Interludium

Szarp­nię­cie za ra­mię nie było zbyt de­li­kat­ne, ot, ta­kie w sty­lu, że jak za­raz nie otwo­rzysz oczu, to dam ci w pysk. Alt­sin ze­rwał się na nogi, się­gnął po nóż. Łódź za­ko­ły­sa­ła się nie­bez­piecz­nie.

— Spo­koj­nie. — Sto­ją­cy przed nim męż­czy­zna uniósł uspo­ka­ja­ją­co dłoń w górę. — Chcia­łem tyl­ko spraw­dzić, czy ży­jesz. Czło­wie­ku, wy­glą­da­łeś jak trup.

Alt­sin za­mru­gał, prze­ga­nia­jąc z gło­wy reszt­ki snu. To był ten… Ges­sen. Mu­siał pa­mię­tać, by za­py­tać go za­raz o imię, by nie zdra­dzić, że sły­szał jego mo­dli­twę. Męż­czy­zna ubrał się już i wpa­try­wał w zło­dzie­ja uważ­nym i bar­dzo in­te­li­gent­nym spoj­rze­niem.

Zło­dziej po­trzą­snął gło­wą, usi­łu­jąc prze­pę­dzić szum z uszu i stłu­mić na­ra­sta­ją­ce mdło­ści. Dziw­ne, że je czuł, sko­ro nie jadł od trzech… czte­rech dni. Było mu zim­no, cały zdrę­twiał, a w ustach miał po­smak zgni­li­zny. Cza­ry, za­sra­ne cza­ry, tak wie­le obie­cu­ją­ce i tak wie­le za­bie­ra­ją­ce w za­mian.

Ro­zej­rzał się za­sko­czo­ny, przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści, że naj­wy­raź­niej nie sie­dział już na ru­fie, tyl­ko spał w naj­lep­sze na po­sła­niu ze skór.

— Kto… — od­chrząk­nął gę­stą fleg­mę — … kto ste­ro­wał?

— Jak się ock­ną­łem, nikt, ale łódź pły­nę­ła na wschód. Ubra­łem się, zwlo­kłem cię z rufy i po­ło­ży­łem przy Jo­dle. Ale mu­sisz mi wy­ba­czyć, że ścią­gną­łem ci tyl­ko moją kurt­kę, a nie ro­ze­bra­łem do naga, Jo­dła jest wy­bred­ny w pew­nych spra­wach.

Chwi­lę za­ję­ło mu za­ła­pa­nie żar­tu. Ale nie zna­lazł sił na żad­ną ką­śli­wą od­po­wiedź.

— Jest już wie­czór?

Nie­bo nad nimi za­sła­nia­ły chmu­ry, ale jesz­cze nie było cał­kiem ciem­no. Ura­to­wa­ny męż­czy­zna uśmiech­nął się sze­ro­ko.

— Ra­czej zbli­ża się ra­nek. Prze­spa­łeś całą noc, cza­row­ni­ku. Ca­lu­sień­ką. I wiesz co? Chra­piesz przez sen jak tu­zin dzi­ków ob­że­ra­ją­cych się gliz­da­mi.

Wszyst­ko do­cie­ra­ło do nie­go po­wo­li, jak­by mo­zol­nie od­czy­ty­wał sło­wa za­pi­sa­ne w do­pie­ro co po­zna­nym ję­zy­ku. Całą noc? Prze­spał całą tę dłu­gą, pół­noc­ną noc? To ile mi­nę­ło już go­dzin?

— Ra­nek? Noc? Gdzie… jak…

— Pły­nie­my na wschód cza­row­ni­ku, bo tam nas pcha prąd wody. Na­wet gdy­bym chciał, nie dał­bym rady zmie­nić kur­su. Obu­dzi­łem się koło pół­no­cy, ty le­ża­łeś przy ste­rze, łódź pły­nę­ła. Po­ło­ży­łem cię przy Jo­dle i cze­ka­łem.

— Cza­row­ni­ku?

Męż­czy­zna mach­nął ręką.

— Nie uda­waj. Je­stem z Gór­skiej Stra­ży i wi­dzia­łem już ma­gów, któ­rzy nad­we­rę­ży­li sił, uży­wa­jąc Mocy. Wy­glą­dasz do­kład­nie tak samo jak oni. Po­trze­bu­jesz te­raz dużo snu i je­dze­nia.

Alt­sin usiadł, oparł się o maszt. Więc to tak wy­glą­da? Ko­rzy­sta­nie z Mocy jest ni­czym za­ży­wa­nie nar­ko­ty­ku. Słod­kie i pod­stęp­ne. Do­pó­ki nie wsiadł do ło­dzi, ro­bił to rzad­ko, z umia­rem i ostroż­nie. Za to na mo­rzu po­fol­go­wał so­bie w po­czu­ciu bez­pie­czeń­stwa… Wszyst­ko bez wy­sił­ku, z na­peł­nia­ją­cą gło­wę po­czu­ciem wszech­mo­cy ła­two­ścią.

Po­wi­nie­neś mnie ostrzec, su­kin­sy­nu.

Tym ra­zem ta dru­ga, zło­śli­wa i upier­dli­wa część jego oso­by mil­cza­ła.

No oczy­wi­ście, jak coś idzie źle, to nie ma win­nych.

Ale przy­naj­mniej po­dej­rze­nia tego męż­czy­zny ide­al­nie pa­so­wa­ły do hi­sto­rii, któ­rą Alt­sin so­bie wy­my­ślił.

— Tak. Prze­sa­dzi­łem — po­ki­wał gło­wą. — Kim je­steś?

— A ty?

— To moja łódź. I to ja ścią­gną­łem cię z kry.

— Masz ra­cję. — Męż­czy­zna usiadł przy ste­rze. — Je­stem Ges­sen Pancw z Gór­skiej Stra­ży. Szó­sta Kom­pa­nia Szó­ste­go Puł­ku z Be­len­den. A mój to­wa­rzysz to Rub­ne Klowr, ale wszy­scy mó­wią na nie­go Jo­dła.

Gór­ska Straż… Raz czy dwa Alt­sin sły­szał tę na­zwę. Ko­ja­rzy­ła mu się z opo­wie­ścia­mi nes­bordz­kich pi­ra­tów, któ­rzy za­zwy­czaj do­rzu­ca­li do tej na­zwy ster­tę prze­kleństw, pod­szy­tych wy­raź­nym uzna­niem.

— Żoł­nie­rze Im­pe­rium?

— Nie­któ­rzy cza­sem tak na nas mó­wią. — Ges­sen po­ki­wał gło­wą. — A ty? Jak się na­zy­wasz i kim je­steś?

No to za­czy­na­my snuć wła­sną ba­jecz­kę, po­my­ślał i pra­wie się uśmiech­nął. W su­mie ta gra – oszu­kaj, okłam, na­bierz ko­goś – za­wsze mu się po­do­ba­ła. Po­wi­nien zo­stać ak­to­rem w ja­kieś wę­drow­nej tru­pie, a może na­wet w jed­nym z te­atrów, któ­re do­star­cza­ły roz­ryw­ki w du­żych mia­stach. Każ­de wyj­ście na sce­nę by­ło­by dla nie­go rolą ży­cia.

Bez tru­du wszedł za­tem tak­że w rolę cza­row­ni­ka zmę­czo­ne­go nad­uży­wa­niem Mocy. Krót­kie zda­nia, ury­wa­ny od­dech, trzę­są­ce się ręce…

— Po­cho­dzę z Ar-Mit­tar, sły­sza­łeś o nim? To wiel­kie mia­sto na za­chod­nim wy­brze­żu… Jest tam gil­dia Gam­lesh… Mówi ci to coś? A mnie na­zy­wa­ją Żo­łądź…

Do­bre kłam­stwo skła­da się co naj­mniej z po­ło­wy praw­dy. Ide­al­ne: z praw­dy do­pra­wio­nej tyl­ko odro­bi­ną zmy­śle­nia i su­ge­styw­nej kon­fa­bu­la­cji. Ar-Mit­tar było wiel­kim mia­stem, pra­wie tak du­żym jak Pon­kee-Laa, i na­praw­dę ist­nia­ła w nim gil­dia Gam­lesh. Alt­sin sły­szał o niej wie­lo­krot­nie, bo jej cza­row­ni­cy spe­cja­li­zo­wa­li się w cza­rach uży­wa­nych na mo­rzu. Praw­da, praw­da i odro­bi­nę zmy­śle­nia. Kłam­stwo nie­mal ide­al­ne.

Żoł­nierz ski­nął gło­wą.

— To da­le­ko od na­szych gór. Skąd się tu wzią­łeś?

Alt­sin po­krę­cił gło­wą, wcho­dząc w swo­ją rolę. W koń­cu, jak po­wszech­nie wia­do­mo, cza­row­ni­cy byli aro­ganc­ką i wred­ną ban­dą.

— Nie, przy­ja­cie­lu, to nie ty prze­py­tu­jesz mnie, tyl­ko ja cie­bie. A ra­czej, je­śli chce­my to ująć de­li­kat­niej, będę nie­zmier­nie wdzięcz­ny, gdy za­spo­ko­isz moją cie­ka­wość. Jak ci się to nie po­do­ba, to wy­pie­przaj z tej ło­dzi.

Ges­sen uśmiech­nął się sze­ro­ko. Ale bez zło­śli­wo­ści.

— Sła­by jak dziec­ko, a war­czy i szcze­ka. Po tym za­wsze po­znał­bym cza­row­ni­ka, choć­by się prze­brał za drze­wo i co roku ro­dził jabł­ka. Chcesz opo­wie­ści? No to słu­chaj.

Alt­sin słu­chał uważ­nie, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z twa­rzy żoł­nie­rza. Niby tam­ten nie miał żad­ne­go po­wo­du, by go okła­my­wać, ale… Cał­ko­wi­ta szcze­rość jest u lu­dzi rów­nie czę­sto spo­ty­ka­na co trze­cia ręka.

Ale opo­wieść roz­bit­ka była pro­sta i w grun­cie rze­czy cho­ler­nie prze­ko­nu­ją­ca. Ich od­dział do­stał roz­kaz, by strzec naj­da­lej wy­su­nię­tej na pół­noc prze­łę­czy. Od­kry­li obo­zo­wi­sko ahe­rów, któ­rzy naj­wy­raź­niej szy­ko­wa­li się do zło­że­nia wi­zy­ty Im­pe­rium – to wy­ja­śnia­ło, dla­cze­go na prze­łę­czy sta­ły set­ki lu­dzi – po czym zo­sta­li po­sta­wie­ni przez naj­po­tęż­niej­sze­go aher­skie­go sza­ma­na w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Imię, któ­re pa­dło – Bo­re­hed, było tym sa­mym, któ­re Alt­sin usły­szał w obo­zo­wi­sku. I zło­dziej mógł na­wet zro­zu­mieć, dla­cze­go do­wód­ca Gór­skiej Stra­ży zde­cy­do­wał się na sza­leń­czą mi­sję, za­miast ry­zy­ko­wać wal­kę; z pięć­dzie­się­cio­ma ludź­mi nie za bar­dzo miał po­zy­cję do ne­go­cja­cji. Na­to­miast póź­niej hi­sto­ria Ges­se­na sta­wa­ła się cha­otycz­na i dziw­na. To zna­czy, by­ła­by taka, gdy­by nie po­twier­dza­ła po­dej­rzeń Alt­si­na co do na­tu­ry po­tę­gi, któ­ra tak wku­rzy­ła Pa­nią Lodu.

Jak wró­ci, bę­dzie mu­siał bar­dzo po­waż­nie po­ga­dać z Oumem.

Ale na ra­zie, żeby nie wy­paść z roli, mu­siał uda­wać za­sko­cze­nie i scep­ty­cyzm.

— Pły­wa­ją­ca góra? Je­steś pe­wien?

Żoł­nierz po­ki­wał gło­wą.

— Tak. Czar­na jak noc, wiel­ka jak mia­sto. Dłu­ga na pół mili, albo i wię­cej. Wy­ło­ni­ła się z mgły, kru­sząc lód i pę­dząc na nas. Na­sze psy nie były dość szyb­kie, by uciec, więc za­ata­ko­wa­li­śmy.

— Co zro­bi­li­ście?

— Za­ata­ko­wa­li­śmy tę górę. Jej grzbiet był po­chy­ły — Ges­sen po­ka­zał dło­nią jak bar­dzo — więc… no wiesz… moż­na było na nie­go wje­chać. No to spró­bo­wa­li­śmy, tak jak i resz­ta. Nam się nie uda­ło.

Tyl­ko tyle, kil­ka słów na naj­bar­dziej nie­zwy­kłą opo­wieść, jaką Alt­sin sły­szał od dłuż­sze­go cza­su. Pal li­cho bo­gów i ich sta­re grze­chy i ta­jem­ni­ce. Ci żoł­nie­rze ru­szy­li do sztur­mu na pły­ną­cą mię­dzy kra­mi ru­cho­mą górę.

Sza­leń­cy. Cu­dow­ni sza­leń­cy.

— I co po­tem?

— Na­sze psy i sa­nie wpa­dły do wody, a my zna­leź­li­śmy się na krze. Dry­fo­wa­li­śmy. Dni i noce. Lód to­pił się cho­ler­nie szyb­ko, szcze­li­ny mię­dzy kra­mi ro­sły w oczach, raz uda­ło nam się prze­sko­czyć na więk­szy ka­wa­łek, ale woda po­rwa­ła go i wy­nio­sła na otwar­te mo­rze. Więc cze­ka­li­śmy…

— Na śmierć?

— Na co­kol­wiek.

Ges­sen spoj­rzał na zło­dzie­ja z gry­ma­sem, któ­ry mógł zna­czyć wszyst­ko. Gniew, dumę, roz­ba­wie­nie.

— Uto­nię­cie to kiep­ska śmierć dla gó­ra­la. Więc trzy­ma­li­śmy się tej kry, na­wet gdy nie­wie­le z niej zo­sta­ło i woda za­czę­ła mo­czyć nam tył­ki. Ale, jak wi­dać, war­to było cze­kać.

Żoł­nierz prze­rwał, spoj­rzał na Alt­si­na uważ­nie, a jego gry­mas zmie­nił się w uprzej­my uśmiech.

— Wy­bacz cie­ka­wość, ale co cza­row­nik z da­le­kie­go mia­sta robi tu­taj, na Pół­no­cy?

Uprzej­mość uprzej­mo­ścią, lecz te­raz, gdy straż­nik od­po­czął i na­brał sił, mu­siał za­da­wać so­bie cho­ler­nie dużo py­tań.

Zło­dziej po­słał mu zmę­czo­ne i po­iry­to­wa­ne spoj­rze­nie. Jak za­pew­ne zro­bił­by to ja­kiś aro­ganc­ki mag.

— Nie wy­star­czy ci, że wy­cią­gną­łem was z wody?

— Po­win­no wy­star­czyć. Ale mój oj­ciec mó­wił do­kład­nie to samo do każ­de­go zło­wio­ne­go ło­so­sia. Więc zro­zum cie­ka­wość…

Uśmiech Ges­se­na na­dal był uprzej­my, lecz z jego oczu wy­zie­ra­ła ostroż­ność.

Alt­sin wes­tchnął.

— Pró­bu­ję się do­wie­dzieć, jak wiel­kie kło­po­ty cze­ka­ją na­sze stat­ki w nad­cho­dzą­cych la­tach. Ile pi­rac­kich ło­dzi po­że­glu­je na po­łu­dnie i jak wiel­ką flo­tę po­win­no wy­sta­wić mia­sto, by je po­wstrzy­mać. A naj­waż­niej­sze: co się tu do cho­le­ry sta­ło i czy z tego po­wo­du Nes­bord­czy­cy za­czną w tym roku spra­wiać więk­sze kło­po­ty niż zwy­kle.

— Nie ro­zu­miem.

— Cze­go? — Przy­szła pora na ko­lej­ny frag­ment jego ba­jecz­ki, choć tym ra­zem skła­da­ją­cy się w ca­ło­ści z praw­dy. — Gil­dia Gam­lesh zaj­mu­je się spra­wa­mi mo­rza, bo Ar-Mit­tar z mo­rza żyje. I od lat ob­ser­wu­je­my nes­bordz­ki marsz na po­łu­dnie. Wy­pły­wa­ją z wysp i fior­dów na Mo­rzu Awyj­skim, cza­sem han­dlu­jąc, a cza­sem ra­bu­jąc co się da, a nie­kie­dy na­wet za­kła­da­jąc nowe osa­dy i pod­bi­ja­jąc nowe zie­mie. Gdy lato jest dłu­gie, a Pani Lodu nie sza­le­je zbyt­nio, Nes­bord­czy­cy po­lu­ją na lisy, foki, mor­sy i wie­lo­ry­by, po czym pły­ną na Po­łu­dnie z fu­tra­mi, skó­ra­mi i becz­ka­mi tra­nu. Po dro­dze han­dlu­jąc z kim się da. Ale jak zima jest dłu­ga, a po­lo­wa­nia kiep­skie… Je­dy­ne, co wio­zą ich ło­dzie, to stal i sznu­ry do pę­ta­nia jeń­ców.

Alt­sin splu­nął w dłoń i wy­tarł śli­nę o maszt. Na zdu­mio­ne spoj­rze­nie żoł­nie­rza od­po­wie­dział kwa­śnym uśmie­chem.

— Nie pluj do mo­rza, bo ob­ra­zisz Bliź­nię­ta — wy­ja­śnił.

Bo­go­wie, ta rola – cza­row­nik z por­to­we­go mia­sta, ma­ją­cy ma­ry­nar­skie na­wy­ki i ma­ry­nar­skie spoj­rze­nie na świat – wcią­ga­ła go z każ­dym zda­niem i ge­stem. Uśmiech­nął się w du­chu. Na­praw­dę mi­ną­łeś się z po­wo­ła­niem, su­kin­sy­nu.

— To, co się tu dzia­ło — zło­dziej za­to­czył ręką wo­kół — przy­cią­gnę­ło uwa­gę nie tyl­ko na­szej gil­dii. Kup­cy han­dlu­ją­cy z pół­noc­ny­mi księ­stwa­mi do­no­si­li od dłuż­sze­go cza­su, że na mo­rzu nie wi­dać nes­bordz­kich ło­dzi z fu­tra­mi i wie­lo­ry­bim tłusz­czem. Czy­li nad­cho­dzi­ły kło­po­ty. Wy­sła­no nas trzech, że­by­śmy spraw­dzi­li, co się dzie­je na Pół­no­cy, i szyb­ko od­kry­li­śmy, że nie cho­dzi o zwy­kłą prze­dłu­ża­ją­cą się zimę. Pani Lodu wal­czy­ła z kimś… czymś za­cie­kle. Moi to­wa­rzy­sze… — Alt­sin prze­wró­cił oczy­ma i wy­ko­nał lek­ce­wa­żą­cy gest ręką — …uzna­li, że trze­ba jak naj­szyb­ciej do­star­czyć te wie­ści do Ar-Mit­tar. A ja po­sta­no­wi­łem spraw­dzić, co się wła­ści­wie dzie­je.

— Cie­ka­wość to pa­skud­na ce­cha.

— Może. Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym. Poza tym, żoł­nie­rzu, sam po­wi­nie­neś wie­dzieć, jak cza­sem wy­glą­da­ją spra­wy. Trzech lu­dzi idzie na zwiad, dwóch wra­ca z ni­czym, a trze­ci przy­pro­wa­dza jeń­ca i garść pism zdo­by­tych na wro­gu. Kogo cze­ka awans?

— To za­le­ży od tego, jak gów­nia­na jest ar­mia, w któ­rej słu­ży.

— Ra­cja. Ale w gil­dii ma­gów… cza­sem jak w ar­mii, mu­sisz się wy­ka­zać. Gdy nie masz ko­nek­sji…

Ostroż­nie, upo­mniał się z lek­kim roz­ba­wie­niem. Nie roz­wi­jaj tu po­sta­ci zbun­to­wa­ne­go sa­mot­ni­ka, któ­re­go nikt nie do­ce­nia. Do­bre kłam­stwo jest jak naj­prost­sze.

Jed­nak Ges­sen wy­glą­dał na cał­kiem prze­ko­na­ne­go jego ba­jecz­ką.

— Jak za­wę­dro­wa­łeś na Pół­noc?

— Naj­pierw przez Mo­rze Awyj­skie, na­słu­chu­jąc, jak Nes­bord­czy­cy kują nową broń i szy­ku­ją się do wy­praw na po­łu­dnie. Po­tem szla­kiem łow­ców skór prze­sze­dłem Lo­har­ry, po czym skrę­ci­łem na wschód, wzdłuż gra­ni­cy gór i lodu. Za cięż­kie pie­nią­dze wy­na­ją­łem psi za­przęg i dwóch my­śli­wych… Wte­dy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem tych… — Dwo­ma pal­ca­mi po­ka­zał kły wy­sta­ją­ce z dol­nej szczę­ki. — Ahe­ro­wie. Na Po­łu­dniu sły­szy się o nich tyl­ko le­gen­dy.

— A na Pół­no­cy wbi­ja­my so­bie na­wza­jem że­la­zo w be­be­chy. Cho­ciaż wię­cej pro­ble­mów jest ze zwy­kły­mi ban­dy­ta­mi. Ile cza­su je­cha­łeś?

To było pod­stęp­ne py­ta­nie. Jaka wła­ści­wie od­le­głość dzie­li­ła za­chod­ni kra­niec gór od obo­zo­wi­ska, w któ­rym do­stał łódź?

— Dość, by od­mro­zić so­bie jaj­ka — udzie­lił wy­mi­ja­ją­cej od­po­wie­dzi. — I to kil­ka razy. Jak wy tu wy­trzy­mu­je­cie?

— No­si­my cie­płe ga­cie.

— Ja też ta­kie mia­łem, do­pó­ki nie tra­fi­li­śmy na tam­to obo­zo­wi­sko. To samo, któ­re wi­dzie­li­ście i wy.

Straż­nik uniósł brwi.

— Za­ata­ko­wa­li was?

Coś w jego gło­sie ka­za­ło Alt­si­no­wi uwa­żać. Pa­mię­tał obóz i ota­cza­ją­cą go aurę roz­pa­czy i śmier­ci. Nie było w niej jed­nak nie­na­wi­ści i prze­mo­cy. Hi­sto­ryj­ka o ban­dzie dzi­ku­sów na­pa­da­ją­cych na po­dróż­nych wy­ma­ga­ła ko­rek­ty.

— Tak… a wła­ści­wie nie. Przy­ję­li nas do­brze… wi­dzia­łeś ten obóz, praw­da? Na­sze psy… było rano, je­den z mo­ich prze­wod­ni­ków da­wał im jeść, gdy kil­ku ahe­rów rzu­ci­ło się na ka­wał­ki ryb, któ­ry­mi je kar­mił. Nie wiem, co się wła­ści­wie sta­ło, po pro­stu na­gle ten idio­ta stał z no­żem w ręce, a dwóch mar­twych dzi­ku­sów le­ża­ło u jego stóp. Po­tem resz­ta rzu­ci­ła się w na­szą stro­nę. I na na­sze psy. Po­wa­li­li prze­wod­ni­ka na śnieg i w kil­ka chwil roz­szar­pa­li zwie­rzę­ta, zę­ba­mi i pa­zu­ra­mi… a ja… No co mam ci po­wie­dzieć? — Alt­sin mach­nął ręką, jak­by od­pę­dzał od sie­bie na­tręt­ne­go owa­da. — Że wal­czy­łem do koń­ca i bo­ha­ter­sko po­le­głem? Chy­ba nie uwie­rzysz. Wy­sko­czy­łem z na­mio­tu, tak jak mnie wi­dzisz, i po­bie­głem przed sie­bie. Rzu­ci­łem czar, wiatr po­wa­lił wszyst­ko na mo­jej dro­dze i po­gna­łem tam, gdzie wi­dzia­łem ło­dzie. Na lą­dzie zła­pa­li­by mnie dość szyb­ko, tyl­ko na wo­dzie mia­łem szan­sę.

Zło­dziej po­stu­kał w wy­ko­na­ne z ko­ści oże­bro­wa­nie stat­ku.

— To jest cał­kiem prze­myśl­na kon­struk­cja. I dość szyb­ka, je­śli wspo­mo­że się ją ma­gicz­nym wia­trem. Ale zo­sta­łem tyl­ko z tym, co mam na grzbie­cie, za­pa­so­we ubra­nia, żyw­ność, ko­cioł do go­to­wa­nia… wszyst­ko prze­pa­dło. Po­tem pły­ną­łem na wschód…

— Po co na wschód? — prze­rwał mu Ges­sen.

Alt­sin wzru­szył ra­mio­na­mi, na to też przy­go­to­wał so­bie już od­po­wiedź.

— Naj­pierw spró­bo­wa­łem na za­chód, oczy­wi­ście. Ale pod wiatr i prze­ciw prą­do­wi, w ło­dzi bez kila i z tym pry­mi­tyw­nym ste­rem, ro­bi­łem może wę­zeł na go­dzi­nę, i to uży­wa­jąc ma­gii nie­mal bez prze­rwy. Omal mi łeb nie pękł. Nie je­stem bo­giem, do cho­le­ry. Więc za­wró­ci­łem na wschód i pły­ną­łem z prą­dem, aż usły­sza­łem two­je mam­ro­ta­nie. Masz szczę­ście, że nad wodą głos nie­sie się da­le­ko.

Ges­sen po­słał mu dziw­ne spoj­rze­nie, jak­by ten te­mat go draż­nił.

— Mo­dli­łem się. Nie pierw­szy raz, ale ni­g­dy jesz­cze tak… — nie do­koń­czył. — A gdy za­uwa­ży­łem two­ją łódź, w pierw­szej chwi­li wy­da­wa­ło mi się, że przy­był po mnie sam Re­agwyr.

No pro­szę… Zło­dziej omal nie wy­szcze­rzył się od ucha do ucha. Za­miast tego za­py­tał:

— Je­steś wy­znaw­cą Pana Bi­tew?

— Wy­znaw­cą? — Żoł­nierz zmarsz­czył brwi. — Nie. Ra­czej nie. Nie je­stem zbyt re­li­gij­ny, nie wy­ta­tu­owa­łem so­bie Dur­wo­na ani nic w tym sty­lu. W gó­rach le­piej li­czyć na do­bry to­pór, so­lid­ną linę i su­che ubra­nie na zmia­nę. I to­wa­rzy­szy z od­dzia­łu. Nie, nie czczę Pana Bi­tew, ja… wzią­łem go so­bie po pro­stu na pa­tro­na.

— Pa­tro­na?

— Pa­tro­na. Klę­kasz przed Mat­ką, ale in­nym bo­gom mo­żesz się prze­cież po­kło­nić. Tak dzia­ła świat.

— Ja wolę kła­niać się Bliź­nię­tom Mórz — ko­lej­ne kłam­stew­ko prze­szło mu przez gar­dło bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku. — Ale sły­sza­łem, że gó­ra­le naj­czę­ściej wy­bie­ra­ją Se­tre­na jako boga wo­jow­ni­ków.

Ges­sen ski­nął gło­wą i uśmiech­nął się z uzna­niem, jak­by Alt­sin wła­śnie rzu­cił ja­kąś bar­dzo mą­drą uwa­gę.

— No wła­śnie. Pra­wie wszy­scy w Stra­ży wolą Byka. Więc gdy do­cho­dzi do bit­ki, to cała kupa lu­dzi mo­dli się do nie­go w tej sa­mej chwi­li. A jak tylu na­raz za­wra­ca Ro­ga­te­mu łeb, to nie ma szans, żeby wy­słu­chał wszyst­kich. Le­piej więc pro­sić o wspar­cie Pana Bi­tew.

Cóż, trud­no było od­mó­wić temu ro­zu­mo­wa­niu lo­gi­ki.

— Spryt­ne.

— Też tak my­ślę. — Żoł­nierz mru­gnął kpią­co i Alt­sin mu­siał przy­znać, że po­do­ba mu się ta­kie zdro­wo­roz­sąd­ko­we, po­zba­wio­ne fa­na­ty­zmu po­dej­ście do re­li­gii. — Ale je­śli ty słu­żysz Bliź­nię­tom, to może im po­wi­nie­nem zło­żyć ofia­rę w po­dzię­ce za ra­tu­nek?

Nie­po­kój ukłuł zło­dzie­ja ostro, jak­by ktoś na­gle dźgnął go szy­dłem. Nie. Nie ma mowy. Ża­den z wy­znaw­ców Re­agwy­ra nie bę­dzie skła­dał po­dzię­ko­wań tym cia­po­wa­tym, roz­mam­ła­nym…

Jego uśmiech mu­siał wy­glą­dać nie­po­ko­ją­co, bo Ges­sen po­chy­lił się do przo­du i z wy­raź­ną tro­ską za­py­tał:

— Wszyst­ko w po­rząd­ku?

— Tak. W jak naj­lep­szym…

Więc tak wy­glą­da­ła za­zdrość boga. Jak­by małe dziec­ko mu­sia­ło od­dać in­ne­mu uko­cha­ną za­baw­kę. Na­wet po tylu ty­siąc­le­ciach, po obłę­dzie i stra­ce­niu pra­wa do na­zy­wa­nia się bo­giem lu­dzi, bo bo­go­wie po­win­ni być by­ta­mi z choć odro­bi­ną pra­wo­ści, a nie by­dla­ka­mi ką­pią­cy­mi pół świa­ta we krwi, Bi­tew­na Pięść wciąż od­czu­wał zwy­kłą, par­szy­wą za­wiść na myśl o tym, że „jego” czci­ciel mógł­by oka­zy­wać wdzięcz­ność in­ne­mu Nie­śmier­tel­ne­mu.

Nie, nie Bi­tew­na Pięść. Te emo­cje były tak in­ten­syw­ne i żywe, jak­by do­ty­czy­ły Alt­si­na oso­bi­ście. Ob­ję­cie du­szy boga nio­sło o wie­le wię­cej niż tyl­ko dary i po­tę­gę.

No, skur­wie­lu, pra­wie za­klął przez za­ci­śnię­te zęby, w tym przy­pad­ku two­je uczu­cia się nie li­czą. Po­ka­żę ci, czym jest szczo­drość i wspa­nia­ło­myśl­ność.

— Lamp­ka wy­peł­nio­na wie­lo­ry­bim tra­nem z do­dat­kiem won­nych ży­wic po­win­na spra­wić im ra­dość — po­wie­dział, choć miał wra­że­nie, że sło­wa są wiel­ki­mi, roz­pa­lo­ny­mi do bia­ło­ści ku­la­mi że­la­za, któ­re musi z sie­bie wy­pluć. — A wła­ści­wie dwie, jed­na dla Gan­ra, a dru­ga dla jego sio­stry. Ganr woli san­da­rak, a Aelur­di za­do­wo­li się szczyp­tą sprosz­ko­wa­ne­go bursz­ty­nu. Za­miast tego mo­żesz jej zresz­tą ofia­ro­wać ja­kiś dro­biazg z bursz­ty­nu, pier­ścio­nek, kol­czyk, bran­so­le­tę. Wy­star­czy, że po­wie­sisz go w ka­plicz­ce Bliź­niąt albo ci­śniesz w mo­rze. Choć za­pew­niam cię, że ka­pła­ni wo­le­li­by to pierw­sze roz­wią­za­nie.

Przez chwi­lę czuł się ni­czym naj­więk­szy ską­piec świa­ta zmu­szo­ny do od­da­nia peł­nej zło­ta sa­kiew­ki. A po­tem przy­szła taka ulga, jak­by ktoś zdjął mu z ple­ców ty­siąc­fun­to­wy głaz. Żeby ukryć to, co się z nim dzie­je, zło­dziej po­chy­lił się i lek­ko do­tknął gło­wy nie­przy­tom­ne­go męż­czy­zny. Jesz­cze wie­czo­rem go­rącz­ka zda­wa­ła się wy­pa­lać go od środ­ka i po­cił się ob­fi­cie, ale te­raz czo­ło żoł­nie­rza było le­d­wo cie­płe i su­che.

— Twój to­wa­rzysz ma się le­piej.

— Jo­dła za­wsze był twar­dy. Po­wi­nie­neś wi­dzieć, co wy­pra­wiał, gdy tra­fi­li­śmy do… Nie, nie­waż­ne, to za dłu­ga opo­wieść. Jak nie umarł do tej pory, bę­dzie żył. Choć pew­nie obu­dzi się głod­ny.

Alt­sin zer­k­nął przez ra­mię w stro­nę, gdzie słoń­ce wła­śnie za­czę­ło ma­lo­wać nie­bo czer­wie­nią.

— Są­dzisz, że resz­ta two­je­go od­dzia­łu pły­nie na tym czymś… na tej czar­nej wy­spie?

— Są­dzę, że to był sta­tek. — Ges­sen wy­ka­zał się prze­ni­kli­wo­ścią, o któ­rą zło­dziej ni­g­dy by nie po­dej­rze­wał zwy­kłe­go żoł­nie­rza. — Duży sta­tek.

— Skąd ten po­mysł?

— Bo góry są z ka­mie­nia, a ka­mień nie pły­wa, cza­row­ni­ku. A gdy dry­fo­wa­li­śmy na krze, przez kil­ka pierw­szych go­dzin uno­si­ły się wo­kół nas róż­ne rze­czy. Wy­ło­wi­łem z wody coś ta­kie­go. — Żoł­nierz się­gnął do kie­sze­ni ka­fta­na i rzu­cił Alt­si­no­wi czar­ny dro­biazg wiel­ko­ści po­ło­wy dło­ni. — To drew­no z tego stat­ku.

Zło­dziej zła­pał dre­wien­ko i po­czuł się, jak­by w ręce wpa­dła mu za­klę­ta w czerń bły­ska­wi­ca. Mro­wie­nie prze­szy­ło go od stóp do głów, przez chwi­lę nie mógł zła­pać od­de­chu.

Jego do­my­sły na te­mat tego, czym jest moc, któ­ra wal­czy­ła z Pa­nią Lodu, aż do tej pory były tyl­ko zga­dy­wa­niem. Och, Oum rzu­cał licz­ne alu­zje i aż się trząsł, le­d­wo tłu­miąc emo­cje, ale na­wet gdy Alt­sin opusz­czał Amo­ne­rię, drzew­ny bo­żek nie zdra­dził, ja­kich wie­ści wła­ści­wie ocze­ku­je. Ale te­raz zło­dziej trzy­mał w ręku praw­dzi­wy do­wód.

To był ten sam ro­dzaj drew­na, z któ­re­go zbu­do­wa­ne było „cia­ło” boż­ka Se­ehij­czy­ków. Ten sam drob­ny, nie­mal nie­wi­docz­ny układ sło­jów, taka sama nie­zwy­kła twar­dość. Tyl­ko ko­lor był inny – za­miast za­schnię­tej krwi ma­to­wa czerń.

— Uśmie­chasz się, jak­byś wy­rzu­cił garść szó­stek w ko­ści, cza­row­ni­ku.

W gło­sie Ges­se­na nie było nic poza naj­czyst­szym za­in­te­re­so­wa­niem, ale Alt­sin nie dał się na­brać. Ten żoł­nierz wal­czył i słu­żył od zbyt wie­lu lat, by ufać każ­de­mu, kogo spo­tka, na­wet je­śli ten ktoś wła­śnie oca­lił mu ży­cie. Może i ku­pił hi­sto­ryj­kę o wy­pra­wie ma­gów z Po­łu­dnia, ale na­dal od­ru­cho­wo szu­kał w niej dziur. Pod tym wzglę­dem byli bar­dzo po­dob­ni do sie­bie.

Alt­sin uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Tak jak zro­bił­by to mag, któ­ry do­strzegł ży­cio­wą szan­sę.

— W nie­któ­rych miej­scach na za­chod­nim wy­brze­żu na­dal po­wta­rza się garść le­gend o stat­kach wiel­kich jak mia­sta, któ­re kie­dyś od­pły­nę­ły na pro­mie­niach słoń­ca w dal — za­czął. — Albo baj­ki o chłop­cu, któ­ry za­ko­chał się w dziew­czy­nie z ta­kie­go okrę­tu, a gdy ta zni­kła, ska­mie­niał z roz­pa­czy i tkwi na nad­mor­skiej ska­le ob­ro­śnię­ty pą­kla­mi, cze­ka­jąc na jej po­wrót. Są też opo­wie­ści o tym, że kie­dyś te okrę­ty po­wró­cą z ła­dow­nia­mi wy­peł­nio­ny­mi zło­tem skra­dzio­nym słoń­cu i na­sta­ną cza­sy po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści i do­bro­by­tu.

Tak na­praw­dę to tyl­ko opo­wieść o chłop­cu za­mie­nio­nym w ka­mień i cze­ka­ją­cym na swo­ją mi­łość była praw­dzi­wą nad­mor­ską le­gen­dą, choć nie od­no­si­ła się bez­po­śred­nio do Nie­śmier­tel­nej Flo­ty. I pra­wie każ­de mia­sto i wio­ska na wy­brze­żu mia­ła swo­je­go „za­ko­cha­ne­go”, czy­li ja­kiś przy­po­mi­na­ją­cy ludz­ką syl­wet­kę ka­mień tkwią­cy w wo­dzie. Ale zło­dziej się nie bał, że żoł­nierz za­rzu­ci mu kłam­stwo. Kto mógł­by znać wszyst­kie le­gen­dy i ba­śnie dłu­gie­go na ty­siąc mil wy­brze­ża?

— Na­sza gil­dia in­te­re­su­je się ta­ki­mi hi­sto­ria­mi — do­dał. — Bo je­śli to je­den z tych stat­ków… je­śli jest praw­dzi­wy… czło­wie­ku…

— Co? Zo­sta­niesz ar­cy­mi­strzem?

— Srać na gil­dię. Ja mu­szę go zo­ba­czyć. Jego albo co­kol­wiek, czym to jest.

Wy­mie­ni­li szcze­re uśmie­chy, po czym Alt­sin stęk­nął i pod­niósł się na nogi.

— Puść mnie do ste­ru. Zo­ba­czy­my, czy dam radę coś jesz­cze wy­ci­snąć z tej łód­ki.

Загрузка...