Rozdział 36

At­mos­fe­ra była cięż­ka i lep­ka, ale Gen­trell od razu wie­dział, że wszel­kie de­cy­zje zo­sta­ły już pod­ję­te. To zna­czy ce­sarz je pod­jął, a po­tem we­zwał ich tu tyl­ko po to, by je oznaj­mić. Szpieg mógł­by uda­wać przed sobą, że do­strze­ga to tyl­ko w chmur­nych oczach Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa, ale praw­da była taka, że wi­dział to w ca­łej jego po­sta­ci. Im­pe­ra­tor miał na so­bie po­dróż­ny strój, uzu­peł­nio­ny sta­lo­wym na­pier­śni­kiem i rę­ka­wi­ca­mi. No i miecz przy boku.

Ande Sa­lu­rin żar­to­bli­wie na­zy­wał ta­kie spo­tka­nia nie na­ra­da­mi, lecz oznaj­mian­ka­mi, bo w koń­cu nie ra­dzo­no na nich z ce­sa­rzem, tyl­ko oznaj­miał on ze­bra­nym swo­je de­cy­zje.

Gen­trell uznał, że ten lu­bią­cy wino i dziw­ki su­kin­syn miał­by się z pysz­na, gdy­by wie­dział, że tym ra­zem Kre­gan-ber-Ar­lens pod­jął de­cy­zję wła­śnie po ra­por­cie Dru­gie­go Szczu­ra.

Sta­li wo­kół sto­łu we czwór­kę, ce­sarz, Luwo, Suka oraz Gen­trell, i wpa­try­wa­li się w płach­ty pa­pie­ru po­kry­te wę­glo­wy­mi ry­sun­ka­mi. Gi­gant ze zwie­rzę­cą twa­rzą uno­sił w dło­niach trzy sztu­ki dzi­wacz­nej bro­ni, kil­ka po­dob­nych do nie­go stwo­rzeń, tyl­ko mniej­szych, wal­czy­ło z ja­ki­miś kosz­mar­ny­mi isto­ta­mi peł­ny­mi kłów i pa­zu­rów, dwie czwo­ro­rę­kie be­stie ście­ra­ły się ze sobą.

Luwo-asw-No­da­res chrząk­nął i za­czął szyb­ciut­ko:

— To wszyst­ko ry­sun­ki Ne­al­li, dziew­czyn­ki oca­lo­nej z Glew­wen-On. Była je­dy­nym tro­pem łą­czą­cym nas z oso­bą uży­wa­ją­cą imie­nia Ka­nay­oness Da­era.

Trze­ci nad­sta­wił ucha.

— A to — szef Nory roz­dał im kart­ki — wy­bra­ny frag­ment ra­por­tu od­dzia­łu Gór­skiej Stra­ży zna­ne­go jako Czer­wo­ne Szóst­ki.

Gen­trell nie mu­siał tego czy­tać, bo znał ten ra­port pra­wie na pa­mięć. Mar­twy stwór, na któ­re­go straż­ni­cy na­tknę­li się w cza­sie wę­drów­ki przez Mrok, był do­kład­nie taki sam jak te na ry­sun­kach.

— Ob­róć­cie kart­ki — po­le­cił ce­sarz. — Ma­cie tam część ra­por­tu Dru­gie­go Szczu­ra znad Wen­der­ladz­kie­go Ba­gna.

Gen­trell prze­biegł wzro­kiem rów­ne rzę­dy li­ter: „Osiem stóp wzro­stu, czte­ry ręce, duże kły…”. Opis pa­so­wał do ry­sun­ków le­piej na­wet niż to, co wy­ci­snę­li z Gór­skiej Stra­ży.

— Ta­kie wła­śnie stwo­rze­nie, i jesz­cze jed­no, jak­by wiel­ki ro­bak, po­ja­wi­ło się wczo­raj na ba­gnie. Po­wtó­rzę, że­by­ście do­brze mnie zro­zu­mie­li: to nie zwy­kła be­stia z Uro­czy­ska, tyl­ko naj­wy­raź­niej in­te­li­gent­na, no­szą­ca ubra­nie i wal­czą­ca bro­nią isto­ta. Ktoś z was sły­szał kie­dy­kol­wiek o czymś ta­kim?

To było py­ta­nie re­to­rycz­ne.

— Ja też nie. A ja­kieś le­gen­dy z okre­su Wo­jen Bo­gów?

Luwo chrząk­nął.

— Jed­na, dość krót­ka opo­wiast­ka o Ower­th­cie, czwo­ro­rę­kiej be­stii Nie­chcia­nych, z któ­rą zmie­rzył się, i któ­rą oczy­wi­ście po­ko­nał, Pan Burz.

Po­pa­trzy­li po so­bie. Opo­wiast­ki i le­gen­dy z cza­sów Wo­jen Bo­gów ro­bi­ły się ostat­nio nad­zwy­czaj ak­tu­al­ne.

— Uda­ję się nad Ba­gno. Cza­row­ni­cy z te­le­por­tem cze­ka­ją już pod mia­stem. Prze­rzu­cą mnie przez góry do twier­dzy Uwir, we­zmę stam­tąd cały za­sra­ny pułk i zbie­ra­jąc co się da po dro­dze, ru­szę na po­moc Dru­gie­mu. Za trzy dni bę­dzie­my na miej­scu.

Trze­ci, wi­dząc, w jaki spo­sób ce­sarz kła­dzie co chwi­la dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza, wes­tchnął pod no­sem.

Och, do cho­le­ry, wca­le nie cho­dzi­ło o to, że Sa­lu­rin po­trze­bu­je ja­kiejś po­mo­cy. Wy­star­czył­by je­den ce­sar­ski roz­kaz, a dwa­dzie­ścia ty­się­cy żoł­nie­rzy po­ma­sze­ro­wa­ło­by w stro­nę ba­gna, i to naj­szyb­szym moż­li­wym tem­pem. Kre­gan-ber-Ar­lens miał już dość prze­su­wa­nia oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków po ka­mien­nej ma­pie. Chciał dzia­łać. I chy­ba naj­le­piej bę­dzie, je­śli rze­czy­wi­ście po­zwo­lą mu na tę eska­pa­dę. Osiem, może dzie­sięć dni i zja­wi się z po­wro­tem w zam­ku.

Co złe­go może mu się stać w ser­cu Im­pe­rium?

* * *

— Pani.

— Pani.

Dwa bliź­nia­cze po­wi­ta­nia, dwa bliź­nia­cze ukło­ny. Do­wo­dzą­cy kor­pu­sem sło­ni Brim­gorn Uvie oraz na­czel­ny mag ar­mii Umne­res z Luwi przy­by­li na na­ra­dę do­kład­nie o cza­sie. To do­brze. Te­raz spóź­nial­stwo by­ło­by nie­wy­ba­czal­ne.

Za­padł już zmrok i wnę­trze na­mio­tu oświe­tlał tu­zin lamp oraz lich­tarz sto­ją­cy po­środ­ku sto­łu. Poza na­mio­tem woj­ska roz­sta­wia­ły się ni­czym do bi­twy, ma­jąc przed sobą nie wia­do­mo do­kład­nie ja­kie siły wro­ga. Wy­glą­da­ło na to, że tej nocy nie­wie­lu lu­dzi za­zna snu. Gra­ły trąb­ki, grzmia­ły bęb­ny, nad par­ska­nie wierz­chow­ców jaz­dy wy­bi­ja­ły się po­ry­ki­wa­nia sło­ni.

Mu­zy­ka za­po­wia­da­ją­ca rzeź.

Kos­se Olu­wer i Wuar Sam­po­re cze­ka­li już przy sto­le. Obaj w peł­nym rynsz­tun­ku, któ­re­go za­pew­ne nie zdej­mą przez wie­le naj­bliż­szych go­dzin. Obaj spię­ci i go­to­wi, ni­czym dwie spra­gnio­ne krwi sza­ble cze­ka­ją­ce pod ręką.

Jej sza­ble. Jej broń.

Gen­no La­skol­nyk nie zo­stał za­pro­szo­ny na­wet jako gość albo ob­ser­wa­tor w imie­niu Im­pe­rium. Co naj­mniej jed­na z jego ko­biet była cza­row­ni­cą, a ni­g­dy nie wia­do­mo, co ktoś taki jak ona po­tra­fi. I ile po­tra­fią inni. Gdy­by De­ana chcia­ła, by Krwa­wy Ka­hel­le po­znał jej pla­ny, sama wy­sła­ła­by mu ra­port z tej na­ra­dy. W tej chwi­li „go­ście” z Me­ekha­nu od­po­czy­wa­li w głów­nym obo­zie pod ści­słą stra­żą. Dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa i dla jej spo­ko­ju.

De­ana spoj­rza­ła uważ­nie na obu af’ge­mi­dów. Po­nie­waż do tej pory nie wy­bra­ła żad­ne­go z nich na głów­no­do­wo­dzą­ce­go, dla wszyst­kich było ja­sne, że to ona, Pło­mień Aga­ra, Pani Oka, stoi na cze­le ar­mii. Przy­naj­mniej for­mal­nie, jako przed­sta­wi­ciel­ka księ­cia. Zresz­tą, to było do­bre dla mo­ra­le wojsk. A na­wet gdy­by La­we­ne­res nie le­żał nie­przy­tom­ny w pa­ła­cu, tyl­ko oso­bi­ście stał przy tym sto­le, ja­każ by­ła­by róż­ni­ca? On też ni­g­dy nie do­wo­dził w bi­twie i też mu­siał­by się zda­wać na po­ra­dy swo­ich af’ge­mi­dów. W jej obec­no­ści przy­naj­mniej nie ośmie­la­li się ro­bić spro­śnych uwag.

Cza­row­nik pod­szedł do sto­łu.

— Ilu? — za­py­tał od razu.

Do­wód­ca Sło­wi­ków po­krę­cił gło­wą i chy­ba po raz pierw­szy De­ana zo­ba­czy­ła na jego twa­rzy nie­pew­ność.

— Mia­łem w stra­ży przed­niej pięć per­dii, w me­ekhu to bę­dzie cho­rą­gwi. Pra­wie ty­siąc kon­nych, a oni bez tru­du ze­pchnę­li nas w tył. Co naj­mniej dwa­dzie­ścia ty­się­cy, z cze­go po­ło­wa to pa­węż­ni­cy, cięż­ka pie­cho­ta. Dru­ga po­ło­wa to ho­ło­ta uzbro­jo­na w oszcze­py i pro­ce. I ze czte­ry set­ki jeźdź­ców. — Jego spoj­rze­nie stward­nia­ło, na­bra­ło tego okrut­ne­go wy­ra­zu, któ­re­go nie­na­wi­dzi­ła. — Gdy­bym miał tam wszyst­kich mo­ich chłop­ców… i resz­tę jaz­dy, wy­strze­la­li­by­śmy ich co do jed­ne­go.

— Gów­no by­ście wy­strze­la­li — Kos­se Olu­wer dał wy­raz swo­je­mu po­de­ner­wo­wa­niu, rzu­ca­jąc ta­kim sło­wem przy De­anie. — To przed­nia straż, naj­wy­żej trze­cia część tego, co na nas ma­sze­ru­je. Wpadł­byś na po­zo­sta­łych, wzię­li­by cię w klesz­cze mię­dzy tar­cze a piki i po­ło­wa two­ich ptasz­ków nie wró­ci­ła­by do domu.

— O czym ty…

— Ci­sza. Na­tych­miast.

De­ana na­wet nie pod­nio­sła gło­su. Szcze­rze mó­wiąc, wy­szep­ta­ła te dwa sło­wa, ale ci­sza za­pa­dła. Jak no­żem uciął.

— Mi­strzu Umne­re­sie, kie­dy do­sta­nie­my wie­ści z Po­mwe?

Cza­ro­dziej za­sę­pił się, na jego szla­chet­nym pro­fi­lu za­gra­ły cie­nie.

— Je­śli bun­tow­ni­cy za­ata­ko­wa­li mia­sto dziś rano, to szcze­gó­ły do­trą do nas naj­wcze­śniej ju­tro, pani. Go­łę­bie po­le­cia­ły do No­we­go Nu­ro­tu, a goń­cy stam­tąd mają spo­ro dro­gi.

— Ro­zu­miem. Kos­se, na­praw­dę uwa­żasz, że to trze­cia część ich ar­mii?

— Co naj­mniej, Pani Oka.

Hm. Mu­siał być na­praw­dę pod­eks­cy­to­wa­ny. Naj­pierw prze­kleń­stwo, a te­raz za­czął ją ofi­cjal­nie ty­tu­ło­wać. Każ­dy na swój spo­sób ra­dzi so­bie z na­pię­ciem przed nad­cho­dzą­cą bi­twą.

— A resz­ta?

— Głów­ne siły za­pew­ne ma­sze­ru­ją kil­ka mil za przed­nią stra­żą. Nie wiem, ja­kie od­dzia­ły idą w tyl­nej, ale są­dzę, że Krwa­wy Ka­hel­le zo­sta­wił pod Po­mwe tyl­ko tyle woj­ska, by utrzy­mać ob­lę­że­nie, a z resz­tą ru­szył na nas. Rano bę­dzie miał tu z sześć­dzie­siąt, może sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. W tym cho­ler­nym wą­skim przej­ściu.

Tro­chę prze­sa­dzał. Las, któ­ry od wie­lu dni ma­ja­czył gdzieś na ho­ry­zon­cie, pod­cho­dził tu na­gle pod rze­kę sze­ro­kim i głę­bo­kim ję­zo­rem mrocz­nej zie­le­ni, ale mię­dzy nim a Tos była pra­wie mila od­stę­pu, na­wet je­śli za­wę­żo­na z jed­nej stro­ny grzą­skim brze­giem, a z dru­giej for­pocz­tą pusz­czy w po­sta­ci ni­skich drze­wek i krze­wów. Miej­sca na sto­cze­nie bi­twy było więc dość, nie­mniej Krwa­wy Ka­hel­le wy­trą­cił im z rąk spo­rą prze­wa­gę. W cza­sie po­przed­nich na­rad bar­dzo li­czy­li na jeź­dziec­ki kunszt Sło­wi­ków; z tego co De­ana sły­sza­ła, do­rów­ny­wał on, a na­wet prze­wyż­szał umie­jęt­no­ści ko­czow­ni­ków z Pół­no­cy. Te­raz jed­nak ka­wa­le­ria bę­dzie mu­sia­ła cze­kać, zwa­żyw­szy, że do rana wróg na pew­no się oko­pie, a ona nie po­śle swo­ich żoł­nie­rzy do sa­mo­bój­czej szar­ży.

Pierw­szy raz po­my­śla­ła w ten spo­sób. J e j żoł­nie­rze, j e j ar­mia. Chy­ba żad­na z mo­dlitw, któ­re za­wie­rał ken­det’h, nie mo­gła te­raz zmniej­szyć cię­ża­ru, jaki ta pro­sta myśl kła­dła na ser­cu. Bo wróg był wy­znaw­cą Wiel­kiej Mat­ki.

Nie pro­si­ła się o tę woj­nę.

— Sło­nie? — zwró­ci­ła się do Brim­gor­na.

Przez chwi­lę wa­hał się wy­raź­nie.

— Od­ra­dzam, pani.

— Dla­cze­go?

— Nie uży­wa się sło­ni do ata­ku na woj­sko, któ­ra mia­ło czas się prze­ciw nim przy­go­to­wać. Wy­star­czy przed li­nią obro­ny roz­sy­pać kol­ce albo ka­wał­ki de­sek prze­bi­te gwoź­dzia­mi. Poza tym tu jest za wą­sko, pani. Je­śli sło­nie wpad­ną w pa­ni­kę, nie uciek­ną ani do lasu, ani do rze­ki, tyl­ko wy­bio­rą naj­ła­twiej­szą dla nich dro­gę. W tył. A tam bę­dzie­my sta­li my. Gdy­by­śmy tyl­ko przy­spie­szy­li, jak ra­dzo­no…

Jako je­dy­ny po­wie­dział to, co za­pew­ne więk­szość z nich my­śla­ła i o co mia­ła do niej pre­ten­sje. Gdy­by przy­spie­szy­li, mi­nę­li­by już to zwę­że­nie i wy­szli na rów­ni­ny wo­kół Po­mwe.

Wes­tchnę­ła, a po­tem par­sk­nę­ła ci­cho. W su­mie na­wet tro­chę ją to ba­wi­ło.

— Do­brze to so­bie wy­kom­bi­no­wał ten Krwa­wy Ka­hel­le. Ode­brał nam więk­szość prze­wag. Jak wy­glą­da te­ren da­lej?

Po­chy­li­li się nad mapą, od­ręcz­nie i na szyb­ko na­ry­so­wa­ną przez ja­kie­goś cał­kiem uzdol­nio­ne­go żoł­nie­rza. Od­wzo­ro­wy­wa­ła ona kil­ka mil kwa­dra­to­wych te­re­nu, z brze­giem rze­ki i tym prze­klę­tym la­sem, któ­ry ich blo­ko­wał.

— Prze­smyk… — do­wód­ca Sło­wi­ków po­dra­pał się po po­licz­ku — ma milę sze­ro­ko­ści, pani, i ja­kieś ćwierć mili głę­bo­ko­ści. Póź­niej las ucie­ka na po­łu­dnie, robi się sze­rzej i sze­rzej. Milę da­lej nie­za­ro­śnię­ty te­ren się­ga już pra­wie dwie i pół mili od rze­ki. Jesz­cze mila i lasu pra­wie nie wi­dać.

— Czy­li je­śli ode­pchnie­my ich ja­kieś pół mili w tył, bę­dziesz mógł wci­snąć się tam jaz­dą i zajść ich z pra­wej? A może na­wet okrą­żyć?

— Tak, moja pani.

No pro­szę. Zo­sta­ła jego pa­nią. Wi­zja klu­czo­we­go udzia­łu w zwy­cię­stwie mu­sia­ła trą­cać w jego du­szy ja­kąś szcze­gól­nie wraż­li­wą stru­nę.

— Je­śli ze­pchnie­my ich z umoc­nio­nych po­zy­cji, Brim­gorn bę­dzie mógł też ude­rzyć swo­imi sło­nia­mi?

— Je­śli jaz­da spraw­dzi te­ren, to tak.

— Je­śli i je­śli. Dużo tych je­śli, moi dro­dzy wo­jow­ni­cy. Nie wie­dzia­łam, że bi­twa to ta­kie — za­wa­ha­ła się te­atral­nie — wró­że­nie z ko­ści. A może bar­dziej z wnętrz­no­ści. I to na­szych żoł­nie­rzy.

Tyl­ko Umne­res z Luwi po­zwo­lił so­bie na uśmiech.

— Kie­dy przy­ję­łam do pa­ła­cu Ra­sha y’Wan­nu jako do­mo­wą straż­nicz­kę, sto­czy­łam z nią ćwi­czeb­ny po­je­dy­nek, któ­ry miał usta­lić, któ­ra z nas jest lep­sza. — De­ana po­ki­wa­ła pal­cem af’ge­mi­do­wi Sło­wi­ków. — Nie prze­ry­waj mi, Sam­po­re, je­stem w cią­ży, a ko­bie­ty w cią­ży by­wa­ją im­pul­syw­ne. Wy­gra­łam, je­śli was to in­te­re­su­je. Ona wal­czy­ła włócz­nią, ja sza­bla­mi. Róż­ne sty­le. I to samo wi­dzę te­raz na tej ma­pie. Róż­ne sty­le pro­wa­dze­nia woj­ny. Krwa­wy Ka­hel­le za­pew­ne do­sko­na­le zna i li­czeb­ność, i skład na­szej ar­mii, więc zro­bi wszyst­ko, by ode­brać nam prze­wa­gę kon­ni­cy i sło­ni. Oko­pie się, umoc­ni i bę­dzie chciał wcią­gnąć nas w bi­twę na wy­czer­pa­nie, zmu­sić do ata­ko­wa­nia jego po­zy­cji, być może przez wie­le go­dzin. Znam spo­so­by wal­ki Me­ekhań­czy­ków, a ten jest ich ulu­bio­ny. W żad­nym in­nym nie są tak do­brzy jak w upo­rczy­wej obro­nie. Praw­da, mi­strzu Umne­re­sie?

— Bez wąt­pie­nia, pani. Ude­rzać na przy­go­to­wa­ną do obro­ny me­ekhań­ską pie­cho­tę to jak pró­bo­wać wbić nóż w belę mo­kre­go płót­na. Naj­lep­sze ostrze ugrzęź­nie.

— Wła­śnie. I my­ślę, że taki jest plan wro­ga. Oko­pią się głę­bo­ko trze­ma, czte­re­ma li­nia­mi i po­zwo­lą nam za­ata­ko­wać. Olu­wer, nie rób ta­kiej miny, znów trak­tu­jesz ich jak zwy­kłych bun­tow­ni­ków. Two­je pra­wie sie­dem ty­się­cy Ba­wo­łów, na­wet wspar­te całą na­jem­ną pie­cho­tą, jaką mamy, nie prze­bi­je się przez sześć­dzie­siąt ty­się­cy przy­go­to­wa­nych do obro­ny Me­ekhań­czy­ków. Ugrzęź­nie­cie.

Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy po­dzie­lić się z nimi wie­ścia­mi od Evi­kia­ta. O pta­kach w lo­cie. Uzna­ła jed­nak, że nie. Je­śli wie­ści się ro­zej­dą, mogą do­trzeć i do wro­ga. Krwa­wy Ka­hel­le i tak zbyt dużo wie­dział o jej ar­mii.

— Więc co zro­bi­my, pani?

Af’ge­mid Ba­wo­łów po­chy­lił by­czą gło­wę i za­dał to py­ta­nie ni­skim, roz­draż­nio­nym gło­sem. Wy­glą­dał jak praw­dzi­wy Ba­wół, któ­re­mu na­rzu­ca się po­słu­szeń­stwo siłą.

— Mi­strzu Umne­re­sie, co me­ekhań­ska pie­cho­ta robi, by zmu­sić prze­ciw­ni­ka do ata­ku?

— Hm… za­zwy­czaj uży­wa ma­chin bo­jo­wych i za­sy­pu­je go gra­dem po­ci­sków. Wte­dy wróg nie ma wyj­ścia, może tyl­ko ude­rzyć lub uciec. Cza­sem ko­rzy­sta z cza­rów, by­le­by zmu­sić go do dzia­ła­nia.

— Albo?

— Albo ude­rza i wy­co­fu­je się, pro­wo­ku­jąc do kontr­ata­ku.

De­ana po­ki­wa­ła gło­wą. Sama do­sko­na­le o tym wie­dzia­ła, prze­stu­dio­wa­ła bo­wiem hi­sto­rię me­ekhań­skich bi­tew i pod­bo­jów, ale le­piej było, żeby tą wie­dzą po­dzie­lił się z af’ge­mi­da­mi inny męż­czy­zna. Zwłasz­cza taki, któ­ry wi­dział tak­ty­kę im­pe­rial­nej pie­cho­ty na wła­sne oczy.

— Ma­chin nie mają. W każ­dym ra­zie nie uży­li żad­nych w cza­sie ata­ków na Po­mwe. Ma­gów też nie, w koń­cu, je­śli do­brze pa­mię­tam, nie­wol­ni­cy byli bar­dzo ry­go­ry­stycz­nie kon­tro­lo­wa­ni pod ką­tem zdol­no­ści ma­gicz­nych, a każ­de­go, u któ­re­go wy­kry­to Ta­lent, za­bi­ja­no. Więc co im po­zo­sta­nie? Za­ata­ko­wać i od­sko­czyć, li­cząc na to, że pój­dzie­my za nimi. A my bę­dzie­my stać.

Do­wód­ca ka­wa­le­rii chrząk­nął i prze­stą­pił z nogi na nogę.

— Jak dłu­go?

— Tyle, ile bę­dzie trze­ba, Wu­arze Sam­po­re. Ale nie martw się. Przyj­dzie czas, by wy­pu­ścić two­je Sło­wi­ki z klat­ki.

— A je­śli nie za­ata­ku­ją?

— Wte­dy my po­dej­dzie­my z ba­li­sta­mi i ma­ga­mi na dwie­ście jar­dów od ich oko­pów, po czym zwa­li­my im nie­bo na gło­wy i pod­pa­li­my zie­mię pod no­ga­mi. Oni o tym wie­dzą. Więc mu­szą za­ata­ko­wać. I zro­bią to. Bo Me­ekhań­czy­cy bro­nią się, ata­ku­jąc, i ata­ku­ją, bro­niąc. A te­raz przy­go­tuj­cie mi tu, na ma­pie, naj­lep­szą tak­ty­kę na nad­cho­dzą­cą bi­twę.

* * *

Luwo-asw-No­da­res, Pierw­szy Szczur Nory, prze­mknął się do swo­ich kom­nat po ci­chut­ku, na pal­cach, byle nie na­tknąć się na ni­ko­go ze służ­by i nie mu­sieć prze­by­wać Na Ze­wnątrz dłu­żej, niż to było ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Na­wet głu­pie py­ta­nie w sty­lu: „W czym mogę ci po­móc, pa­nie?”, zmu­si­ło­by go do za­trzy­ma­nia się, uśmiech­nię­cia i udzie­le­nia uprzej­mej od­po­wie­dzi. A świat wo­kół za­ci­skał­by się ni­czym szu­bie­nicz­ny wę­zeł.

Ce­sarz opu­ścił za­mek przed kil­ko­ma go­dzi­na­mi i za­pew­ne sza­lał już po dru­giej stro­nie gór, pod­ry­wa­jąc na nogi całe puł­ki. A Pierw­sze­go Szczu­ra Nory cze­ka­ła wła­sna pra­ca, do któ­rej mu­siał się od­po­wied­nio przy­go­to­wać.

Do­tarł na miej­sce, za­mknął drzwi, oparł się o nie i przez chwi­lę stał tyl­ko bez ru­chu, po­zwa­la­jąc zwol­nić wa­lą­ce­mu ser­cu. Spo­kój. Po­rzą­dek. Ład.

Otwo­rzył oczy, po­zwa­la­jąc, by te trzy fi­la­ry jego dru­gie­go ży­cia spły­nę­ły na nie­go i uko­ły­sa­ły. W tej kom­na­cie, jed­nej z czte­rech, któ­re były Jego i Tyl­ko Jego, sam za­pla­no­wał szcze­gół wy­stro­ju. Wszyst­ko tu było pro­ste, żad­nych łu­ków, za­wi­ja­sów i mięk­kich wzo­rów, tak ostat­nio po­pu­lar­nych w ca­łym Im­pe­rium. Moda nie mia­ła do­stę­pu do jego pry­wat­nych po­miesz­czeń. De­ski na pod­ło­dze, ka­mien­ne płyt­ki na ścia­nach, ka­se­to­ny na su­fi­cie – każ­dy z tych ele­men­tów miał do­kład­nie osiem cali sze­ro­ko­ści i szes­na­ście dłu­go­ści i łą­czył się z są­sied­ni­mi pod do­sko­na­le pro­stym ką­tem. Luwo sam tego pil­no­wał, ka­żąc na­wet zmniej­szyć sze­ro­kość i wy­so­kość kom­na­ty, by nie było po­trze­by przy­ci­na­nia żad­nej płyt­ki. By po­wstał wzór do­sko­na­ły.

Sy­cił się przez chwi­lę tą per­fek­cją, po czym od­kle­ił od drzwi i ru­szył do ko­lej­nej kom­na­ty. Do bi­blio­te­ki. Tu ścia­ny były bia­łe, po­dob­nie jak pod­ło­ga, a je­dy­ne oświe­tle­nie za­pew­niał rząd wiel­kich świe­tli­ków na bia­łym su­fi­cie, choć szkło w nich zo­sta­ło zma­to­wio­ne tak, by wpusz­cza­ło do środ­ka tyl­ko roz­pro­szo­ne, ła­god­ne świa­tło.

Bi­blio­te­kę za­peł­nia­ło szes­na­ście po­ma­lo­wa­nych na czar­no re­ga­łów, z któ­rych każ­dy miał osiem pó­łek wy­peł­nio­nych książ­ka­mi. Książ­ki ko­pi­ści też oczy­wi­ście spo­rzą­dzi­li do­kład­nie we­dług jego wska­zań: opra­wio­no je w bia­łą skó­rę w taki spo­sób, by sze­ro­kość i wy­so­kość każ­de­go grzbie­tu była iden­tycz­na. Co do ułam­ka cala.

Na każ­dej pół­ce znaj­do­wa­ły się sześć­dzie­siąt czte­ry wo­lu­mi­ny, uło­żo­ne tak, że mię­dzy ich okład­ki trud­no by­ło­by wci­snąć na­wet po­je­dyn­czą kar­tę.

Pierw­szy Szczur przez chwi­lę po­zwa­lał, by ten po­rzą­dek ob­my­wał jego du­szę, uspo­ka­jał ser­ce. Znał na pa­mięć roz­kład tej bi­blio­te­ki, mógł w środ­ku nocy, z za­wią­za­ny­mi oczy­ma, wejść tu i nie po­trą­ca­jąc żad­nej z pó­łek, zna­leźć każ­dy z pię­ciu to­mów Gór krwi i łez – czy­li hi­sto­rii pod­bo­ju Ma­ne­la­wów i Do­vsów au­tor­stwa hra­bie­go gle-Omnio­na, albo Koło We­nhe­ris­sa i Mon­zel­ski Dąb – wstęp do pro­ble­mów z aspek­ta­mi Ma­wiu­sa Kar­ła.

Och, gdy­byż sta­ry cza­row­nik wie­dział, co na­praw­dę zna­czą „kło­po­ty z aspek­ta­mi”. Szczę­ściarz.

W ką­cie bi­blio­te­ki stał ol­brzy­mi fo­tel, ob­szy­ty rów­nież bia­łą skó­rą. Luwo pod­szedł do nie­go i z ci­chym wes­tchnie­niem za­padł się w bez­piecz­ną mięk­kość. Po­wo­li uspo­ka­jał umysł i cia­ło, usztyw­niał je, ści­skał. Się­gnął do skryt­ki wbu­do­wa­nej w lewy bok fo­te­la i wy­jął por­ce­la­no­wą bu­te­lecz­kę. Nie­ste­ty, me­dyk-al­che­mik, któ­ry spo­rzą­dzał dla nie­go le­kar­stwo, nie po­tra­fił nadać mu ko­lo­ru śnież­nej bie­li, więc na­czy­nie, z któ­re­go Pierw­szy Szczur ko­rzy­stał, mu­sia­ło być nie­przej­rzy­ste. Płyn w środ­ku miał zło­wro­gą, czer­wo­ną bar­wę, więc gdy­by go wi­dział, ni­g­dy nie zdo­łał­by prze­łknąć.

Wy­pił. Smak wa­ni­lii i orze­cha był­by cał­kiem przy­jem­ny, gdy­by nie to, że przez więk­szość ży­cia ko­ja­rzył mu się z wię­zie­niem, w ja­kim tkwił jego umysł. I znów, czu­jąc, jak lek za­czy­na dzia­łać, miał ocho­tę się roz­pła­kać. Zwi­nąć w kłę­bek i szlo­chać.

W ta­kim sta­nie od­na­lazł go przed laty Ear­gon-lot-Men­he, Czwar­ty Szczur Nory w cza­sach Wiel­kiej Woj­ny z Se-koh­land­czy­ka­mi. A wła­ści­wie w ta­kim sta­nie za­pre­zen­to­wa­no mu Luwo. Chu­de­go wy­rost­ka w nie­okre­ślo­nym wie­ku, któ­ry pła­kał i kwi­lił, gdy tyl­ko zdję­to mu opa­skę z oczu. Ale któ­ry po­tra­fił też wy­re­cy­to­wać sło­wo w sło­wo treść roz­mo­wy, usły­sza­nej kie­dy miał pięć lat, po­mno­żyć w pa­mię­ci ośmio­cy­fro­we licz­by i uło­żyć trzy­sta róż­nych przed­mio­tów we wła­ści­wej ko­lej­no­ści, na­wet je­śli zda­rzy­ło mu się tyl­ko raz rzu­cić na nie okiem.

Za­da­nie. To była je­dy­na rzecz, jaka w tam­tych cza­sach po­wstrzy­my­wa­ła jego umysł od roz­pad­nię­cia się na ka­wał­ki. Mu­siał do­stać Za­da­nie i je wy­ko­nać. Ina­czej ota­cza­ją­ca go rze­czy­wi­stość bra­ła górę, ko­lo­ry, za­pa­chy, dźwię­ki i kształ­ty ata­ko­wa­ły go ze wszyst­kich stron, przy­tła­cza­ły, pró­bo­wa­ły we­pchnąć do ma­łe­go, cia­sne­go po­ko­iku jego gło­wy i za­mknąć go w nim na sta­łe. To lot-Men­he ka­zał naj­zdol­niej­szym al­che­mi­kom i me­dy­kom Im­pe­rium spo­rzą­dzić dla nie­go lek, mik­stu­rę, któ­ra spra­wia­ła, że świat ro­bił się sza­ry, bez­won­ny i wy­ci­szo­ny, ale jed­no­cze­śnie nie tłu­mi­ła naj­waż­niej­szej ce­chy umy­słu Luwo–asw-No­da­re­sa: umie­jęt­no­ści roz­wią­zy­wa­nia Za­dań. Ale nie mógł pić jej cały czas, bo skut­ki ubocz­ne, ta­kie jak bez­sen­ność i bie­gun­ki, mo­gły­by go za­bić. Brał więc lek, tyl­ko gdy cze­ka­ła go wy­tę­żo­na pra­ca albo gdy mu­siał wyjść do lu­dzi.

Wśród naj­bliż­szych mu osób tyl­ko Dru­gi i ce­sarz zna­li jego se­kret. Psiar­nię uda­ło się prze­ko­nać, że Luwo za­ży­wa ła­god­ne nar­ko­ty­ki na po­bu­dze­nie umy­słu, dzię­ki cze­mu Eu­se­we­nia trak­to­wa­ła go z pew­nym lek­ce­wa­że­niem. Na­to­miast ce­sa­rzo­wi mógł za­ufać tak dłu­go, jak dłu­go był mu przy­dat­ny, przy­naj­mniej tak wy­ni­ka­ło ze wszyst­kich chłod­nych ana­liz Pierw­sze­go. Na­wet obec­ne od­su­nię­cie na bok mia­ło słu­żyć tyl­ko peł­ne­mu wy­ko­rzy­sta­niu jego umy­słu. To było Za­da­nie. Sa­lu­rin zaś był zbyt po­dejrz­li­wy wo­bec ca­łe­go świa­ta, by zdra­dzić ko­muś jego se­kret, wo­lał trzy­mać go w za­na­drzu „na wszel­ki wy­pa­dek”.

Prze­cią­gnął się w fo­te­lu i otwo­rzył oczy. Czerń pó­łek sta­ła się ciem­ną sza­ro­ścią, biel ksią­żek i ścian sza­ro­ścią ja­sną. Świa­tło wpa­da­ją­ce przez ma­to­we szy­by świe­tli­ków było neu­tral­ne i obo­jęt­ne – ani cie­płe, ani zim­ne. Luwo wstał ener­gicz­nie, po­cią­gnął no­sem, żad­nych za­pa­chów, mla­snął, smak wa­ni­lii i orze­chów znikł. W tej chwi­li mógł­by wy­pić ku­bek mio­du i ku­bek soku z kwa­szo­nej ka­pu­sty i miał­by kło­pot z po­wie­dze­niem, któ­ry jest któ­ry. No, może poza tym, że miód był­by gęst­szy.

Jego umysł pod­ska­ki­wał z nie­cier­pli­wo­ści.

Jesz­cze chwi­la, naj­pierw mu­siał za­ła­twić kil­ka spraw.

Się­gnął do skryt­ki pod fo­te­lem i wy­jął więk­szą bu­tel­kę z le­kiem. Na­peł­nił i sta­ran­nie za­mknął por­ce­la­no­wą fla­szecz­kę, po czym odło­żył oba na­czy­nia na miej­sce. To była por­cja od­po­wied­nia do jego wagi i wie­ku, od wie­lu lat sam ob­li­czał już wła­ści­we daw­ki. W swo­ich kom­na­tach miał kil­ka skry­tek z mik­stu­rą, za­wsze też no­sił jej dwie bu­te­lecz­ki ze sobą. Każ­da za­pew­nia­ła mu oko­ło pię­ciu–sze­ściu go­dzin spo­ko­ju, każ­da była na wagę zło­ta.

Prze­cią­gnął się i wszedł do trze­ciej kom­na­ty swo­je­go kró­le­stwa, tej, w któ­rej naj­czę­ściej pra­co­wał, czy­ta­jąc ra­por­ty i ana­li­zu­jąc wie­ści zbie­ra­ne przez Norę. To było jego miej­sce, jego ży­cie. Ear­gon-lot-Men­he stał się jego zbaw­cą i men­to­rem, mi­strzem i bo­giem, gdy ofia­ro­wał mu pra­cę w Wy­wia­dzie We­wnętrz­nym. Dzię­ki temu jego umysł re­gu­lar­nie do­sta­wał Za­da­nia, a Za­da­nia były dla nie­go wszyst­kim.

Żeby wejść do tej kom­na­ty, mu­siał za­wsze za­ży­wać leki, bo aku­rat to po­miesz­cze­nie było kró­le­stwem to­tal­ne­go cha­osu. Od pro­gu wi­tał go wiel­ki stół za­wa­lo­ny do­ku­men­ta­mi i ścia­ny, do któ­rych przy­pię­to set­ki pa­pie­rów, ry­sun­ków, od­ręcz­nych no­ta­tek, por­tre­tów lu­dzi, bo­gów lub po pro­stu czar­nych plam, ozna­cza­ją­cych nie­zna­ne. Mię­dzy tymi wszyst­ki­mi kar­ta­mi bie­gły li­nie utwo­rzo­ne z róż­no­ko­lo­ro­wych sznur­ków albo na­kre­ślo­ne po­spiesz­ny­mi po­cią­gnię­cia­mi roz­dy­go­ta­nej dło­ni. Jego umysł żą­dał cza­sem bły­ska­wicz­ne­go dzia­ła­nia.

Luwo sta­nął przed tą ze ścian, któ­rej śro­dek zaj­mo­wa­ła pla­ma czer­wie­ni maź­nię­ta byle jak na ka­wał­ku pa­pie­ru. Ana’bóg. Isto­ta zro­dzo­na z ty­się­cy dusz po­łą­czo­nych w jed­nym cie­le, dla któ­rych le­pisz­czem i rdze­niem była du­sza wła­ści­cie­la. Szczu­ry wciąż mia­ły za mało wie­dzy na ten te­mat, by wy­snu­wać ja­kieś kon­kret­ne wnio­ski. Wy­da­wa­ło się, że wie­dza twór­ców Wiel­kie­go Ko­dek­su, któ­ry okre­ślał więk­szość re­guł rzą­dzą­cych re­li­gią i ma­gią w Im­pe­rium, była głęb­sza i szer­sza, ale w cza­sie pierw­szych stu lat wo­jen z re­li­gij­ny­mi fa­na­ty­ka­mi rzą­dzą­cy­mi kon­ty­nen­tem, gdy Me­ekhan wy­ku­wał swo­ją po­tę­gę, wie­le ory­gi­nal­nych do­ku­men­tów prze­pa­dło lub zo­sta­ło znisz­czo­nych. Ich ko­pie za­wie­ra­ły zaś naj­czę­ściej sprzecz­ne in­for­ma­cje.

W każ­dym ra­zie to było jed­no z jego Za­dań. Roz­gryźć, jaki sche­mat stał za wy­da­rze­nia­mi na Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej oraz w Pon­kee-Laa i co wią­że je z po­wsta­niem nie­wol­ni­ków na Da­le­kim Po­łu­dniu. Tu i tam ist­nia­ły po­do­bień­stwa, któ­rych nie mógł zi­gno­ro­wać. Wszę­dzie kró­lo­wa­ła prze­moc opar­ta na mo­ty­wie re­li­gij­nym. Na Wscho­dzie wy­zna­ją­cy Laal Wo­za­cy star­li się z czczą­cy­mi Gal­le­ga Se-koh­land­czy­ka­mi, w nad­mor­skiej me­tro­po­lii ma­triar­chi­ści sta­nę­li na­prze­ciw re­agwy­ry­stom, i to tym z naj­bar­dziej fa­na­tycz­ne­go odła­mu, a na po­łu­dniu ktoś pró­bo­wał wcią­gnąć Pana Ognia w woj­nę z Wiel­ką Mat­ką.

Choć wy­znaw­cy Ba­el­ta’Ma­th­ran dwu­krot­nie po­ja­wia­li się w tym ze­sta­wie­niu, Luwo od­rzu­cił już myśl, że to ja­kiś spe­cjal­ny atak skie­ro­wa­ny prze­ciw­ko nim, czy­li tak na­praw­dę prze­ciw Im­pe­rium. Na ra­zie jed­nak nie po­dzie­lił się tym wnio­skiem z ce­sa­rzem, bo ten za­pew­ne za­żą­dał­by twar­dych do­wo­dów, a tych Pierw­szy Szczur nie miał. Wie­dział jed­nak, że ma­triar­chi­ści po pro­stu byli licz­ni i wy­stę­po­wa­li na ca­łym świe­cie, więc je­śli ktoś szu­kał kon­flik­tu re­li­gij­ne­go, tra­fiał na nich czę­ściej niż na in­nych. Nie, tu mu­sia­ło cho­dzić o coś in­ne­go. Bra­ko­wa­ło mu wie­dzy, bra­ko­wa­ło in­for­ma­cji.

Na sto­le miał kil­ka no­wych ra­por­tów ze Wscho­du, w tym od szpie­gów umiesz­czo­nych w sa­mym Zło­tym Na­mio­cie, ale po­sta­no­wił, że przej­rzy je za chwi­lę. Pa­trząc na pla­mę czer­wie­ni na ścia­nie i ota­cza­ją­ce ją kart­ki, miał wra­że­nie, że cały czas coś mu umy­ka. Ja­kiś waż­ny szcze­gół, któ­ry po­łą­czy wszyst­ko w lo­gicz­ną ca­łość. Re­li­gia i woj­na, krew, śmierć i cier­pie­nie nie­zbęd­ne, by umie­ra­ją­ce cia­ło otwo­rzy­ło się na ota­cza­ją­ce je du­sze i za­po­cząt­ko­wa­ło pro­ces po­wsta­wa­nia ana’boga… Ale po co? Dla pan­te­onu, ba, na­wet dla ja­kichś lo­kal­nych, ple­mien­nych boż­ków taka isto­ta sta­no­wi­ła­by je­śli na­wet nie za­gro­że­nie, to spo­ry kło­pot.

Z tego, co wie­dział, a miał do­stęp do na­praw­dę za­ka­za­nej wie­dzy, w więk­szo­ści przy­pad­ków ana’bóg był by­tem tyl­ko na wpół świa­do­mym, za­zwy­czaj nie­zdol­nym do lo­gicz­ne­go dzia­ła­nia. Wę­dro­wał, a ra­czej sza­lał po świe­cie jak nisz­czy­ciel­ska siła i czę­sto roz­pa­dał się sa­mo­ist­nie, gdy two­rzą­cy go kon­glo­me­rat du­chów nie po­tra­fił osią­gnąć jed­no­ści. Po co więc ktoś miał­by dą­żyć do jego po­wsta­nia? Na Wscho­dzie pra­wie się uda­ło, gdy­by nie ścią­gnię­to tej ma­łej z ha­ków, by­ło­by źle.

A w Pon­kee-Laa? Luwo spoj­rzał na kart­kę, na któ­rej kil­ka­na­ście dni temu sam na­kre­ślił drżą­cą ręką sło­wo „Rdzeń”. Na Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej rdze­niem dla mło­de­go ana’boga sta­ła się Key’la Ka­le­venh, ver­dań­ska dziew­czyn­ka, a w por­to­wym mie­ście? Tu wy­da­rze­nia mia­ły ja­kiś inny, ale jed­no­cze­śnie po­dob­ny prze­bieg. W cza­sie walk w mie­ście po­ja­wił się punkt kul­mi­na­cyj­ny, gdy obie stro­ny już mia­ły rzu­cić się so­bie do gar­deł i wy­słać ty­sią­ce dusz do… gdzie wła­ści­wie?

Kim był rdzeń, któ­ry miał je po­chło­nąć? Czy to śmierć lub prze­rwa­nie cier­pie­nia tej oso­by unie­moż­li­wi­ły po­wsta­nie pół­bó­stwa i za­koń­czy­ły re­li­gij­ne star­cia? Czy dla­te­go wy­ga­sły one tak na­gle? Wo­bec tego kto bę­dzie ta­kim rdze­niem na Da­le­kim Po­łu­dniu? I przede wszyst­kim, po co kto­kol­wiek chce po­wo­łać do ży­cia ana’boga?

Luwo już ja­kiś czas temu prze­stał za­da­wać so­bie py­ta­nie „kto”? Na to py­ta­nie było po pro­stu za wcze­śnie, zbyt wie­lu po­ten­cjal­nych gra­czy sie­dzia­ło przy sto­le, krzy­żo­wa­ło się tu zbyt wie­le in­te­re­sów. To było Za­da­nie, któ­re trze­ba roz­wią­zy­wać po ko­lei; do­pie­ro gdy znaj­dzie od­po­wiedź na py­ta­nie „po co”, bę­dzie mógł za­cząć py­tać „kto”. A wte­dy…

Znaj­dzie spo­sób, by ten ktoś za­pła­cił.

Od­wró­cił się od ścia­ny i usiadł przy sto­le. Wie­ści ze Wscho­du… Ek­ken­hard Pla­wers, Wol­ny Szczur, któ­ry miał mieć oko na Wo­za­ków, ra­por­to­wał krót­ki­mi, oszczęd­ny­mi zda­nia­mi o sy­tu­acji na Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej. So­jusz Sah­ren­dey i Ver­dan­no wy­da­wał się jak na ra­zie nie­wzru­szo­ny, za­war­to na­wet pierw­sze mał­żeń­stwa mię­dzy Od­zy­ska­ny­mi Dzieć­mi a Wo­za­ka­mi przy­by­ły­mi z Im­pe­rium, jesz­cze bar­dziej za­cie­śnia­jąc wę­zły mię­dzy tymi lu­da­mi. Ich po­łą­czo­ne siły, kom­bi­no­wa­na ar­mia opar­ta na ta­bo­rach, pie­cho­cie i jeź­dzie, ze­pchnę­ły już hor­dy Ojca Woj­ny da­le­ko na po­łu­dnio­wy wschód poza Amer­thę.

Kult Key’li Wy­bra­nej był co­raz sil­niej­szy, a dro­ga, któ­rą wska­zy­wał, czy­li po­wrót wo­zac­kich wo­jow­ni­ków na koń­skie grzbie­ty, była co­raz chęt­niej wy­bie­ra­na przez mło­de po­ko­le­nie. Gru­pa cza­row­ni­ków ze wszyst­kich wo­zac­kich obo­zo­wisk wy­bra­ła się zaś na wschod­ni kra­niec ziem Ver­dan­no, by spraw­dzić plot­ki o dziw­nych wy­da­rze­niach w po­bli­żu Uro­czy­ska, zwa­ne­go Upad­kiem Ower­tha. Na ra­zie nie było o nich wie­ści.

Luwo się­gnął po oło­wia­ny ry­sik i pod ra­por­tem Ek­ken­har­ta na­pi­sał:

„Po pierw­sze – kon­tro­lo­wać po­stę­py Wo­za­ków i Sah­ren­dey, nie do­pusz­cza­jąc do po­wsta­nia ko­ali­cji mię­dzy nimi a in­ny­mi ple­mio­na­mi W. Ste­pów. Za­po­biec po­wsta­niu ko­lej­ne­go ko­czow­ni­cze­go im­pe­rium na tych te­re­nach. Prze­wi­dy­wa­ny czas dzia­łań: pięt­na­ście do dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Waż­ne.

Po dru­gie – wes­przeć wo­zac­kich ka­pła­nów Laal, kult Wy­bra­nej nie może się prze­kształ­cić w osob­ną re­li­gię, nie, póki dziew­czy­na być może żyje. Za­su­ge­ro­wać uzna­nie jej za awen­de­ri Pani Ste­pów. Prze­wi­dy­wa­ny czas dzia­łań: pięć do dzie­się­ciu lat. Waż­ne.

Po trze­cie – dys­kret­nie za­pro­po­no­wać po­moc przy ba­da­niu Uro­czy­ska. Wspar­cie ma­gów i uczo­nych. Spraw­dzić ko­re­la­cję cza­so­wą z ak­tyw­no­ścią na Wen­der­ladz­kim Ba­gnie i Szkar­łat­nych Wzgó­rzach oraz in­nych Uro­czy­skach. Prze­wi­dy­wa­ny czas dzia­łań: rok do trzech lat. B. waż­ne”.

Te no­tat­ki nie były mu po­trzeb­ne, ale mu­siał się li­czyć z tym, że ce­sarz speł­ni swo­ją groź­bę i każe go za­bić. Per­spek­ty­wa śmier­ci w ogó­le go nie prze­ra­ża­ła, lecz chciał mieć pew­ność, że jego ewen­tu­al­ny na­stęp­ca, czy­ta­jąc te pa­pie­ry, bę­dzie wie­dział, co Luwo-asw-No­da­res uwa­żał za istot­ne i ja­kie dzia­ła­nia na­le­ża­ło kon­ty­nu­ować dla do­bra Im­pe­rium.

Odło­żył ra­port na spe­cjal­ną pół­kę z pi­sma­mi, któ­re sam okre­ślał jako waż­ne lub bar­dzo waż­ne. Pora na resz­tę.

Rom­brehr­ten Umwer­licht, ku­piec po­cho­dzą­cy z jed­ne­go ze sprzy­mie­rzo­nych ple­mion Wscho­du, od mie­sią­ca re­zy­do­wał w wiel­kim mie­ście na­mio­tów, bę­dą­cym wę­drow­ną sto­li­cą se-koh­landz­kie­go pań­stwa. A do­kład­niej re­zy­do­wał w sa­mym Zło­tym Na­mio­cie. To była bar­dzo skom­pli­ko­wa­na i bar­dzo nie­bez­piecz­na ope­ra­cja, w któ­rej Me­ekhan do­ma­gał się gło­wy Umwer­lich­ta, oskar­ża­jąc go o zdra­dę i spi­sek w celu wy­wo­ła­nia bun­tu prze­ciw Im­pe­rium. Ten sam Me­ekhan od­rzu­cał jed­no­cze­śnie wszel­kie oskar­że­nia o wspie­ra­nie agre­sji Ver­dan­no i re­be­lii Sah­ren­dey.

Gdy­by Luwo miał po­czu­cie hu­mo­ru, mógł­by uznać całą sy­tu­ację za za­baw­ną. W każ­dym ra­zie ich szpieg tkwił w naj­bliż­szym oto­cze­niu sa­me­go Ojca Woj­ny, bli­żej na­wet niż ja­ki­kol­wiek agent Oga­rów, i od cza­su do cza­su prze­sy­łał ra­por­ty. Głów­nie o tym, ile razy dzien­nie trze­ba Yawe­ny­ro­wi zmie­niać pie­lu­chy. Ten sta­ry su­kin­syn na­praw­dę umie­rał.

Cza­sem ca­ły­mi dnia­mi nu­cił dzie­cię­ce ko­ły­san­ki, to znów wzy­wał przy­ja­ciół i kam­ra­tów nie­ży­ją­cych już od lat. Nie­kie­dy do­py­ty­wał się o tę pięk­ną nie­wol­ni­cę, któ­ra była mu po­cie­chą przez ostat­nie pół roku. Nie pa­mię­tał co praw­da jej imie­nia, lecz naj­wy­raź­niej do­kład­nie wie­dział, komu za­wdzię­czał swo­ją dru­gą mło­dość, dzię­ki któ­rej mógł do­wo­dzić w cza­sie bi­twy z Wo­za­ka­mi.

Luwo do­tarł do ostat­nich aka­pi­tów ra­por­tu i za­marł. Na chwi­lę na­wet prze­stał od­dy­chać. Szpieg pi­sał:

„Y. wspo­mi­nał dziś swo­je po­przed­nie wo­jen­ne trium­fy i prze­kli­nał imię Kyha Danu Kre­do. Mó­wił, że gdy­by ten nie za­ata­ko­wał Ver­dan­no pod Ole­ka­da­mi i nie dał im się po­ko­nać, to on, Oj­ciec Woj­ny, nie mu­siał­by wy­ru­szyć mu na po­moc. I sto­czył­by głów­ną bi­twę sto mil da­lej na wschód, ła­piąc Wo­za­ków w pu­łap­kę mię­dzy Amer­thą a miej­scem, któ­re na­zwał Len­netr Owerth lub Le­werth Owerth. Y. ma kło­po­ty z wy­mo­wą, więc nie zro­zu­mia­łem do­kład­nie. Taki był pier­wot­ny plan, ale mu­siał ulec zmia­nie, bo Y. nie mógł po­zwo­lić na znisz­cze­nie sił Danu Kre­do. Obo­wiąz­ki Ojca Woj­ny wo­bec Sy­nów, jak mó­wił. Po­tem Y. za­padł w sen i nie obu­dził się, na­wet jak go prze­bie­ra­no i myto. Moim zda­niem nie do­ży­je koń­ca roku”.

Uro­czy­sko… Luwo pod­szedł do ścia­ny, przed któ­rą wcze­śniej stał, i szyb­ko do­pi­sał na trzech kar­tach:

„Ver­dan­no – Se-koh­land­czy­cy, bi­twa pla­no­wa­na przy Uro­czy­sku, nie­pla­no­wa­ne star­cie wcze­śniej. Po­raż­ka?

Pon­kee-Laa, Szkar­łat­ne Wzgó­rza w po­bli­żu mia­sta, re­li­gij­na rzeź przy Uro­czy­sku, in­ter­wen­cja ja­kie­goś bó­stwa, za­miesz­ki wy­ga­sa­ją. Po­raż­ka.

Da­le­kie Po­łu­dnie, Uro­czy­sko? Oko Aga­ra? Nie. Gdzie jesz­cze jest tam duże Uro­czy­sko? Spraw­dzić!!!”.

Wró­cił do sto­łu i na ra­por­cie ze Zło­te­go Na­mio­tu do­dał:

„Spraw­dzić, kto do­ra­dzał Y. sto­cze­nie bi­twy przy Uro­czy­sku. Któ­ryś z Sy­nów Woj­ny? Ta­jem­ni­cza nie­wol­ni­ca? B. waż­ne. Wy­dat­ki nie­ogra­ni­czo­ne. Czas – na­tych­miast!

Bia­łe Ko­no­we­ryn – le­gen­dy i mity o prze­klę­tej, za­ka­za­nej zie­mi, bia­łe miej­sca na ma­pie. Oko­li­ce mia­sta Po­mwe. Spraw­dzić po­ten­cjal­ne Uro­czy­ska. Czas – na­tych­miast.

Wy­cią­gnąć stam­tąd La­skol­ny­ka. Bez wzglę­du na kosz­ty!”.

Tej kart­ki nie odło­żył na bok, tyl­ko scho­wał do rę­ka­wa. Bę­dzie mu­siał jesz­cze dziś wy­dać od­po­wied­nie po­le­ce­nia.

Zer­k­nął na ścia­nę z pla­mą czer­wie­ni po­środ­ku. Wresz­cie zna­lazł wspól­ny ele­ment. Uro­czy­ska i ana’bóg. Coś je łą­czy­ło. Tyl­ko co?

Na­gle do­tar­ło do nie­go jesz­cze coś. Ce­sarz. Dru­gi roz­pacz­li­wym ra­por­tem we­zwał Kre­ga­na do ja­kichś fe­no­me­nów przy Wen­der­ladz­kim Ba­gnie. Ścią­gnię­to tam już przy­naj­mniej czte­ry puł­ki pie­cho­ty, któ­rym na po­moc ma­sze­ro­wa­ły inne od­dzia­ły.

Wy­co­fać. Mu­szą się wy­co­fać spod Uro­czy­ska, i to na­tych­miast.

Na­tych­miast.

Rzu­cił się do drzwi.

Загрузка...