sztywno jak osiemdziesięcioletni staruszek, cierpiący na artretyzm.

Trzy lata temu Ricky Estefan był gliną, i to jednym z najlepszych, a poza tym partnerem Harry’ego. Był również przystojnym mężczyzną o gęstej kruczoczarnej czuprynie, bez śladu siwizny.

Jego życie zmieniło się raz na zawsze w dniu, gdy wszedł do małego sklepiku spożywczego, nieświadom, że dzieje się tam coś złego. Uzbrojony, naćpany narkoman, którego zaskoczył w trakcie zdobywania funduszy na kokę, jakimś szóstym zmysłem zwęszył glinę, a może był na takim głodzie, że rozwaliłby każdego, byle jak najszybciej dorwać się do pieniędzy ze sklepowej kasy. Jedna kula chybiła celu, ale trzy pozostałe trafiły Ricky’ego w udo i brzuch.

– Jak tam interesy? – spytał Harry.

– Całkiem nieźle. Sprzedaję wszystko na pniu, a zamówień na te sprzączki do pasa mam więcej, niż nadążam robić.

Ricky wypił łyczek kawy. Zanim przełknął, trzymał go chwilę w ustach, delektując się smakiem. Kawa nie wchodziła w skład przepisanej mu diety. Gdy wypił jej zbyt dużo, buntował się żołądek – lub raczej to, co mu z niego zostało.

Dostać w brzuch bardzo łatwo, ale wygrzebać się z tego jest cholernie trudno. Ricky miał szczęście, że bandyta strzelał z pistoletu małego kalibru, tylko.22, a jednocześnie pecha, że strzały padły z małej odległości. Podczas pierwszej operacji stracił całą śledzionę, część wątroby i mały odcinek jelita grubego. Chociaż chirurdzy robili co w ich mocy, by nie dopuścić do infekcji, rozerwane jelito wywołało ostre zapalenie otrzewnej. Ricky ledwo je przeżył. Wywiązała się zgorzel gazowa, której nie powstrzymały antybiotyki. Musiał poddać się kolejnej operacji, podczas której usunięto mu woreczek żółciowy i część żołądka. Potem dostał zakażenia krwi. Powinien umrzeć od samej gorączki. Doszło jeszcze do ponownego zapalenia otrzewnej i Ricky stracił następny kawałek okrężnicy. Przez cały ten czas zachował zdumiewającą pogodę ducha i w ostatecznym rozrachunku uważał za błogosławieństwo losu fakt, że zostało mu dosyć układu pokarmowego, by uniknąć konieczności noszenia przyczepionego do brzucha plastykowego woreczka na fekalia.

Kiedy wszedł do tego sklepu, był po służbie. Miał broń, lecz nie spodziewał się żadnych kłopotów. Przyrzekł Anicie, swojej żonie, kupić w drodze do domu mleko i margarynę.

Młody bandyta nigdy nie został pozwany przez sąd. Kiedy Ricky swoim wejściem odwrócił jego uwagę, właściciel sklepu – pan Wo Tai Han – skorzystał z okazji i wyjął broń, którą trzymał pod ladą. Wygarnął do narkomana ze swojej dwunastki i odstrzelił mu cały tył głowy.

Jako że działo się to w ostatniej dekadzie tysiąclecia, sprawa się na tym nie skończyła. Rodzice narkomana wnieśli przeciwko panu Han oskarżenie o zabójstwo, które pozbawiło ich miłości i opieki tragicznie zmarłego syna. Nikogo przy tym nie obchodziło, że nałogowy narkoman jest fizycznie niezdolny do jakichkolwiek bezinteresownych uczuć czy stałej pracy.

Harry napił się kawy. Była dobra i mocna.

– Rozmawiałeś ostatnio z panem Han?

– Taaa. Ma nadzieję, że uda mu się wygrać sprawę przed sądem apelacyjnym.

Harry potrząsnął głową.

– Dzisiaj nigdy nie można być pewnym decyzji sędziów.

– A jakże. – Ricky uśmiechnął się sarkastycznie. – Powinienem uważać się za szczęściarza, że i mnie nie włóczą po sądach.

Poza tym szczęście mu dopisało w niewielu sprawach. Kiedy go postrzelono, on i Anita byli dopiero osiem miesięcy po ślubie. Wytrzymała z nim jeszcze rok, dopóki nie zaczął podnosić się z łóżka, ale gdy zdała sobie sprawę, że Ricky na zawsze zostanie inwalidą, oznajmiła, że z nimi koniec. Miała dwadzieścia sześć lat i całe życie przez sobą. W dzisiejszych czasach przysięgę małżeńską “w zdrowiu i w chorobie, dopóki śmierć nas nie rozłączy” powszechnie uważano za niewiążącą, zanim dobiegł końca długi okres próbny, powiedzmy, dziesięć lat, coś w rodzaju stażu w pracy, po którym nabywa się praw emerytalnych. Od dwóch lat Ricky był sam.

Chyba to dzień Kenny’ego G. W radio leciał następny jego utwór. Ten mniej wpadał w ucho niż poprzedni. Melodia drażniła Harry’ego. Możliwe, że w tej chwili każda muzyka tak by na niego działała.

– Co się stało? – spytał Ricky.

– Skąd wiesz, że coś się stało?

– Prędzej byś umarł, niż wpadł bez powodu z wizytą w godzinach pracy. Zawsze uczciwie harujesz na pieniądze, jakie ci płacą podatnicy.

– Naprawdę jestem taki sztywniak?

– Jeszcze się pytasz?

– Chyba trudno było ze mną pracować?

– Czasami. – Ricky się uśmiechnął.

Harry opowiedział mu o Jamesie Ordegardzie i jego śmierci wśród manekinów.

Ricky słuchał. Rzadko się odzywał, a kiedy już to robił, zawsze mówił to, co należało.

Harry umilkł i zapatrzył się na moknące róże, jakby skończył swą opowieść.

– To nie wszystko – stwierdził Ricky.

– Nie. – Harry przyniósł dzbanek z kawą, napełnił filiżanki, usiadł znowu. – Spotkałem takiego jednego włóczęgę…

Ricky wysłuchał tej relacji równie uważnie jak poprzedniej. Nie okazał niedowierzania. W jego oczach nie było śladu wesołości. Na koniec zapytał:

– No i co o tym sądzisz?

– Mogłem mieć przywidzenia, halucynacje.

– Co takiego? Ty?!

– Cholera, Ricky, nie twierdzisz chyba, że to mogło się dziać naprawdę?

– Czy ten włóczęga jest w gruncie rzeczy gorszy od maniaka w restauracji?

Mimo ciepła panującego w kuchni Harry’emu zrobiło się zimno. Objął dłońmi filiżankę.

– Gorszy. Chodzi o to, że… jak myślisz, może powinienem wziąć urlop zdrowotny i pochodzić przez parę tygodni do psychiatry?

– Uważasz, że te mądrale coś ci pomogą? Oni tylko robią wodę z mózgu.

– Może i tak. Z drugiej strony nie byłbym wcale zachwycony, gdyby jakiś inny glina, który ma halucynacje, chodził sobie uzbrojony po mieście.

– Nie jesteś groźny dla nikogo poza samym sobą, Harry. Wcześniej czy później zamartwisz się na śmierć. A jeśli chodzi o tego gościa z czerwonymi ślipiami – każdego chociaż raz w życiu spotyka coś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.

– Nie mnie. – Harry stanowczo pokręcił głową.

– Nawet ciebie. Jak ten facet zacznie przylatywać w tumanie kurzu co godzina, prosić cię o randkę i całować z języczkiem – wtedy możesz uważać, że masz kłopot.

Kohorty deszczu tupały po dachu.

– Cholerny ze mnie nerwus – powiedział Harry. – Zdaję sobie z tego sprawę.

– Otóż to. Jesteś spięty. Nie ma w tobie ani jednej luźnej śrubki, stary.

Przez parę minut nie odzywając się, patrzyli obaj na deszcz.

W końcu Ricky włożył ochronne gogle i wziął ze stołu srebrną klamrę. Włączył małą polerkę, która wielkością przypominała elektryczną szczoteczkę do zębów i chodziła na tyle cicho, że nie przeszkadzała w rozmowie. Zaczął czyścić wyryty wzór z nalotu i mikroskopijnych opiłków srebra.

Harry westchnął.

– Dzięki, Ricky.

– Nie ma sprawy.

W radio Connick junior śpiewał o miłości.

Harry zaniósł filiżankę i spodek do zlewu, opłukał je i włożył do zmywarki.

Nad zlewem było drugie okno. Deszcz sprawiał tęgie lanie różom. Jaskrawe płatki rozsypywały się po mokrym trawniku jak konfetti.

Kiedy Harry wrócił do stolika, Ricky wyłączył polerkę i zaczął się podnosić.

– W porządku, sam wyjdę – powstrzymał go Harry. Ricky wyglądał tak krucho. – Do zobaczenia wkrótce.

– Niedługo zaczyna się sezon rozgrywek – powiedział Ricky.

– Wybierzmy się na pierwszy mecz.

– Z chęcią – odparł Ricky.

Obaj lubili baseball, jego logiczne zasady i jednoznaczny wynik gry. Tam nie było miejsca na wątpliwości, którymi dręczyła codzienność.

Na werandzie Harry włożył buty i zawiązał sznurowadła. Jaszczurka, którą spłoszył przy wchodzeniu – albo druga zupełnie identyczna – obserwowała go z najbliższego krzesła. Lekko opalizujące zielone i purpurowe łuski połyskiwały na skrętach jej ciała. Wyglądała jak kosztowne cacko z drogich kamieni.

Uśmiechnął się do miniaturowego smoka.

Poczuł, że wraca mu spokój.

Wyszedł na deszcz i spojrzał w stronę samochodu. Zobaczył, że ktoś siedzi z przodu na miejscu pasażera. Ciemna, zwalista postać. Rozwichrzone włosy i broda. Intruz miał twarz odwróconą od Harry’ego, lecz w tej chwili zwrócił głowę w jego stronę. Nawet przez zroszoną deszczem boczną szybę i z odległości dziesięciu metrów Harry natychmiast rozpoznał włóczęgę.

Zawrócił na pięcie, chcąc zawołać Ricky’ego, ale zmienił zamiar, kiedy przypomniał sobie, jak błyskawicznie obdartus zniknął poprzednim razem.

Spojrzał ponownie na samochód z nadzieją, że zjawa wyparowała bez śladu. Intruz jednak wciąż tam był.

W swoim obszernym czarnym prochowcu zdawał się z trudem mieścić w sedanie, jakby nie siedział w normalnym wozie, ale elektrycznym samochodziku z wesołego miasteczka.

Harry przemierzył szybko chodnik, rozpryskując bure kałuże. Z bliska dostrzegł blizny na odrażającej twarzy i czerwone oczy.

Podszedł do samochodu i rzucił ostro:

– Co tu robisz?

Nawet przez zamknięte okno usłyszał wyraźnie odpowiedź włóczęgi:

– Tik-tak, tik-tak, tik-tak…

– Wynoś się z mojego wozu!

– Tik-tak… tik-tak…

Coś w uśmiechu bezdomnego włóczęgi sprawiło, że Harry się zawahał.

– …tik-tak…

Wyjął rewolwer i skierował lufę w niebo. Położył lewą dłoń na klamce.

– …tik-tak…

Wezbrane czerwienią oczy były przerażające. Wyglądały jak pełne krwi pęcherze, które lada chwila pękną i spłyną po owrzodzonej twarzy, ginąc w zmierzwionej brodzie.

Harry szarpnął drzwiczki, zanim jego odwaga do reszty się ulotniła.

Uderzył w niego zimny podmuch, pod którego naporem omal się nie przewrócił. Zrobił dwa kroki w tył, z trudem trzymając się na nogach. Zupełnie jakby w sedanie zamknięty był arktyczny wicher, który wypuszczony ze środka natarł na Harry’ego, szczypiąc w oczy.

Wiatr ucichł w parę sekund. Siedzenie pasażera po stronie otwartych drzwiczek było puste.

Harry widział wnętrze samochodu i mógł stwierdzić z całą pewnością, że włóczęga się tam nie schował. Pomimo to obszedł wóz dokoła, zaglądając przez okna do środka.

Wyłowił kluczyki z kieszeni i otworzył bagażnik, mierząc do środka z rewolweru. Było tam koło zapasowe, podnośnik, duży klucz nasadowy i torba z narzędziami. Nic więcej.

Harry rozejrzał się wokół, uświadamiając sobie przy tym, że wciąż pada, o czym na krótko zapomniał. Z nieba lały się pionowe strugi wody. Był przemoczony do suchej nitki.

Zatrzasnął pokrywę bagażnika i otwarte drzwiczki, przeszedł na drugą stronę samochodu. Siadając za kierownicą usłyszał, że jego ubranie wydaje mokry, mlaskający dźwięk.

W Laguna Beach włóczęga miał przeraźliwie cuchnący oddech i bił od niego odór niemytego ciała. W samochodzie nie został jednak po nim żaden zapach.

Harry zamknął drzwiczki. Wsunął rewolwer z powrotem do przypiętej pod pachą kabury, pod przemoczony płaszcz.

Dygotał od stóp do głów.

Ruszając spod domu Ricky’ego, włączył ogrzewanie na maksimum. Woda spływała mu z mokrych włosów i ściekała strumyczkami po karku. Buty napuchły i obciskały stopy.

Przypomniał sobie świecące czerwone oczy, patrzące na niego zza szyby samochodu, otwarte wrzody na pokiereszowanej brudnej twarzy, wyszczerzone w uśmiechu zepsute żółte zęby – i nagle odkrył, co go tak zaniepokoiło w wyrazie twarzy włóczęgi. To nie był uśmiech szaleńca, lecz prześladowcy, rekina podpływającego do ofiary, skradającej się pantery, wilka polującego przy świetle księżyca, kogoś znacznie bardziej niebezpiecznego niż jakiś tam stuknięty uliczny degenerat.

W drodze do Centrum Zadań Specjalnych nie wydarzyło się nic niezwykłego. Jechał znajomymi ulicami, mijał inne samochody. Reflektory tańczyły w kroplach deszczu lśniących jak niklowe monety, metalicznie bębniących w dach sedana. Sylwetki palm majaczyły na stalowoszarym tle nieba. Wszystko wyglądało zwyczajnie. Mimo to Harry nie mógł odzyskać spokoju i daremnie próbował uciec od myśli, że otarł się o coś… nadprzyrodzonego.

“Tik-tak, tik-tak…”

Przypomniał sobie, co powiedział włóczęga, kiedy wyszedł z roztańczonego wiru: “O świcie zginiesz”.

Spojrzał na zegarek. Szkiełko było mokre od deszczu. Z trudem odczytał godzinę: dwadzieścia osiem minut po trzeciej.

O której wschodzi słońce? O szóstej? Wpół do siódmej? Coś koło tego. Zostało najwyżej piętnaście godzin.

Monotonny skrzyp przesuwających się jak wahadła metronomów wycieraczek zaczął mu przypominać złowrogą kadencję marsza pogrzebowego.

Idiotyzm. Bezdomny nędzarz nie mógł śledzić go na piechotę przez całą drogę z Laguna Beach do domu Ricky’ego – co znaczyło, że nie istniał naprawdę. Był tylko wytworem wyobraźni.

Harry pomyślał, że to niewielka pociecha. Nawet jeśli nie grozi mu śmierć o świcie, dalszy wniosek bynajmniej nie napawał otuchą: halucynacje musiały być objawem choroby psychicznej.

Загрузка...