Atmosfera była ciężka i lepka, ale Gentrell od razu wiedział, że wszelkie decyzje zostały już podjęte. To znaczy cesarz je podjął, a potem wezwał ich tu tylko po to, by je oznajmić. Szpieg mógłby udawać przed sobą, że dostrzega to tylko w chmurnych oczach Kregana-ber-Arlensa, ale prawda była taka, że widział to w całej jego postaci. Imperator miał na sobie podróżny strój, uzupełniony stalowym napierśnikiem i rękawicami. No i miecz przy boku.
Ande Salurin żartobliwie nazywał takie spotkania nie naradami, lecz oznajmiankami, bo w końcu nie radzono na nich z cesarzem, tylko oznajmiał on zebranym swoje decyzje.
Gentrell uznał, że ten lubiący wino i dziwki sukinsyn miałby się z pyszna, gdyby wiedział, że tym razem Kregan-ber-Arlens podjął decyzję właśnie po raporcie Drugiego Szczura.
Stali wokół stołu we czwórkę, cesarz, Luwo, Suka oraz Gentrell, i wpatrywali się w płachty papieru pokryte węglowymi rysunkami. Gigant ze zwierzęcą twarzą unosił w dłoniach trzy sztuki dziwacznej broni, kilka podobnych do niego stworzeń, tylko mniejszych, walczyło z jakimiś koszmarnymi istotami pełnymi kłów i pazurów, dwie czwororękie bestie ścierały się ze sobą.
Luwo-asw-Nodares chrząknął i zaczął szybciutko:
— To wszystko rysunki Nealli, dziewczynki ocalonej z Glewwen-On. Była jedynym tropem łączącym nas z osobą używającą imienia Kanayoness Daera.
Trzeci nadstawił ucha.
— A to — szef Nory rozdał im kartki — wybrany fragment raportu oddziału Górskiej Straży znanego jako Czerwone Szóstki.
Gentrell nie musiał tego czytać, bo znał ten raport prawie na pamięć. Martwy stwór, na którego strażnicy natknęli się w czasie wędrówki przez Mrok, był dokładnie taki sam jak te na rysunkach.
— Obróćcie kartki — polecił cesarz. — Macie tam część raportu Drugiego Szczura znad Wenderladzkiego Bagna.
Gentrell przebiegł wzrokiem równe rzędy liter: „Osiem stóp wzrostu, cztery ręce, duże kły…”. Opis pasował do rysunków lepiej nawet niż to, co wycisnęli z Górskiej Straży.
— Takie właśnie stworzenie, i jeszcze jedno, jakby wielki robak, pojawiło się wczoraj na bagnie. Powtórzę, żebyście dobrze mnie zrozumieli: to nie zwykła bestia z Uroczyska, tylko najwyraźniej inteligentna, nosząca ubranie i walcząca bronią istota. Ktoś z was słyszał kiedykolwiek o czymś takim?
To było pytanie retoryczne.
— Ja też nie. A jakieś legendy z okresu Wojen Bogów?
Luwo chrząknął.
— Jedna, dość krótka opowiastka o Owerthcie, czwororękiej bestii Niechcianych, z którą zmierzył się, i którą oczywiście pokonał, Pan Burz.
Popatrzyli po sobie. Opowiastki i legendy z czasów Wojen Bogów robiły się ostatnio nadzwyczaj aktualne.
— Udaję się nad Bagno. Czarownicy z teleportem czekają już pod miastem. Przerzucą mnie przez góry do twierdzy Uwir, wezmę stamtąd cały zasrany pułk i zbierając co się da po drodze, ruszę na pomoc Drugiemu. Za trzy dni będziemy na miejscu.
Trzeci, widząc, w jaki sposób cesarz kładzie co chwila dłoń na rękojeści miecza, westchnął pod nosem.
Och, do cholery, wcale nie chodziło o to, że Salurin potrzebuje jakiejś pomocy. Wystarczyłby jeden cesarski rozkaz, a dwadzieścia tysięcy żołnierzy pomaszerowałoby w stronę bagna, i to najszybszym możliwym tempem. Kregan-ber-Arlens miał już dość przesuwania ołowianych żołnierzyków po kamiennej mapie. Chciał działać. I chyba najlepiej będzie, jeśli rzeczywiście pozwolą mu na tę eskapadę. Osiem, może dziesięć dni i zjawi się z powrotem w zamku.
Co złego może mu się stać w sercu Imperium?
* * *
— Pani.
— Pani.
Dwa bliźniacze powitania, dwa bliźniacze ukłony. Dowodzący korpusem słoni Brimgorn Uvie oraz naczelny mag armii Umneres z Luwi przybyli na naradę dokładnie o czasie. To dobrze. Teraz spóźnialstwo byłoby niewybaczalne.
Zapadł już zmrok i wnętrze namiotu oświetlał tuzin lamp oraz lichtarz stojący pośrodku stołu. Poza namiotem wojska rozstawiały się niczym do bitwy, mając przed sobą nie wiadomo dokładnie jakie siły wroga. Wyglądało na to, że tej nocy niewielu ludzi zazna snu. Grały trąbki, grzmiały bębny, nad parskanie wierzchowców jazdy wybijały się porykiwania słoni.
Muzyka zapowiadająca rzeź.
Kosse Oluwer i Wuar Sampore czekali już przy stole. Obaj w pełnym rynsztunku, którego zapewne nie zdejmą przez wiele najbliższych godzin. Obaj spięci i gotowi, niczym dwie spragnione krwi szable czekające pod ręką.
Jej szable. Jej broń.
Genno Laskolnyk nie został zaproszony nawet jako gość albo obserwator w imieniu Imperium. Co najmniej jedna z jego kobiet była czarownicą, a nigdy nie wiadomo, co ktoś taki jak ona potrafi. I ile potrafią inni. Gdyby Deana chciała, by Krwawy Kahelle poznał jej plany, sama wysłałaby mu raport z tej narady. W tej chwili „goście” z Meekhanu odpoczywali w głównym obozie pod ścisłą strażą. Dla własnego bezpieczeństwa i dla jej spokoju.
Deana spojrzała uważnie na obu af’gemidów. Ponieważ do tej pory nie wybrała żadnego z nich na głównodowodzącego, dla wszystkich było jasne, że to ona, Płomień Agara, Pani Oka, stoi na czele armii. Przynajmniej formalnie, jako przedstawicielka księcia. Zresztą, to było dobre dla morale wojsk. A nawet gdyby Laweneres nie leżał nieprzytomny w pałacu, tylko osobiście stał przy tym stole, jakaż byłaby różnica? On też nigdy nie dowodził w bitwie i też musiałby się zdawać na porady swoich af’gemidów. W jej obecności przynajmniej nie ośmielali się robić sprośnych uwag.
Czarownik podszedł do stołu.
— Ilu? — zapytał od razu.
Dowódca Słowików pokręcił głową i chyba po raz pierwszy Deana zobaczyła na jego twarzy niepewność.
— Miałem w straży przedniej pięć perdii, w meekhu to będzie chorągwi. Prawie tysiąc konnych, a oni bez trudu zepchnęli nas w tył. Co najmniej dwadzieścia tysięcy, z czego połowa to pawężnicy, ciężka piechota. Druga połowa to hołota uzbrojona w oszczepy i proce. I ze cztery setki jeźdźców. — Jego spojrzenie stwardniało, nabrało tego okrutnego wyrazu, którego nienawidziła. — Gdybym miał tam wszystkich moich chłopców… i resztę jazdy, wystrzelalibyśmy ich co do jednego.
— Gówno byście wystrzelali — Kosse Oluwer dał wyraz swojemu podenerwowaniu, rzucając takim słowem przy Deanie. — To przednia straż, najwyżej trzecia część tego, co na nas maszeruje. Wpadłbyś na pozostałych, wzięliby cię w kleszcze między tarcze a piki i połowa twoich ptaszków nie wróciłaby do domu.
— O czym ty…
— Cisza. Natychmiast.
Deana nawet nie podniosła głosu. Szczerze mówiąc, wyszeptała te dwa słowa, ale cisza zapadła. Jak nożem uciął.
— Mistrzu Umneresie, kiedy dostaniemy wieści z Pomwe?
Czarodziej zasępił się, na jego szlachetnym profilu zagrały cienie.
— Jeśli buntownicy zaatakowali miasto dziś rano, to szczegóły dotrą do nas najwcześniej jutro, pani. Gołębie poleciały do Nowego Nurotu, a gońcy stamtąd mają sporo drogi.
— Rozumiem. Kosse, naprawdę uważasz, że to trzecia część ich armii?
— Co najmniej, Pani Oka.
Hm. Musiał być naprawdę podekscytowany. Najpierw przekleństwo, a teraz zaczął ją oficjalnie tytułować. Każdy na swój sposób radzi sobie z napięciem przed nadchodzącą bitwą.
— A reszta?
— Główne siły zapewne maszerują kilka mil za przednią strażą. Nie wiem, jakie oddziały idą w tylnej, ale sądzę, że Krwawy Kahelle zostawił pod Pomwe tylko tyle wojska, by utrzymać oblężenie, a z resztą ruszył na nas. Rano będzie miał tu z sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt tysięcy ludzi. W tym cholernym wąskim przejściu.
Trochę przesadzał. Las, który od wielu dni majaczył gdzieś na horyzoncie, podchodził tu nagle pod rzekę szerokim i głębokim jęzorem mrocznej zieleni, ale między nim a Tos była prawie mila odstępu, nawet jeśli zawężona z jednej strony grząskim brzegiem, a z drugiej forpocztą puszczy w postaci niskich drzewek i krzewów. Miejsca na stoczenie bitwy było więc dość, niemniej Krwawy Kahelle wytrącił im z rąk sporą przewagę. W czasie poprzednich narad bardzo liczyli na jeździecki kunszt Słowików; z tego co Deana słyszała, dorównywał on, a nawet przewyższał umiejętności koczowników z Północy. Teraz jednak kawaleria będzie musiała czekać, zważywszy, że do rana wróg na pewno się okopie, a ona nie pośle swoich żołnierzy do samobójczej szarży.
Pierwszy raz pomyślała w ten sposób. J e j żołnierze, j e j armia. Chyba żadna z modlitw, które zawierał kendet’h, nie mogła teraz zmniejszyć ciężaru, jaki ta prosta myśl kładła na sercu. Bo wróg był wyznawcą Wielkiej Matki.
Nie prosiła się o tę wojnę.
— Słonie? — zwróciła się do Brimgorna.
Przez chwilę wahał się wyraźnie.
— Odradzam, pani.
— Dlaczego?
— Nie używa się słoni do ataku na wojsko, która miało czas się przeciw nim przygotować. Wystarczy przed linią obrony rozsypać kolce albo kawałki desek przebite gwoździami. Poza tym tu jest za wąsko, pani. Jeśli słonie wpadną w panikę, nie uciekną ani do lasu, ani do rzeki, tylko wybiorą najłatwiejszą dla nich drogę. W tył. A tam będziemy stali my. Gdybyśmy tylko przyspieszyli, jak radzono…
Jako jedyny powiedział to, co zapewne większość z nich myślała i o co miała do niej pretensje. Gdyby przyspieszyli, minęliby już to zwężenie i wyszli na równiny wokół Pomwe.
Westchnęła, a potem parsknęła cicho. W sumie nawet trochę ją to bawiło.
— Dobrze to sobie wykombinował ten Krwawy Kahelle. Odebrał nam większość przewag. Jak wygląda teren dalej?
Pochylili się nad mapą, odręcznie i na szybko narysowaną przez jakiegoś całkiem uzdolnionego żołnierza. Odwzorowywała ona kilka mil kwadratowych terenu, z brzegiem rzeki i tym przeklętym lasem, który ich blokował.
— Przesmyk… — dowódca Słowików podrapał się po policzku — ma milę szerokości, pani, i jakieś ćwierć mili głębokości. Później las ucieka na południe, robi się szerzej i szerzej. Milę dalej niezarośnięty teren sięga już prawie dwie i pół mili od rzeki. Jeszcze mila i lasu prawie nie widać.
— Czyli jeśli odepchniemy ich jakieś pół mili w tył, będziesz mógł wcisnąć się tam jazdą i zajść ich z prawej? A może nawet okrążyć?
— Tak, moja pani.
No proszę. Została jego panią. Wizja kluczowego udziału w zwycięstwie musiała trącać w jego duszy jakąś szczególnie wrażliwą strunę.
— Jeśli zepchniemy ich z umocnionych pozycji, Brimgorn będzie mógł też uderzyć swoimi słoniami?
— Jeśli jazda sprawdzi teren, to tak.
— Jeśli i jeśli. Dużo tych jeśli, moi drodzy wojownicy. Nie wiedziałam, że bitwa to takie — zawahała się teatralnie — wróżenie z kości. A może bardziej z wnętrzności. I to naszych żołnierzy.
Tylko Umneres z Luwi pozwolił sobie na uśmiech.
— Kiedy przyjęłam do pałacu Rasha y’Wannu jako domową strażniczkę, stoczyłam z nią ćwiczebny pojedynek, który miał ustalić, która z nas jest lepsza. — Deana pokiwała palcem af’gemidowi Słowików. — Nie przerywaj mi, Sampore, jestem w ciąży, a kobiety w ciąży bywają impulsywne. Wygrałam, jeśli was to interesuje. Ona walczyła włócznią, ja szablami. Różne style. I to samo widzę teraz na tej mapie. Różne style prowadzenia wojny. Krwawy Kahelle zapewne doskonale zna i liczebność, i skład naszej armii, więc zrobi wszystko, by odebrać nam przewagę konnicy i słoni. Okopie się, umocni i będzie chciał wciągnąć nas w bitwę na wyczerpanie, zmusić do atakowania jego pozycji, być może przez wiele godzin. Znam sposoby walki Meekhańczyków, a ten jest ich ulubiony. W żadnym innym nie są tak dobrzy jak w uporczywej obronie. Prawda, mistrzu Umneresie?
— Bez wątpienia, pani. Uderzać na przygotowaną do obrony meekhańską piechotę to jak próbować wbić nóż w belę mokrego płótna. Najlepsze ostrze ugrzęźnie.
— Właśnie. I myślę, że taki jest plan wroga. Okopią się głęboko trzema, czterema liniami i pozwolą nam zaatakować. Oluwer, nie rób takiej miny, znów traktujesz ich jak zwykłych buntowników. Twoje prawie siedem tysięcy Bawołów, nawet wsparte całą najemną piechotą, jaką mamy, nie przebije się przez sześćdziesiąt tysięcy przygotowanych do obrony Meekhańczyków. Ugrzęźniecie.
Przez chwilę zastanawiała się, czy podzielić się z nimi wieściami od Evikiata. O ptakach w locie. Uznała jednak, że nie. Jeśli wieści się rozejdą, mogą dotrzeć i do wroga. Krwawy Kahelle i tak zbyt dużo wiedział o jej armii.
— Więc co zrobimy, pani?
Af’gemid Bawołów pochylił byczą głowę i zadał to pytanie niskim, rozdrażnionym głosem. Wyglądał jak prawdziwy Bawół, któremu narzuca się posłuszeństwo siłą.
— Mistrzu Umneresie, co meekhańska piechota robi, by zmusić przeciwnika do ataku?
— Hm… zazwyczaj używa machin bojowych i zasypuje go gradem pocisków. Wtedy wróg nie ma wyjścia, może tylko uderzyć lub uciec. Czasem korzysta z czarów, byleby zmusić go do działania.
— Albo?
— Albo uderza i wycofuje się, prowokując do kontrataku.
Deana pokiwała głową. Sama doskonale o tym wiedziała, przestudiowała bowiem historię meekhańskich bitew i podbojów, ale lepiej było, żeby tą wiedzą podzielił się z af’gemidami inny mężczyzna. Zwłaszcza taki, który widział taktykę imperialnej piechoty na własne oczy.
— Machin nie mają. W każdym razie nie użyli żadnych w czasie ataków na Pomwe. Magów też nie, w końcu, jeśli dobrze pamiętam, niewolnicy byli bardzo rygorystycznie kontrolowani pod kątem zdolności magicznych, a każdego, u którego wykryto Talent, zabijano. Więc co im pozostanie? Zaatakować i odskoczyć, licząc na to, że pójdziemy za nimi. A my będziemy stać.
Dowódca kawalerii chrząknął i przestąpił z nogi na nogę.
— Jak długo?
— Tyle, ile będzie trzeba, Wuarze Sampore. Ale nie martw się. Przyjdzie czas, by wypuścić twoje Słowiki z klatki.
— A jeśli nie zaatakują?
— Wtedy my podejdziemy z balistami i magami na dwieście jardów od ich okopów, po czym zwalimy im niebo na głowy i podpalimy ziemię pod nogami. Oni o tym wiedzą. Więc muszą zaatakować. I zrobią to. Bo Meekhańczycy bronią się, atakując, i atakują, broniąc. A teraz przygotujcie mi tu, na mapie, najlepszą taktykę na nadchodzącą bitwę.
* * *
Luwo-asw-Nodares, Pierwszy Szczur Nory, przemknął się do swoich komnat po cichutku, na palcach, byle nie natknąć się na nikogo ze służby i nie musieć przebywać Na Zewnątrz dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Nawet głupie pytanie w stylu: „W czym mogę ci pomóc, panie?”, zmusiłoby go do zatrzymania się, uśmiechnięcia i udzielenia uprzejmej odpowiedzi. A świat wokół zaciskałby się niczym szubieniczny węzeł.
Cesarz opuścił zamek przed kilkoma godzinami i zapewne szalał już po drugiej stronie gór, podrywając na nogi całe pułki. A Pierwszego Szczura Nory czekała własna praca, do której musiał się odpowiednio przygotować.
Dotarł na miejsce, zamknął drzwi, oparł się o nie i przez chwilę stał tylko bez ruchu, pozwalając zwolnić walącemu sercu. Spokój. Porządek. Ład.
Otworzył oczy, pozwalając, by te trzy filary jego drugiego życia spłynęły na niego i ukołysały. W tej komnacie, jednej z czterech, które były Jego i Tylko Jego, sam zaplanował szczegół wystroju. Wszystko tu było proste, żadnych łuków, zawijasów i miękkich wzorów, tak ostatnio popularnych w całym Imperium. Moda nie miała dostępu do jego prywatnych pomieszczeń. Deski na podłodze, kamienne płytki na ścianach, kasetony na suficie – każdy z tych elementów miał dokładnie osiem cali szerokości i szesnaście długości i łączył się z sąsiednimi pod doskonale prostym kątem. Luwo sam tego pilnował, każąc nawet zmniejszyć szerokość i wysokość komnaty, by nie było potrzeby przycinania żadnej płytki. By powstał wzór doskonały.
Sycił się przez chwilę tą perfekcją, po czym odkleił od drzwi i ruszył do kolejnej komnaty. Do biblioteki. Tu ściany były białe, podobnie jak podłoga, a jedyne oświetlenie zapewniał rząd wielkich świetlików na białym suficie, choć szkło w nich zostało zmatowione tak, by wpuszczało do środka tylko rozproszone, łagodne światło.
Bibliotekę zapełniało szesnaście pomalowanych na czarno regałów, z których każdy miał osiem półek wypełnionych książkami. Książki kopiści też oczywiście sporządzili dokładnie według jego wskazań: oprawiono je w białą skórę w taki sposób, by szerokość i wysokość każdego grzbietu była identyczna. Co do ułamka cala.
Na każdej półce znajdowały się sześćdziesiąt cztery woluminy, ułożone tak, że między ich okładki trudno byłoby wcisnąć nawet pojedynczą kartę.
Pierwszy Szczur przez chwilę pozwalał, by ten porządek obmywał jego duszę, uspokajał serce. Znał na pamięć rozkład tej biblioteki, mógł w środku nocy, z zawiązanymi oczyma, wejść tu i nie potrącając żadnej z półek, znaleźć każdy z pięciu tomów Gór krwi i łez – czyli historii podboju Manelawów i Dovsów autorstwa hrabiego gle-Omniona, albo Koło Wenherissa i Monzelski Dąb – wstęp do problemów z aspektami Mawiusa Karła.
Och, gdybyż stary czarownik wiedział, co naprawdę znaczą „kłopoty z aspektami”. Szczęściarz.
W kącie biblioteki stał olbrzymi fotel, obszyty również białą skórą. Luwo podszedł do niego i z cichym westchnieniem zapadł się w bezpieczną miękkość. Powoli uspokajał umysł i ciało, usztywniał je, ściskał. Sięgnął do skrytki wbudowanej w lewy bok fotela i wyjął porcelanową buteleczkę. Niestety, medyk-alchemik, który sporządzał dla niego lekarstwo, nie potrafił nadać mu koloru śnieżnej bieli, więc naczynie, z którego Pierwszy Szczur korzystał, musiało być nieprzejrzyste. Płyn w środku miał złowrogą, czerwoną barwę, więc gdyby go widział, nigdy nie zdołałby przełknąć.
Wypił. Smak wanilii i orzecha byłby całkiem przyjemny, gdyby nie to, że przez większość życia kojarzył mu się z więzieniem, w jakim tkwił jego umysł. I znów, czując, jak lek zaczyna działać, miał ochotę się rozpłakać. Zwinąć w kłębek i szlochać.
W takim stanie odnalazł go przed laty Eargon-lot-Menhe, Czwarty Szczur Nory w czasach Wielkiej Wojny z Se-kohlandczykami. A właściwie w takim stanie zaprezentowano mu Luwo. Chudego wyrostka w nieokreślonym wieku, który płakał i kwilił, gdy tylko zdjęto mu opaskę z oczu. Ale który potrafił też wyrecytować słowo w słowo treść rozmowy, usłyszanej kiedy miał pięć lat, pomnożyć w pamięci ośmiocyfrowe liczby i ułożyć trzysta różnych przedmiotów we właściwej kolejności, nawet jeśli zdarzyło mu się tylko raz rzucić na nie okiem.
Zadanie. To była jedyna rzecz, jaka w tamtych czasach powstrzymywała jego umysł od rozpadnięcia się na kawałki. Musiał dostać Zadanie i je wykonać. Inaczej otaczająca go rzeczywistość brała górę, kolory, zapachy, dźwięki i kształty atakowały go ze wszystkich stron, przytłaczały, próbowały wepchnąć do małego, ciasnego pokoiku jego głowy i zamknąć go w nim na stałe. To lot-Menhe kazał najzdolniejszym alchemikom i medykom Imperium sporządzić dla niego lek, miksturę, która sprawiała, że świat robił się szary, bezwonny i wyciszony, ale jednocześnie nie tłumiła najważniejszej cechy umysłu Luwo–asw-Nodaresa: umiejętności rozwiązywania Zadań. Ale nie mógł pić jej cały czas, bo skutki uboczne, takie jak bezsenność i biegunki, mogłyby go zabić. Brał więc lek, tylko gdy czekała go wytężona praca albo gdy musiał wyjść do ludzi.
Wśród najbliższych mu osób tylko Drugi i cesarz znali jego sekret. Psiarnię udało się przekonać, że Luwo zażywa łagodne narkotyki na pobudzenie umysłu, dzięki czemu Eusewenia traktowała go z pewnym lekceważeniem. Natomiast cesarzowi mógł zaufać tak długo, jak długo był mu przydatny, przynajmniej tak wynikało ze wszystkich chłodnych analiz Pierwszego. Nawet obecne odsunięcie na bok miało służyć tylko pełnemu wykorzystaniu jego umysłu. To było Zadanie. Salurin zaś był zbyt podejrzliwy wobec całego świata, by zdradzić komuś jego sekret, wolał trzymać go w zanadrzu „na wszelki wypadek”.
Przeciągnął się w fotelu i otworzył oczy. Czerń półek stała się ciemną szarością, biel książek i ścian szarością jasną. Światło wpadające przez matowe szyby świetlików było neutralne i obojętne – ani ciepłe, ani zimne. Luwo wstał energicznie, pociągnął nosem, żadnych zapachów, mlasnął, smak wanilii i orzechów znikł. W tej chwili mógłby wypić kubek miodu i kubek soku z kwaszonej kapusty i miałby kłopot z powiedzeniem, który jest który. No, może poza tym, że miód byłby gęstszy.
Jego umysł podskakiwał z niecierpliwości.
Jeszcze chwila, najpierw musiał załatwić kilka spraw.
Sięgnął do skrytki pod fotelem i wyjął większą butelkę z lekiem. Napełnił i starannie zamknął porcelanową flaszeczkę, po czym odłożył oba naczynia na miejsce. To była porcja odpowiednia do jego wagi i wieku, od wielu lat sam obliczał już właściwe dawki. W swoich komnatach miał kilka skrytek z miksturą, zawsze też nosił jej dwie buteleczki ze sobą. Każda zapewniała mu około pięciu–sześciu godzin spokoju, każda była na wagę złota.
Przeciągnął się i wszedł do trzeciej komnaty swojego królestwa, tej, w której najczęściej pracował, czytając raporty i analizując wieści zbierane przez Norę. To było jego miejsce, jego życie. Eargon-lot-Menhe stał się jego zbawcą i mentorem, mistrzem i bogiem, gdy ofiarował mu pracę w Wywiadzie Wewnętrznym. Dzięki temu jego umysł regularnie dostawał Zadania, a Zadania były dla niego wszystkim.
Żeby wejść do tej komnaty, musiał zawsze zażywać leki, bo akurat to pomieszczenie było królestwem totalnego chaosu. Od progu witał go wielki stół zawalony dokumentami i ściany, do których przypięto setki papierów, rysunków, odręcznych notatek, portretów ludzi, bogów lub po prostu czarnych plam, oznaczających nieznane. Między tymi wszystkimi kartami biegły linie utworzone z różnokolorowych sznurków albo nakreślone pospiesznymi pociągnięciami rozdygotanej dłoni. Jego umysł żądał czasem błyskawicznego działania.
Luwo stanął przed tą ze ścian, której środek zajmowała plama czerwieni maźnięta byle jak na kawałku papieru. Ana’bóg. Istota zrodzona z tysięcy dusz połączonych w jednym ciele, dla których lepiszczem i rdzeniem była dusza właściciela. Szczury wciąż miały za mało wiedzy na ten temat, by wysnuwać jakieś konkretne wnioski. Wydawało się, że wiedza twórców Wielkiego Kodeksu, który określał większość reguł rządzących religią i magią w Imperium, była głębsza i szersza, ale w czasie pierwszych stu lat wojen z religijnymi fanatykami rządzącymi kontynentem, gdy Meekhan wykuwał swoją potęgę, wiele oryginalnych dokumentów przepadło lub zostało zniszczonych. Ich kopie zawierały zaś najczęściej sprzeczne informacje.
W każdym razie to było jedno z jego Zadań. Rozgryźć, jaki schemat stał za wydarzeniami na Wyżynie Lytherańskiej oraz w Ponkee-Laa i co wiąże je z powstaniem niewolników na Dalekim Południu. Tu i tam istniały podobieństwa, których nie mógł zignorować. Wszędzie królowała przemoc oparta na motywie religijnym. Na Wschodzie wyznający Laal Wozacy starli się z czczącymi Gallega Se-kohlandczykami, w nadmorskiej metropolii matriarchiści stanęli naprzeciw reagwyrystom, i to tym z najbardziej fanatycznego odłamu, a na południu ktoś próbował wciągnąć Pana Ognia w wojnę z Wielką Matką.
Choć wyznawcy Baelta’Mathran dwukrotnie pojawiali się w tym zestawieniu, Luwo odrzucił już myśl, że to jakiś specjalny atak skierowany przeciwko nim, czyli tak naprawdę przeciw Imperium. Na razie jednak nie podzielił się tym wnioskiem z cesarzem, bo ten zapewne zażądałby twardych dowodów, a tych Pierwszy Szczur nie miał. Wiedział jednak, że matriarchiści po prostu byli liczni i występowali na całym świecie, więc jeśli ktoś szukał konfliktu religijnego, trafiał na nich częściej niż na innych. Nie, tu musiało chodzić o coś innego. Brakowało mu wiedzy, brakowało informacji.
Na stole miał kilka nowych raportów ze Wschodu, w tym od szpiegów umieszczonych w samym Złotym Namiocie, ale postanowił, że przejrzy je za chwilę. Patrząc na plamę czerwieni na ścianie i otaczające ją kartki, miał wrażenie, że cały czas coś mu umyka. Jakiś ważny szczegół, który połączy wszystko w logiczną całość. Religia i wojna, krew, śmierć i cierpienie niezbędne, by umierające ciało otworzyło się na otaczające je dusze i zapoczątkowało proces powstawania ana’boga… Ale po co? Dla panteonu, ba, nawet dla jakichś lokalnych, plemiennych bożków taka istota stanowiłaby jeśli nawet nie zagrożenie, to spory kłopot.
Z tego, co wiedział, a miał dostęp do naprawdę zakazanej wiedzy, w większości przypadków ana’bóg był bytem tylko na wpół świadomym, zazwyczaj niezdolnym do logicznego działania. Wędrował, a raczej szalał po świecie jak niszczycielska siła i często rozpadał się samoistnie, gdy tworzący go konglomerat duchów nie potrafił osiągnąć jedności. Po co więc ktoś miałby dążyć do jego powstania? Na Wschodzie prawie się udało, gdyby nie ściągnięto tej małej z haków, byłoby źle.
A w Ponkee-Laa? Luwo spojrzał na kartkę, na której kilkanaście dni temu sam nakreślił drżącą ręką słowo „Rdzeń”. Na Wyżynie Lytherańskiej rdzeniem dla młodego ana’boga stała się Key’la Kalevenh, verdańska dziewczynka, a w portowym mieście? Tu wydarzenia miały jakiś inny, ale jednocześnie podobny przebieg. W czasie walk w mieście pojawił się punkt kulminacyjny, gdy obie strony już miały rzucić się sobie do gardeł i wysłać tysiące dusz do… gdzie właściwie?
Kim był rdzeń, który miał je pochłonąć? Czy to śmierć lub przerwanie cierpienia tej osoby uniemożliwiły powstanie półbóstwa i zakończyły religijne starcia? Czy dlatego wygasły one tak nagle? Wobec tego kto będzie takim rdzeniem na Dalekim Południu? I przede wszystkim, po co ktokolwiek chce powołać do życia ana’boga?
Luwo już jakiś czas temu przestał zadawać sobie pytanie „kto”? Na to pytanie było po prostu za wcześnie, zbyt wielu potencjalnych graczy siedziało przy stole, krzyżowało się tu zbyt wiele interesów. To było Zadanie, które trzeba rozwiązywać po kolei; dopiero gdy znajdzie odpowiedź na pytanie „po co”, będzie mógł zacząć pytać „kto”. A wtedy…
Znajdzie sposób, by ten ktoś zapłacił.
Odwrócił się od ściany i usiadł przy stole. Wieści ze Wschodu… Ekkenhard Plawers, Wolny Szczur, który miał mieć oko na Wozaków, raportował krótkimi, oszczędnymi zdaniami o sytuacji na Wyżynie Lytherańskiej. Sojusz Sahrendey i Verdanno wydawał się jak na razie niewzruszony, zawarto nawet pierwsze małżeństwa między Odzyskanymi Dziećmi a Wozakami przybyłymi z Imperium, jeszcze bardziej zacieśniając węzły między tymi ludami. Ich połączone siły, kombinowana armia oparta na taborach, piechocie i jeździe, zepchnęły już hordy Ojca Wojny daleko na południowy wschód poza Amerthę.
Kult Key’li Wybranej był coraz silniejszy, a droga, którą wskazywał, czyli powrót wozackich wojowników na końskie grzbiety, była coraz chętniej wybierana przez młode pokolenie. Grupa czarowników ze wszystkich wozackich obozowisk wybrała się zaś na wschodni kraniec ziem Verdanno, by sprawdzić plotki o dziwnych wydarzeniach w pobliżu Uroczyska, zwanego Upadkiem Owertha. Na razie nie było o nich wieści.
Luwo sięgnął po ołowiany rysik i pod raportem Ekkenharta napisał:
„Po pierwsze – kontrolować postępy Wozaków i Sahrendey, nie dopuszczając do powstania koalicji między nimi a innymi plemionami W. Stepów. Zapobiec powstaniu kolejnego koczowniczego imperium na tych terenach. Przewidywany czas działań: piętnaście do dwudziestu pięciu lat. Ważne.
Po drugie – wesprzeć wozackich kapłanów Laal, kult Wybranej nie może się przekształcić w osobną religię, nie, póki dziewczyna być może żyje. Zasugerować uznanie jej za awenderi Pani Stepów. Przewidywany czas działań: pięć do dziesięciu lat. Ważne.
Po trzecie – dyskretnie zaproponować pomoc przy badaniu Uroczyska. Wsparcie magów i uczonych. Sprawdzić korelację czasową z aktywnością na Wenderladzkim Bagnie i Szkarłatnych Wzgórzach oraz innych Uroczyskach. Przewidywany czas działań: rok do trzech lat. B. ważne”.
Te notatki nie były mu potrzebne, ale musiał się liczyć z tym, że cesarz spełni swoją groźbę i każe go zabić. Perspektywa śmierci w ogóle go nie przerażała, lecz chciał mieć pewność, że jego ewentualny następca, czytając te papiery, będzie wiedział, co Luwo-asw-Nodares uważał za istotne i jakie działania należało kontynuować dla dobra Imperium.
Odłożył raport na specjalną półkę z pismami, które sam określał jako ważne lub bardzo ważne. Pora na resztę.
Rombrehrten Umwerlicht, kupiec pochodzący z jednego ze sprzymierzonych plemion Wschodu, od miesiąca rezydował w wielkim mieście namiotów, będącym wędrowną stolicą se-kohlandzkiego państwa. A dokładniej rezydował w samym Złotym Namiocie. To była bardzo skomplikowana i bardzo niebezpieczna operacja, w której Meekhan domagał się głowy Umwerlichta, oskarżając go o zdradę i spisek w celu wywołania buntu przeciw Imperium. Ten sam Meekhan odrzucał jednocześnie wszelkie oskarżenia o wspieranie agresji Verdanno i rebelii Sahrendey.
Gdyby Luwo miał poczucie humoru, mógłby uznać całą sytuację za zabawną. W każdym razie ich szpieg tkwił w najbliższym otoczeniu samego Ojca Wojny, bliżej nawet niż jakikolwiek agent Ogarów, i od czasu do czasu przesyłał raporty. Głównie o tym, ile razy dziennie trzeba Yawenyrowi zmieniać pieluchy. Ten stary sukinsyn naprawdę umierał.
Czasem całymi dniami nucił dziecięce kołysanki, to znów wzywał przyjaciół i kamratów nieżyjących już od lat. Niekiedy dopytywał się o tę piękną niewolnicę, która była mu pociechą przez ostatnie pół roku. Nie pamiętał co prawda jej imienia, lecz najwyraźniej dokładnie wiedział, komu zawdzięczał swoją drugą młodość, dzięki której mógł dowodzić w czasie bitwy z Wozakami.
Luwo dotarł do ostatnich akapitów raportu i zamarł. Na chwilę nawet przestał oddychać. Szpieg pisał:
„Y. wspominał dziś swoje poprzednie wojenne triumfy i przeklinał imię Kyha Danu Kredo. Mówił, że gdyby ten nie zaatakował Verdanno pod Olekadami i nie dał im się pokonać, to on, Ojciec Wojny, nie musiałby wyruszyć mu na pomoc. I stoczyłby główną bitwę sto mil dalej na wschód, łapiąc Wozaków w pułapkę między Amerthą a miejscem, które nazwał Lennetr Owerth lub Lewerth Owerth. Y. ma kłopoty z wymową, więc nie zrozumiałem dokładnie. Taki był pierwotny plan, ale musiał ulec zmianie, bo Y. nie mógł pozwolić na zniszczenie sił Danu Kredo. Obowiązki Ojca Wojny wobec Synów, jak mówił. Potem Y. zapadł w sen i nie obudził się, nawet jak go przebierano i myto. Moim zdaniem nie dożyje końca roku”.
Uroczysko… Luwo podszedł do ściany, przed którą wcześniej stał, i szybko dopisał na trzech kartach:
„Verdanno – Se-kohlandczycy, bitwa planowana przy Uroczysku, nieplanowane starcie wcześniej. Porażka?
Ponkee-Laa, Szkarłatne Wzgórza w pobliżu miasta, religijna rzeź przy Uroczysku, interwencja jakiegoś bóstwa, zamieszki wygasają. Porażka.
Dalekie Południe, Uroczysko? Oko Agara? Nie. Gdzie jeszcze jest tam duże Uroczysko? Sprawdzić!!!”.
Wrócił do stołu i na raporcie ze Złotego Namiotu dodał:
„Sprawdzić, kto doradzał Y. stoczenie bitwy przy Uroczysku. Któryś z Synów Wojny? Tajemnicza niewolnica? B. ważne. Wydatki nieograniczone. Czas – natychmiast!
Białe Konoweryn – legendy i mity o przeklętej, zakazanej ziemi, białe miejsca na mapie. Okolice miasta Pomwe. Sprawdzić potencjalne Uroczyska. Czas – natychmiast.
Wyciągnąć stamtąd Laskolnyka. Bez względu na koszty!”.
Tej kartki nie odłożył na bok, tylko schował do rękawa. Będzie musiał jeszcze dziś wydać odpowiednie polecenia.
Zerknął na ścianę z plamą czerwieni pośrodku. Wreszcie znalazł wspólny element. Uroczyska i ana’bóg. Coś je łączyło. Tylko co?
Nagle dotarło do niego jeszcze coś. Cesarz. Drugi rozpaczliwym raportem wezwał Kregana do jakichś fenomenów przy Wenderladzkim Bagnie. Ściągnięto tam już przynajmniej cztery pułki piechoty, którym na pomoc maszerowały inne oddziały.
Wycofać. Muszą się wycofać spod Uroczyska, i to natychmiast.
Natychmiast.
Rzucił się do drzwi.