Rozdział 4

Na­dal nie mo­gła się przy­zwy­cza­ić do tego, że rytm, w ja­kim ko­ły­sze się sie­dzi­sko na grzbie­cie sło­nia, jest tak usy­pia­ją­cy. I na­wet wy­cie roz­hi­ste­ry­zo­wa­ne­go tłu­mu, któ­ry rzu­cał pod nogi Ma­ahi­ra ty­sią­ce je­dwab­nych chust i sza­li, nie po­tra­fi­ło jej roz­bu­dzić. Wes­tchnę­ła tyl­ko i wy­cią­gnę­ła się wy­god­niej na sze­ro­kiej le­żan­ce za­mon­to­wa­nej tu spe­cjal­nie dla niej. Va­ra­la na­le­ga­ła, nie, Va­ra­la za­żą­da­ła wła­śnie ta­kie­go udo­god­nie­nia dla Pani Pło­mie­ni. Raz, by pod­kre­ślić, że De­ana jest w cią­ży, co do­dat­ko­wo pod­grze­wa­ło hi­ste­rię jej czci­cie­li, a dwa, że ko­goś w ta­kiej wła­śnie, pół­le­żą­cej po­zy­cji trud­niej tra­fić.

Groź­ba za­ma­chu na­dal spę­dza­ła wszyst­kim sen z po­wiek, więc De­ana mu­sia­ła za­kła­dać pod luź­ną sza­tę ka­ftan z dwu­dzie­stu warstw su­ro­we­go je­dwa­biu. Po­dob­no po­tra­fił po­wstrzy­mać strza­łę. Z całą pew­no­ścią grzał jak cho­le­ra.

Chcia­ło jej się spać, pić i si­kać. Jed­no­cze­śnie.

Cią­ża, psia­krew.

Bruk przed sło­niem za­ście­la­ła war­stwa bez­cen­nych tka­nin, gru­ba na sto­pę. Nie­któ­rzy po­wy­cią­ga­li z do­mów zwo­je barw­nych je­dwa­bi, dy­wa­ny, ko­bier­ce, a na­wet za­sło­ny okien­ne i po­ściel, by­le­by tyl­ko zwie­rzę, któ­re nie­sie na grzbie­cie Pło­mień Aga­ra, po­sta­wi­ło na nich sto­pę. Taka re­li­kwia by­ła­by cen­niej­sza niż zło­to.

Ma­ahir szedł po­wo­li, ostroż­nie, oto­czo­ny przez set­kę jeźdź­ców w żół­tych ja­kach na­rzu­ca­nych na kol­czu­gi, któ­rzy koń­ski­mi pier­sia­mi i drzew­ca­mi włócz­ni bez­ce­re­mo­nial­nie to­ro­wa­li so­bie dro­gę w tłu­mie. Uli­ca była wą­ska, lu­dzie wpy­cha­ni w bocz­ne alej­ki krzy­cze­li i prze­kli­na­li, ale na­tych­miast wy­peł­nia­li ją znów, gdy tyl­ko ksią­żę­cy słoń ich mi­nął, i za­czy­na­li za­wzię­tą wal­kę o zdep­ta­ne przez nie­go sza­le, chu­s­ty i dy­wa­ny. Gdy­by nie eskor­ta, wie­lu z nich rzu­ca­ło­by się wprost pod nogi Ma­ahi­ra i gi­nę­ło, wdep­ta­nych w zie­mię. Sło­wi­ki sta­li się jej oso­bi­stą gwar­dią, wier­ną do sza­leń­stwa i go­to­wą na wszyst­ko. No cóż, pró­bo­wa­li zma­zać grzech zdra­dy, za jaką uwa­ża­li ci­che po­par­cie Ob­ra­ra z Kam­be­hii. A ona nie za­mie­rza­ła wca­le im tego za­bra­niać. Lo­jal­ni żoł­nie­rze są cen­ni jak woda na pu­sty­ni.

— Za chwi­lę wyj­dzie­my na plac przed świą­ty­nią, Naj­ja­śniej­sza Pani.

Sa­miy mó­wiąc te sło­wa, nie od­wró­cił gło­wy, ale o to nie mo­gła mieć pre­ten­sji, w koń­cu kie­ro­wał wa­żą­cym pięt­na­ście ty­się­cy fun­tów ko­lo­sem, któ­ry mógł­by przez nie­uwa­gę wdep­tać w zie­mię ro­słe­go męż­czy­znę. Bar­dziej ubo­dła ją ta „Naj­ja­śniej­sza Pani”. Dwa sło­wa, w ustach tego chłop­ca ką­śli­we ni­czym ja­do­we kły żmii.

— Mo­żesz prze­stać się bo­czyć?

— Ja się nie bo­czę, pani. Je­stem tyl­ko słu­gą, a słu­dzy nie mają tego przy­wi­le­ju.

Wes­tchnę­ła. Sa­miy, jej to­wa­rzysz po­dró­ży i to­wa­rzysz wal­ki. Ksią­żę­cy kor­nak, któ­ry ra­zem z nią i La­we­ne­re­sem ucie­kał przez pu­sty­nię, gdy wy­mknę­li się ban­dy­tom, i któ­ry zdra­dził jej se­kret Va­ra­li – na­łoż­ni­cy i ksią­żę­cej mat­ki jed­no­cze­śnie, spra­wia­jąc, że po­czu­ła się jak głu­pia dzie­wu­cha. Po czym znik­nął. Cza­sem pra­wie ża­ło­wa­ła, że uda­ło jej się wresz­cie go od­na­leźć. Przez mie­siąc po wy­da­rze­niach w Oku nie wie­dzia­ła, gdzie on jest, za­padł się pod zie­mię, zu­peł­nie jak­by roz­mo­wa, któ­rą od­by­li na pla­ży, była czymś, co wznio­sło mię­dzy nimi mur. Po­tem Su­chi do­niósł jej, że chło­pak ukry­wa się wśród kor­na­ków szko­lą­cych sło­nie do woj­ny, więc wy­cią­gnę­ła go stam­tąd za uszy i zmu­si­ła, by znów do­siadł Ma­ahi­ra. Ol­brzy­mi słoń nie chciał słu­chać ni­ko­go poza chłop­cem, a po­nie­waż był naj­bar­dziej ma­je­sta­tycz­nym zwie­rzę­ciem w ksią­żę­cych staj­niach, De­ana mu­sia­ła na nim jeź­dzić, by pod­kre­ślać swój sta­tus. Mo­żesz się ob­ra­żać i fu­czeć na mnie, wy­war­cza­ła od­na­le­zio­ne­mu Sa­miy­emu w twarz, na­praw­dę wście­kła i roz­gnie­wa­na, ale po­trze­bu­ję cię. Ja, i on też. Twój ksią­żę. Nie zo­sta­wiaj go po­now­nie.

To były nie­god­ne, ra­nią­ce sło­wa, ale naj­waż­niej­sze, że wie­dzia­ła wresz­cie, gdzie chło­piec jest. Lu­bi­ła go, lecz nie mia­ła cza­su na de­li­kat­ność. Po­wsta­nie nie­wol­ni­ków z każ­dym dniem ro­sło w siłę, i wy­glą­da­ło na to, że nie obej­dzie się bez wal­ki. Ma­ahir pój­dzie na zbli­ża­ją­cą się woj­nę, ale nie bę­dzie brał bez­po­śred­nie­go udzia­łu w bi­twie, stra­ta ksią­żę­ce­go sło­nia by­ła­by złą wróż­bą. Sie­dząc za­tem na jego kar­ku, Sa­miy bę­dzie bez­piecz­ny.

W mia­rę bez­piecz­ny.

No, ale te­raz po­ja­wił się inny pro­blem. Od wy­da­rzeń w świą­ty­ni Sa­miy za­cho­wy­wał się tak, jak­by uwa­żał, że w czymś mu za­wi­ni­ła, z peł­ną pre­me­dy­ta­cją przy­jął więc po­sta­wę uni­żo­ne­go, po­kor­ne­go słu­gi, co z po­cząt­ku na­wet ją nie­co ba­wi­ło, ale te­raz za­czy­na­ło iry­to­wać.

Za­ła­twi to z nim jesz­cze dzi­siaj. Ale póź­niej, naj­pierw obo­wiąz­ki.

Wła­śnie wjeż­dża­li na wiel­ki plac przed Świą­ty­nią Ognia. Sto ty­się­cy gar­deł wy­da­ło z sie­bie ryk, po któ­rym na­wet do­sko­na­le wy­szko­lo­ny Ma­ahir za­strzygł z nie­po­ko­jem usza­mi. De­ana pod­nio­sła się z le­żan­ki, pa­trząc, jak tłum za­chły­stu­je się wrza­skiem.

Aga­res achi! Aga­res achi! Aga­res aaachiiii!!!

Tak. Pło­mień Aga­ra to ja.

Znów ją ude­rzy­ła prze­raź­li­wa gro­za tego stwier­dze­nia.

Pło­mień Aga­ra to ja…

Ma­cha­ła dło­nią, a wrzask tłu­mu pul­so­wał eks­ta­zą w rytm jej ru­chów.

* * *

— Sa­miy.

— Słu­cham, Naj­ja­śniej­sza Pani.

Wra­ca­li do pa­ła­cu, a Sło­wi­ki pil­no­wa­ły, by Pani Pło­mie­ni mia­ła chwi­lę od­po­czyn­ku. Ma­ahir przy­spie­szył, czu­jąc już za­pach staj­ni, świe­żej pa­szy i wody.

— Je­steś moim la­agha i la­agva­ra. Po­dró­żo­wa­li­śmy i wal­czy­li­śmy ra­zem. Mo­żesz być na mnie ob­ra­żo­ny, mo­żesz na­wet ja­śnie­pa­nić mi w co dru­gim zda­niu, ale mia­łam na­dzie­ję, że za­słu­ży­łam so­bie na tyle two­je­go sza­cun­ku, że po­wiesz mi, o co cho­dzi. Nie mogę cię prze­pra­szać, je­śli nie wiem za co.

Chło­piec sku­lił się, cho­wa­jąc gło­wę w ra­mio­nach. Jego czer­wo­ny tur­ban za­ko­ły­sał się smęt­nie w rytm kro­ków sło­nia.

— Nie masz… za co prze­pra­szać.

— Aha, ro­zu­miem, więc ucie­kłeś, scho­wa­łeś się i za­cho­wu­jesz się jak ob­ra­żo­na pan­ni­ca, bo zro­bi­łam, co trze­ba?

Po­krę­cił gło­wą ru­chem tak peł­nym bez­sil­no­ści, że aż zro­bi­ło jej się go żal.

— To… trud­ne — wy­szep­tał.

Za­śmia­ła się ci­cho.

— Sa­miy, ko­cham cię jak młod­sze­go bra­ta, ale sło­wo trud­ne zu­peł­nie nie od­da­je m o j e j sy­tu­acji. Do tej pory trud­ne spra­wy za­ła­twia­łam tym — klep­nę­ła dło­nią rę­ko­jeść tal­he­ra — a te­raz je­stem na miej­scu ko­goś, kto do­siadł byka pę­dzą­ce­go na cze­le spło­szo­ne­go sta­da, choć miał na­dzie­ję, że po­tra­fi… po­tra­fi tym sta­dem po­kie­ro­wać. A wła­śnie sta­nę­łam na­prze­ciw stu­ty­sięcz­ne­go tłu­mu, wie­dząc, że je­stem dla tych lu­dzi tyl­ko sym­bo­lem. Że je­śli po­peł­nię je­den błąd, nie speł­nię ich ocze­ki­wań, zwró­cą się prze­ciw mnie i ro­ze­rwą na strzę­py, tak jak roz­dar­li lu­dzi Ob­ra­ra.

Chło­pak mil­czał przez chwi­lę. Tak dłu­gą, że na­bra­ła prze­ko­na­nia, że już się wię­cej nie ode­zwie.

— Mo­żesz uciec — po­wie­dział ci­cho.

— Tak. Co noc i co dzień o tym my­ślę. Uciec. Zo­sta­wić księ­stwo, Su­chie­go, Va­ra­lę, Evi­kia­ta… Dom Ko­biet… na­wet cie­bie, ty mały, upar­ty ośle… Wszyst­kich, z któ­ry­mi ze­tknął mnie los, lu­dzi, któ­rych sza­nu­ję, a nie­któ­rych na­wet wię­cej, niż sza­nu­ję.

— I jego, tak? Jego też nie chcesz zo­sta­wić.

Uśmiech­nę­ła się pod ek­cha­arem. Do­myśl­na be­stia.

— Tak. Jego też. Nie zo­sta­wi­łam go… was obu na pu­sty­ni, więc dla­cze­go są­dzisz, że uciek­nę te­raz? Na­wet je­śli mam na to ocho­tę.

Sku­lił się jesz­cze bar­dziej, zma­lał, jak­by uby­ło mu na­gle kil­ka lat.

— To po­wi­nie­nem być ja — rzu­cił na­gle dzi­ko i gniew­nie. — Ja po­wi­nie­nem…

No, znów za­czął przy­po­mi­nać Sa­miy­ego, któ­re­go pa­mię­ta­ła. Przy­naj­mniej po gło­sie.

— Ja… po­wi­nie­nem wziąć Ma­ahi­ra i… i po­je­chać do świą­ty­ni. Stra­to­wać Ba­wo­ły, gwar­dię Ob­ra­ra i go oca­lić.

— Za­bi­li­by cię. Poza tym po­wie­dzia­łeś mi, że ci nie wol­no, pa­mię­tasz?

Od­wró­cił się gwał­tow­nie w jej stro­nę, a w oczach miał ogień. Wy­czu­wa­jąc na­strój kor­na­ka, Ma­ahir nie­spo­koj­nie za­fa­lo­wał usza­mi.

— Są­dzisz, że kła­ma­łem? Że zo­sta­wi­łem La­we­ne­re­sa i cie­bie ze stra­chu? Jak inni? Któ­rzy te­raz wra­ca­ją do pa­ła­cu i płasz­czą się, by zwró­co­no im sta­no­wi­ska? Gdy­bym mógł… gdy­by mi było wol­no…

De­ana unio­sła dłoń, prze­ry­wa­jąc mu, za­nim się roz­pła­cze. Bo gdzieś za ogniem w jego oczach cza­iła się roz­pacz i bez­rad­ność, a czu­ła, że znie­na­wi­dził­by ją, gdy­by te­raz zo­ba­czy­ła jego łzy.

Wy­pro­sto­wa­ła się, bo pew­nych rze­czy nie po­win­no się mó­wić, le­żąc bez­tro­sko, po­chy­li­ła się ku nie­mu i wy­po­wie­dzia­ła do­bit­nie:

— Sa­miy, gdy­bym choć przez chwi­lę, choć przez jed­no ude­rze­nie ser­ca po­dej­rze­wa­ła, że stchó­rzy­łeś, ni­g­dy wię­cej nie na­zwa­ła­bym cię la­agva­ra ani nie po­zwo­li­ła do­siąść ksią­żę­ce­go sło­nia. Przy­się­gam na wodę, któ­rą dzie­li­li­śmy się na pu­sty­ni. Je­śli nie mo­głeś sta­nąć wte­dy do wal­ki, to zna­czy, że je­steś zwią­za­ny przez siły, któ­rym nie mo­żesz się prze­ciw­sta­wić. Wiem o tym. Tak bywa.

Dwie smu­gi wil­go­ci za­bły­sły na jego po­licz­kach, ale te­raz łzy były na miej­scu. Te łzy mógł jej wy­ba­czyć.

— Po­wi­nie­nem… — prze­łknął śli­nę — … po­wi­nie­nem z tobą pójść.

— A jaką za­pła­cił­byś cenę?

Jego spoj­rze­nie stward­nia­ło, na­wet za­snu­te łza­mi.

— War­to by było. Wiesz, jak się czu­łem wte­dy, na pla­ży, gdy opo­wie­dzia­łem ci hi­sto­rię Va­ra­li i po­sła­łem do pa­ła­cu? By­łem pe­wien, że zgi­niesz. Że ska­za­łam cię na śmierć. I nie mo­głem nic zro­bić, bo mu­sia­łem… być w in­nym miej­scu.

Nie za­py­ta­ła, gdzie i co mu­siał zro­bić. Je­śli nie po­wie­dział o tym do tej pory, nie po­wie i te­raz. Może kie­dyś, gdy na­dej­dą spo­koj­niej­sze dni.

— Mu­sia­łeś?

— Tak.

— A więc wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

Po­krę­cił gło­wą.

— Nie. Nie jest.

— Dla­cze­go?

— Bo nie mogę… nie mogę wejść do Domu Ko­biet. Pró­bo­wa­łem, ale te służ­ki z bro­nią mnie prze­go­ni­ły.

Do li­cha. O tym nie po­my­śla­ła. Jak się po­czuł, gdy za­bro­nio­no mu wej­ścia do kom­nat, do któ­rych, jako oso­bi­sty kor­nak i słu­ga La­we­ne­re­sa mógł do­tych­czas wcho­dzić bez pro­ble­mu? Czy są­dził, że to dla­te­go, iż zo­stał uzna­ny za tchó­rza i zdraj­cę?

— Więc dla­te­go się scho­wa­łeś wśród in­nych kor­na­ków?

— Tak.

— Ale wiesz, że Dom Ko­biet jest za­mknię­ty dla męż­czyzn?

— Tak mó­wi­ły te słu­żą­ce.

No, te­raz mo­gła się ode­grać za „ja­śnie­pa­nio­wa­nie”.

— Wiesz, mam po­mysł — za­czę­ła nie­win­nie. — Prze­bie­rze­my cię za dziew­czyn­kę i ja­koś prze­my­ci­my.

Za­czer­wie­nił się ślicz­nie.

— No nie ru­mień mi się tu. Masz ład­ną bu­zię, pięk­ne rzę­sy, mó­wi­łam ci już, że za­zdrosz­czę ci tych rzęs? No, to te­raz mó­wię. A za ta­kie usta… he­eeej! Uwa­żaj, bo ko­goś stra­tu­je­my — za­śmia­ła się, ła­piąc się sie­dzi­ska.

A Ma­ahir, czu­jąc, że jego kor­nak do resz­ty stra­cił kon­cen­tra­cję, po­pę­dził już cał­kiem swo­bod­nie do staj­ni, trą­biąc prze­raź­li­wie. Inne sło­nie od­po­wie­dzia­ły mu na­tych­miast i przez dłu­gą chwi­lę po­wie­trze wy­peł­nia­ły na­wo­ły­wa­nia wi­ta­ją­cych się sza­rych ol­brzy­mów.

* * *

— Ne­go­cjo­wać? — po­wtó­rzył Kre­gan-ber-Ar­lens.

— A co in­ne­go mo­gli­śmy zro­bić?

Od­po­wia­da­nie ce­sa­rzo­wi py­ta­niem na py­ta­nie sta­no­wi­ło szczyt głu­po­ty, ale, do cho­le­ry, było mu już wszyst­ko jed­no. Jego ka­rie­ra i tak naj­wy­raź­niej się skoń­czy­ła, je­śli ce­sarz pla­no­wał ko­lej­ną czyst­kę, to nie za­cznie od sa­mej góry, nie zwró­ci się naj­pierw prze­ciw Pierw­sze­mu i Dru­gie­mu Szczu­ro­wi.

— Co mo­gli­śmy zro­bić, Wa­sza Wy­so­kość? — po­wtó­rzył Gen­trell, pro­stu­jąc się jesz­cze bar­dziej. — Mamy ogra­ni­czo­ne środ­ki. Po­ło­wa ar­mii wciąż pil­nu­je wschod­niej ścia­ny, re­gi­men­ty na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie mu­si­my trzy­mać w po­go­to­wiu, gdy­by sy­tu­acja w Pon­kee-Laa znów się po­gor­szy­ła. Zresz­tą ra­por­to­wa­łem o tym, że ich siły mogą nie wy­star­czyć i po­trzeb­na bę­dzie mo­bi­li­za­cja do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu ty­się­cy żoł­nie­rzy. Na Pół­no­cy Gór­ska Straż się trzy­ma, ale Róg, do­li­na Ge­we­nah, na­dal jest wbi­ty w Wyn­de’kann, a tam­tej­si wy­znaw­cy Byka wca­le nie za­czę­li nas na­gle ko­chać. Przy­ci­chli tyl­ko. Nes­bordz­kie dłu­gie ło­dzie co­raz śmie­lej wpły­wa­ją w Van­na­wen i Plo­rię, na ra­zie głów­nie han­dlu­jąc, ale tam, gdzie do­pły­nie je­den sta­tek, do­pły­nie i cała flo­ta. Nie stać nas więc na wiel­ką wo­jen­ną wy­pra­wę przez pu­sty­nię, by wy­zwo­lić na­szych ro­da­ków z nie­wo­li na Da­le­kim Po­łu­dniu. Nie mamy flo­ty, by wy­słać tam ar­mię mo­rzem, a gdy­by­śmy na­wet mie­li, to nie mamy ar­mii, któ­ra mo­gła­by nią po­pły­nąć. Mo­że­my tyl­ko ne­go­cjo­wać. Je­śli ro­ze­szła­by się wieść, że Im­pe­rium po­zwo­li­ło wy­mor­do­wać tych lu­dzi i nic nie zro­bi­ło, za­rów­no Rada Pierw­szych, jak i świą­ty­nie, ce­chy ku­piec­kie czy gil­die ma­gów wy­ko­rzy­sta­ją to, by osła­bić wła­dzę ce­sar­ską. Na­wet ci, któ­rzy przez ostat­nie lata nie kiw­nę­li pal­cem, aby wy­ku­pić swo­ich krew­nych z nie­wo­li, pod­nio­są la­ment. Do tego do­cho­dzi ele­ment re­li­gij­ny. Agar od Ognia nie ma zbyt wie­lu wy­znaw­ców w Im­pe­rium, ale na­wet mała woj­na re­li­gij­na jest gor­sza od kiep­skie­go po­ko­ju. A te­raz mo­że­my po­wie­dzieć: wy­sła­li­śmy tam Gen­no La­skol­ny­ka, na­sze­go naj­cen­niej­sze­go ge­ne­ra­ła. Zresz­tą, mó­wi­łem już, że on sam nie mógł usie­dzieć na miej­scu. A je­śli uda­ło­by mu się przy­wieźć choć kil­ku­set oca­lo­nych…

Szczur nie mu­siał mó­wić nic wię­cej, nie tu­taj, nie przed tą dwój­ką. Kil­ka se­tek oca­lo­nych, któ­rych moż­na by po­ka­zać na uli­cach miast, prze­wa­ży­ło­by kil­ka­set ty­się­cy tru­pów, któ­rych nikt nie wi­dział.

— Ale sy­tu­acja się zmie­ni­ła, pa­nie. Te­raz ge­ne­rał bę­dzie ne­go­cjo­wał z nową wład­czy­nią Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, któ­ra po­noć nie spie­szy się tak bar­dzo do krwa­wej roz­pra­wy i jest szan­sa, że po­wsta­nie nie skoń­czy się rze­zią. Obie­ca­my jej nowe trak­ta­ty, otwo­rze­nie szla­ku han­dlo­we­go przez Mo­rze Bia­łe, zło­to. Uj­ście Amer­thy aż pro­si się o port, a te­raz, gdy jej wschod­ni brzeg jest w rę­kach na­szych so­jusz­ni­ków, ta rze­ka może się stać dla wschod­nich pro­win­cji tym sa­mym, czym El­ha­ran jest dla po­łu­dnio­wych. Mamy dla De­any d’Klle­an mnó­stwo ar­gu­men­tów, okrą­głych i błysz­czą­cych, a ona może je wy­ko­rzy­stać, by wy­ga­sić po­wsta­nie po­ko­jo­wo. Ogło­sić amne­stię, znieść nie­wol­nic­two, choć­by czę­ścio­wo, po­zwo­lić tym, któ­rzy będą chcie­li, na po­wrót do oj­czy­zny. Może to zro­bić, wy­ko­rzy­stu­jąc po­zy­cję tej, któ­ra wy­szła z Oka Aga­ra, i pie­nią­dze, któ­re za­ro­bi na han­dlu z nami. A przy oka­zji ge­ne­rał może spraw­dzić, czy siły, któ­re pcha­ły do rze­zi na Da­le­kim Po­łu­dniu, na­dal są ak­tyw­ne i czy mają coś wspól­ne­go z tymi, któ­re dzia­ła­ły w Pon­kee-Laa.

Przez cią­gną­ce się ni­czym wiecz­ność kil­ka ude­rzeń ser­ca Kre­gan-ber-Ar­lens wpa­try­wał się w kan-Owa­ra bez sło­wa. Po­tem jego twarz zmię­kła, po­ja­wił się na niej na­wet le­ciut­ki uśmie­szek.

— Spo­cznij.

Gen­trell zo­rien­to­wał się, że od dłuż­szej chwi­li stoi na bacz­ność.

— Wi­dzisz, przy­ja­cie­lu, tak na­praw­dę li­czą się in­ten­cje. Gdy­by­ście wy­sła­li La­skol­ny­ka na po­łu­dnie bez wy­raź­ne­go po­wo­du, ot tak, dla po­ka­za­nia, jaką ma­cie wła­dzę, chy­ba bym się odro­bi­nę zi­ry­to­wał. A jak La­skol­nyk miał­by spraw­dzić te ta­jem­ni­cze siły?

— Wa­sza Wy­so­kość, ja… — In­for­ma­cja, że pierw­szy ka­wa­le­rzy­sta Im­pe­rium ma ta­len­ty nie­ak­cep­to­wa­ne przez Wiel­ki Ko­deks, była ta­jem­ni­cą z gru­py tych, dla któ­rych za­cho­wa­nia Nora uru­cha­mia­ła swo­ich skry­to­bój­ców. In­stynkt Szczu­ra, na­ka­zu­ją­cy gro­ma­dze­nie i ochro­nę in­for­ma­cji, bo są cen­niej­sze niż całe zło­to świa­ta, za­mknął mu usta.

Ce­sarz wes­tchnął i od­wró­cił się do nie­go ple­ca­mi.

— Gen­no jest Mów­cą Koni — mruk­nął, a Gen­trell o mało nie jęk­nął, zdru­zgo­ta­ny. Prze­cież Suka wszyst­ko sły­sza­ła! — Wie­dzia­łem o tym, za­nim awan­so­wa­łem pew­ne­go mło­de­go Szczu­ra na se­kre­ta­rza Pon­der­sa-ond-We­lrus. Po­wie­dział mi to pierw­sze­go wie­czo­ru, gdy wtar­gnął do mo­jej kom­na­ty i za­py­tał, czy będę sie­dział na du­pie, czy zro­bi­my coś, by oca­lić Me­ekhan. Po­tem po­ka­zał mi, co po­tra­fi zro­bić, z ko­niem, z ca­łym sta­dem koni, i przed­sta­wił swo­ją stra­te­gię, a ja uwie­rzy­łem, że zna­la­złem od­po­wied­nie­go czło­wie­ka i że mamy szan­sę wy­grać tam­tą woj­nę. Tak więc wiem o tym. Eu­se­we­nia też wie, od chwi­li gdy na­jem­ni­cy wy­sła­ni przez Psiar­nię spró­bo­wa­li schwy­tać ge­ne­ra­ła.

Hra­bi­na opu­ści­ła wzrok i za­gry­zła war­gi.

— We­zwa­łem ją wte­dy na pry­wat­ną au­dien­cję, a ona rę­czy­ła gło­wą, że taka sy­tu­acja już się nie po­wtó­rzy. Przy­ją­łem jej po­rę­kę i na­dal ją mam.

Im­pe­ra­tor od­wró­cił się ku Gen­trel­lo­wi.

— Gen­no kon­tak­to­wał się ze mną przez ostat­nie lata — kon­ty­nu­ował — ale jak to ro­bił, to już nasz se­kret. Opi­sał mi swo­je po­szu­ki­wa­nia lu­dzi o ta­len­tach, za któ­re jesz­cze sto lat temu szło się na stos. Przy­jął ich do cza­ar­da­nu i chro­nił. I jak ro­zu­miem, ra­zem z nimi po­pły­nął na po­łu­dnie.

— Tak, Wa­sza Wy­so­kość.

— Dla­cze­go?

Szczur za­mru­gał.

— Wa­sza Wy­so­kość?

— Gen­no mógł na­le­gać, żą­dać i się wście­kać, ale dla­cze­go naj­pierw nie wy­sła­li­ście tam któ­re­goś ze zwy­kłych ma­gów? A na­wet kil­ku z nich. Ma­cie ich dość w No­rze. A u wie­lu in­nych ma­cie dłu­gi… — Ce­sarz za­wie­sił zna­czą­co głos.

— Pa­nie, Bia­łe Ko­no­we­ryn jest pod wpły­wem Oka Aga­ra. Nie wie­my do koń­ca, czym jest Oko, za­kła­da­my, że ja­kąś ema­na­cją kró­le­stwa Pana Ognia, ale zwy­kli cza­ro­dzie­je na nie­wie­le się tam przy­da­ją. Nie mogą się­gać po wła­sne aspek­ty, mają pro­ble­my z kon­cen­tra­cją i snem, ich cza­ry są sła­be i nie­pew­ne jak…

— Jak w po­bli­żu Uro­czysk, praw­da? Jak w po­bli­żu Glew­wen-On, tej ma­łej wio­ski, gdzie stra­ci­li­śmy czte­ry­stu lu­dzi i kil­ku ma­gów bi­tew­nych. Czy to nie dziw­ne, że miej­sca bło­go­sła­wio­ne przez bo­gów i te przez nich prze­klę­te tak samo wpły­wa­ją na umy­sły ży­wych?

Do­kąd zmie­rzał ce­sarz? Gen­trell po raz pierw­szy od lat czuł się jak ktoś, kogo po­sa­dzo­no przy sto­le do gry, któ­rej za­sad nie zna i ma je wy­kon­cy­po­wać na pod­sta­wie ru­chów i roz­mów prze­ciw­ni­ków. I to prze­ciw­ni­ków mó­wią­cych w ob­cym ję­zy­ku.

Po­zwo­lił so­bie na szyb­kie zer­k­nię­cie na Eu­se­we­nię. Suka mia­ła taką minę, jak­by ce­sarz roz­ma­wiał o po­go­dzie.

— W Glew­wen-On star­li­śmy się z isto­ta­mi, o któ­rych ist­nie­niu nie mie­li­śmy po­ję­cia, praw­da, Szczu­rze? Och, mamy na nie na­zwy – de­mo­ny, ciem­ne moce, siły cha­osu… To tyl­ko sło­wa. Isto­ty te krwa­wi­ły i umie­ra­ły, choć były trud­ne do za­bi­cia. Może po­peł­ni­li­śmy błąd, za­ka­zu­jąc w Wiel­kim Ko­dek­sie ba­da­nia Uro­czysk? Za­ło­ży­li­śmy tchórz­li­wie, że je­śli bę­dzie­my je igno­ro­wać, to same znik­ną. Te­raz nie wie­my, co się w nich kry­je. Szu­ka­my wie­dzy na ich te­mat poza gra­ni­ca­mi Im­pe­rium, w kra­jach, gdzie ob­ser­wu­je się Uro­czy­ska, po­lu­je na stwo­ry, któ­re się tam po­ja­wia­ją, a na­wet ła­pie je i za­przę­ga do pra­cy. Przy­naj­mniej te, któ­re mogą prze­żyć poza prze­klę­tą zie­mią. Oga­ry nie­źle się spi­su­ją, wy­kra­da­jąc se­kre­ty gil­diom ma­gów z Pon­kee-Laa, Ar-Mit­tar czy sza­ma­nom ko­czow­ni­ków, ale se­kre­ty z dru­giej, a cza­sem trze­ciej ręki są czę­sto gów­no war­te. Dla­te­go też Nora wła­śnie zor­ga­ni­zo­wa­ła gru­pę do ba­da­nia tych fe­no­me­nów, a zwłasz­cza Wen­der­ladz­kie­go Ba­gna. Nie­ofi­cjal­nie, ale z na­szym peł­nym po­par­ciem.

Gen­trell znów miał wra­że­nie, że w grze, któ­rą musi roz­gryźć, zbyt wie­le dzie­je się na­raz. Był, na par­szy­wy zad za­sy­fio­nej ko­by­ły, Trze­cim Szczu­rem Nory. Trze­cim! Zaj­mo­wał się naj­waż­niej­szy­mi se­kre­ta­mi Im­pe­rium, pil­no­wał ich i strzegł, a tu, jak­by ni­g­dy nic, do­wia­du­je się, że Suka zna ta­jem­ni­cę La­skol­ny­ka, a ce­sarz igno­ru­je Wiel­ki Ko­deks i or­ga­ni­zu­je gru­pę do ba­da­nia Wen­der­ladz­kie­go Ba­gna. I to z po­mo­cą Nory!

Na­gle do­tar­ło do nie­go, że wła­śnie po­zna­je se­kre­ty, któ­re uczy­nią z nie­go albo naj­bar­dziej za­ufa­ne­go czło­wie­ka im­pe­ra­to­ra, albo naj­głę­biej za­ko­pa­ne­go tru­pa.

Na ce­sar­ski roz­kaz ła­ma­ny był Wiel­ki Ko­deks! Wie­lu lu­dzi w Ra­dzie Pierw­szych, wśród ka­pła­nów, przy­wód­ców kom­pa­nii han­dlo­wych i mi­strzów bractw ma­gii od­da­ło­by pół ma­jąt­ku za ta­kie in­for­ma­cje. Ileż moż­na by zy­skać samą groź­bą roz­po­wszech­nie­nia ich wśród lu­dzi! Ja­kie przy­wi­le­je i wła­dzę! Wiel­ki Ko­deks może i był re­gu­lar­nie na­gi­na­ny na po­gra­ni­czu, ale w cen­tral­nych, rdzen­nych pro­win­cjach Me­ekha­nu sta­no­wił pod­sta­wę, opo­kę po­rząd­ku spo­łecz­ne­go. W po­wszech­nej opi­nii od­dzie­lał lu­dzi od cha­osu cza­ją­ce­go się za Mro­kiem.

Ale dla­cze­go Ba­gno?

To Uro­czy­sko, po­ło­żo­ne sto mil na pół­noc­ny za­chód od Sta­re­go Me­ekha­nu, było naj­więk­sze na te­re­nie Im­pe­rium. Mia­ło pra­wie czter­na­ście mil ob­wo­du, lecz, na szczę­ście, le­ża­ło w głę­bo­kiej do­li­nie u stóp Gór Krze­mien­nych, z dala od szla­ków han­dlo­wych czy cen­nych ziem. Z tego co Gen­trell pa­mię­tał, wła­da­ją­ce tymi te­re­na­mi Sio­stry Woj­ny, w cza­sach, gdy Me­ekhan był ni­czym wię­cej jak śred­niej wiel­ko­ści mia­stem-pań­stwem pła­cą­cym im re­gu­lar­ny ha­racz, oto­czy­ły Uro­czy­sko wa­łem ziem­nym i trzy­ma­ły na nim straż. Ale stra­że zni­kły, a wał już daw­no skar­lał do nie­wiel­kie­go gar­bu. Wen­der­ladz­kie Ba­gno było spo­koj­nym Uro­czy­skiem. Nie wy­peł­nia­ło się tru­ją­cy­mi opa­ra­mi ani nie ro­dzi­ło be­stii ży­wią­cych się ludz­kim mię­sem. Było mo­krą pla­mą na ob­li­czu Im­pe­rium, niec­ką peł­ną męt­nej wody i skar­la­łych drzew. Gdy­by nie to, że lu­dzie wraż­li­wi na Moc mie­wa­li w jego po­bli­żu kosz­ma­ry, a cza­ro­dzie­je pro­blem z aspek­ta­mi, moż­na by po­my­śleć, że to zwy­kła, pod­mo­kła do­li­na.

— Kto… kto się tym zaj­mu­je? Wa­sza Wy­so­kość? I dla­cze­go Ba­gno?

— Sa­lu­rin.

Dru­gi Szczur? Dru­gi?

— Dla­cze­go on? Mie­siąc temu Ba­gno eks­plo­do­wa­ło. Do­słow­nie. Woda po­de­szła pod li­nię sta­rych wa­łów Sióstr Woj­ny, miej­sca­mi je prze­kro­czy­ła. W oko­licz­nych wio­skach lu­dzie bu­dzi­li się z krzy­kiem, psy wyły, a kil­ka ko­biet po­ro­ni­ło. Miesz­ka­ją­cy tam cza­row­ni­cy ucie­kli. W sa­mym środ­ku Im­pe­rium nie mamy już spo­koj­ne­go, uśpio­ne­go Uro­czy­ska, tyl­ko Uro­czy­sko dzi­kie i nie­spo­koj­ne. Inne też się uak­tyw­ni­ły. Ra­por­ty z Pon­kee-Laa mó­wią, że na Szkar­łat­nych Wzgó­rzach zgi­nę­ło w cią­gu ostat­nich dwóch mie­się­cy wię­cej lu­dzi niż przez po­przed­nie pięć lat. Po­ja­wi­ły się tam po­dob­no be­stie, któ­rych wcze­śniej nie wi­dzia­no. Ale mało kto się tym prze­jął, bo w tym sa­mym cza­sie w mie­ście ma­triar­chi­ści i re­agwy­ry­ści sta­wia­li ba­ry­ka­dy i pod­pa­la­li so­bie domy.

Im­pe­ra­tor pod­szedł do ka­mien­nej mapy od za­cho­du i do­tknął jej kil­ka cali na po­łu­dnie od uj­ścia El­ha­ran.

— Wi­dzisz? Tu­taj są Szkar­łat­ne Wzgó­rza, mię­dzy Ko­na­we­ra­mi a Pon­kee-Laa. — Wszedł na­gle na pła­sko­rzeź­bę i kil­ko­ma za­ma­szy­sty­mi kro­ka­mi zbli­żył się do jej cen­trum. — Tu­taj Wen­der­ladz­kie Ba­gno. Na­sze wła­sne, wiel­kie Uro­czy­sko.

Gen­trell z otwar­ty­mi usta­mi wpa­try­wał się w naj­po­tęż­niej­sze­go czło­wie­ka Im­pe­rium dep­czą­ce­go je­den z jego naj­wspa­nial­szych skar­bów. Tym­cza­sem Kre­gan-ber-Ar­lens prze­szedł na ukos przez Wiel­kie Ste­py i za­trzy­mał się za pół­noc­no-wschod­nim krań­cem Wy­ży­ny Ly­the­rań­skiej.

— A tu Len­netr Owerth, Upa­dek Ower­tha. Uro­czy­sko mało zna­ne, bo na­wet se-koh­landz­cy Źre­bia­rze nie­chęt­nie za­pusz­cza­ją się w jego oko­li­ce. Ale rów­nie wiel­kie jak dwa po­przed­nie. A może na­wet więk­sze. W tej chwi­li znaj­du­je się na po­gra­ni­czu ziem Sah­ren­dey. Nie wie­my jesz­cze, czy za­ob­ser­wo­wa­no w jego oko­li­cy ja­kieś dziw­ne zda­rze­nia, choć — ce­sarz skrzy­wił się, jak­by roz­bo­lał go ząb — zde­fi­nio­wa­nie dziw­nych wy­da­rzeń w po­bli­żu Uro­czy­ska może być trud­ne. Gen­trell, zaj­miesz się tym. Twój czło­wiek, ten cały Ek­ken­hard, jest już prze­cież na miej­scu.

Obaj jed­no­cze­śnie zer­k­nę­li na Sukę, ale Eu­se­we­nia ski­nę­ła tyl­ko gło­wą, jak­by wła­śnie nie ogra­ni­czo­no jej kom­pe­ten­cji.

— Tu­taj z ko­lei — trzcin­ka trzy­ma­na przez Im­pe­ra­to­ra po­now­nie stuk­nę­ła w wo­zac­ką wy­ży­nę — na pew­no dzia­ły się dziw­ne rze­czy. Zgro­ma­dze­nie ple­mien­nych du­chów, do któ­re­go ni­g­dy nie do­szło­by na na­szych zie­miach, choć­by dla­te­go że prę­dzej wy­bi­li­by­śmy Sah­ren­dey do nogi, niż po­zwo­li­li im cią­gnąć za sobą taką ar­mię dusz. Klę­ska Yawe­ny­ra. Rze­ko­me ob­ja­wie­nie woli Laal Sza­ro­wło­sej, o któ­rym znów nasi ka­pła­ni nic nie wie­dzą. Do tego Key’la Ka­le­venh, cór­ka And‘ewer­sa Ka­le­venh, któ­rej cu­dow­ne oca­le­nie zmie­ni­ło układ sił na Wiel­kich Ste­pach. Chcę wie­dzieć, gdzie ona jest i co robi. Albo do­kład­niej, w czy­ich zna­la­zła się rę­kach i kto może ją wy­ko­rzy­stać do wła­snych ce­lów. Bo w to, że umar­ła, nie wie­rzę.

Загрузка...