Rozdział 10

Po­twór za­ry­czał, szarp­nął się i rzu­cił pier­sią na lo­do­wą ścia­nę. Pę­kła. Jak set­ki lo­do­wych ścian przed nią. Po­zo­sta­wa­ło tyl­ko py­ta­nie, kto pierw­szy pad­nie w tym star­ciu – Pani Lodu czy pły­wa­ją­ca be­stia, któ­ra ich po­żar­ła?

Albo któ­rej do­sie­dli, je­śli spoj­rzeć na ostat­nie wy­da­rze­nia z in­nej stro­ny.

Ken­neth-lyw-Da­ra­wyt po­trzą­snął gło­wą, od­pę­dza­jąc ta­kie my­śli. To na nic, nie ma sen­su tra­cić cza­su na roz­wa­ża­nie „co bę­dzie”, je­śli czło­wiek nie ma naj­mniej­sze­go wpły­wu na wy­da­rze­nia.

Po­twór na­tarł na nich, gdy sta­li na lo­dzie, za­sta­na­wia­jąc się, co skry­wa tu­man mgły, któ­re­go na­wet fu­ria An­day’yi nie mo­gła roz­wiać. Wy­ło­nił się z mlecz­ne­go opa­ru, ła­miąc i kru­sząc gru­bą na kil­ka­na­ście stóp ta­flę, jak­by to była sko­rup­ka jaj­ka. Naj­pierw go usły­sze­li, a po chwi­li po­czu­li, bo lód pod ich sto­pa­mi drgnął i za­czął się prze­su­wać. Prze­su­wać! Ken­neth wrza­snął roz­kaz: „Do sań!” i wszy­scy, straż­ni­cy i Szczu­ry, rzu­ci­li się do uciecz­ki. Ale było za póź­no na co­kol­wiek. Na­wet gdy­by sie­dzie­li w sa­niach, a psy mie­li wy­po­czę­te i roz­grza­ne, uciecz­ka nie wcho­dzi­ła w grę, bo be­stia, któ­ra na nich su­nę­ła, pę­dzi­ła szyb­ciej niż cwa­łu­ją­cy koń.

Gdy uj­rze­li ją pierw­szy raz, le­d­wo kil­ka­set kro­ków za sobą, wy­glą­da­ła jak pły­wa­ją­ca czar­na góra: sze­ro­ka na ja­kieś dwie­ście jar­dów i wy­so­ka na pięć­dzie­siąt, przy­naj­mniej z jed­nej stro­ny, bo dru­gim bo­kiem, tym bli­żej nich, szo­ro­wa­ła nie­mal po lo­dzie. Po­rucz­nik wsko­czył na sa­nie. Psy nie po­trze­bo­wa­ły za­chę­ty do bie­gu, wy­rwa­ły przed sie­bie tak, że omal nie spadł, i po­mknę­ły na po­łu­dnie. Po­zo­sta­łe sa­nie jego dzie­siąt­ki już gna­ły do przo­du.

Za wol­no.

Lód trzesz­czał i pę­kał, po­wo­żą­cy za­przę­giem Ma­la­we wrzesz­czał i klął, usi­łu­jąc omi­jać co więk­sze szcze­li­ny. Pę­dzi­li.

Za wol­no.

Gdy ofi­cer obej­rzał się po raz dru­gi, be­stia była już dwie­ście jar­dów za nimi. A jej czar­ny, spę­ka­ny i ob­ro­śnię­ty ja­ki­miś pną­cza­mi grzbiet przy­spie­szał.

Wte­dy zo­ba­czył, co robi resz­ta. Po­zo­sta­łe sa­nie kom­pa­nii gna­ły przed nim, ale nie na wprost, tyl­ko w lewo, po sko­sie, co­raz bli­żej po­two­ra. Po pra­wej sze­ścio­ro sań wio­zą­cych dru­ży­nę Szczu­rów też za­czę­ło skrę­cać. Co, do ja­snej cho­le­ry?!

Ma­la­we ścią­gnął wo­dze w lewo.

— Woda! — wrza­snął. — Woda przed nami!

Ken­neth wi­dział już, dla­cze­go wszy­scy za­krę­ca­ją. Dwie­ście, może trzy­sta jar­dów przed nimi szu­mia­ło mo­rze. Szcze­li­na mia­ła co naj­mniej dwa­dzie­ścia kro­ków, nie do prze­sko­cze­nia dla sań i lu­dzi, i po­więk­sza­ła się co­raz bar­dziej. Zim­no­sza­ry grzbiet oce­anu uwol­nił się wresz­cie od lo­do­we­go pan­ce­rza, ale dla Szó­stej Kom­pa­nii ozna­cza­ło to wy­rok śmier­ci.

Ol­brzy­mia pły­ta lo­do­wa, od­cię­ta pęk­nię­ciem, za­czę­ła się uno­sić, na­ci­ska­na z jed­nej stro­ny przez pły­wa­ją­cą górę – i na­gle sa­nie su­nę­ły jak­by po po­chy­łym sto­ku. Zła­mie się za­raz – strach się­gnął i zła­pał go za gar­dło – lód zła­mie się i roz­trza­ska na set­ki ka­wał­ków, a my po­wpa­da­my do wody i po­to­nie­my jak pchły w tym star­ciu ty­ta­nów.

Myśl! Myśl!!!

Po­rucz­nik zer­k­nął w tył. Be­stia znaj­do­wa­ła się le­d­wo pięć­dzie­siąt jar­dów za nim i też skrę­ca­ła w lewo. Jak­by chcia­ła prze­ciąć dro­gę sa­niom straż­ni­ków. Po­żre nas – sto­jąc na grzbie­cie po­two­ra i wspo­mi­na­jąc wy­da­rze­nia z wczo­raj­sze­go po­po­łu­dnia, do­brze za­pa­mię­tał tę myśl – lód po­pę­ka, wpad­nie­my do wody, a po­twór po­żre nas jak wie­lo­ryb ła­wi­cę śle­dzi.

Wsu­nął wów­czas gwiz­dek do ust i za­świ­stał: „Do mnie! Do mnie! Od­dział do mnie!”. Pod­pa­trzy­li ten spo­sób wy­da­wa­nia roz­ka­zów u Wo­za­ków, ostre, wwier­ca­ją­ce się w uszy dźwię­ki po­tra­fi­ły prze­bić się na­wet przez ka­ko­fo­nicz­ne od­gło­sy bi­twy. Pę­dzą­ca przed Ken­ne­them kom­pa­nia za­wró­ci­ła sa­nie i po­mknę­ła ku do­wód­cy. Szczu­ry też od­bi­ły ostrzej w lewo.

Przy­ła­pał się na tym, że szcze­rzy się sze­ro­ko. Strach po­zo­stał, uto­nię­cie w lo­do­wa­tej wo­dzie to nie jest do­bra śmierć dla gó­ra­la, ale więk­sza od nie­go była te­raz de­ter­mi­na­cja i gniew. Dla­cze­go nie? Je­śli mają zgi­nąć, to dla­cze­go nie tak?

Po­twór za­czął go wy­prze­dzać, ale jak­by lek­ko zwol­nił. Z tej stro­ny jego bok nikł pod ta­flą lodu, a grzbiet – czar­na, po­pę­ka­na płasz­czy­zna, po­kry­ta czymś, co wy­glą­da­ło jak na wpół ska­mie­nia­łe pnie drzew – wzno­sił się dość stro­mo, jak zbo­cze wzgó­rza. Ken­neth rzu­cił okiem w tył… ko­niec be­stii gi­nął w mgli­stym tu­ma­nie, któ­ry su­nął za ol­brzy­mim ciel­skiem ni­czym przy­wią­za­ny.

— W lewo!

Ma­la­we wy­ko­nał roz­kaz bez chwi­li wa­ha­nia i sa­nie po­mknę­ły ku czar­nej po­chyl­ni.

Ken­neth za­gwiz­dał po­now­nie: „Na­przód! Za mną! Atak! Atak!”.

Za­ata­ko­wa­li pły­wa­ją­cą górę. Dla­cze­go nie, w su­mie byli chę­do­żo­ną Gór­ską Stra­żą. Jak nie oni, to kto?

Psy sko­czy­ły, szarp­nię­te sa­nie na­gle prze­chy­li­ły się i przez kil­ka dłu­gich jak całe ży­cie chwil su­nę­ły na jed­nej pło­zie, pod po­rucz­ni­kiem prze­mknę­ła szcze­li­na mię­dzy lo­dem a czar­ną be­stią – i już szo­ro­wa­li w górę.

Ze­sko­czył, a ra­czej stur­lał się z sań, czu­jąc, jak te zwal­nia­ją. Grzbiet po­two­ra był moc­no prze­chy­lo­ny, na do­da­tek okry­ty war­stew­ką za­ma­rza­ją­cej już wody, jak­by be­stia do­pie­ro co wy­nu­rzy­ła się z głę­bin. Ken­neth wbił szty­let w czar­ną po­wierzch­nię, ostrze we­szło płyt­ko, i szu­ka­jąc opar­cia sto­pa­mi, gwiz­dał: „Do mnie! Do mnie!”.

Jego sa­nie, któ­re wspię­ły się już kil­ka­na­ście jar­dów w górę, za­trzy­ma­ły się na­gle, psy za­szo­ro­wa­ły ła­pa­mi po ob­lo­dzo­nej po­wierzch­ni i za­czę­ły się zsu­wać.

Wy­pluł gwiz­dek i wrza­snął:

— Tnij! Psy ode­tnij!!!

Za­przę­go­we­mu nie trze­ba było tego po­wta­rzać. Ma­la­we ze­sko­czył z sań i dwo­ma szyb­ki­mi cio­sa­mi od­ciął rze­mie­nie. Fru­uu, kil­ka­set fun­tów ich za­pa­sów po­mknę­ło w dół, mi­ja­jąc Ken­ne­tha o ło­kieć, i roz­trza­ska­ło się o prze­my­ka­ją­cy w dole lód. Nie było jed­nak sen­su roz­pa­mię­ty­wać tego, co wła­śnie stra­ci­li, gdyż ko­lej­ne sa­nie roz­pę­dza­ły się już i wjeż­dża­ły na grzbiet be­stii.

Straż­ni­cy ze­ska­ki­wa­li z nich w pę­dzie, pa­da­li na „zie­mię” i wbi­ja­li w nią szty­le­ty, noże i cze­ka­ny. Tam, gdzie psy nie dały rady po­cią­gnąć ła­dun­ku, od­ci­na­no go i tra­fiał do oce­anu.

Wte­dy stra­ci­li pierw­szych żoł­nie­rzy.

Kam­res Wo­ityr z Siód­mej Dzie­siąt­ki po­pro­wa­dził swo­je sa­nie zbyt ostroż­nie, może prze­ląkł się w ostat­niej chwi­li i lek­ko ścią­gnął wo­dze, ale to wy­star­czy­ło. Jego po­jazd su­nął zbyt wol­no, psy prze­sko­czy­ły nad szcze­li­ną, ale same sa­nie już nie. Ude­rzy­ły o bok be­stii i na chwi­lę, mniej niż ude­rze­nie ser­ca, za­wi­sły w po­wie­trzu, cią­gnię­te przez nią wzdłuż kry. A po­tem psy stra­ci­ły grunt pod ła­pa­mi i wszyst­ko – straż­ni­cy: Kam­res, Lo­we­rin i Czor­we, zwie­rzę­ta i sa­nie – wpa­dło mię­dzy lód a czar­ną ścia­nę.

Krzyk, krót­ki, strasz­ny, zwie­rzę­cy, wy­buchł i zgasł, a po trzech żoł­nier­zach i pół tu­zi­nie psów zo­sta­ła tyl­ko krwa­wa smu­ga na lo­dzie, z pręd­ko­ścią pę­dzą­ce­go ko­nia od­da­la­ją­ca się od tych, któ­rzy już do­sta­li się na po­two­ra.

Łącz­nie stra­ci­li dzie­wię­ciu straż­ni­ków i dwa tu­zi­ny psów. Zgi­nął jesz­cze Bland z Pierw­szej, wcią­gnię­ty do wody przez za­przęg. Omne Wenk, do­wód­ca Ósmej, sko­czył na po­moc jed­ne­mu ze swo­ich żoł­nie­rzy, po­śli­zgnął się i wpadł w szcze­li­nę. Agerh i Kowe z dru­giej zde­rzy­li się z sa­nia­mi Szczu­rów, już pod ko­niec tej sza­leń­czej eska­pa­dy, gdy ta­fla lodu, po któ­rej je­cha­li, za­czę­ła pę­kać – oba po­jaz­dy i czte­rech lu­dzi znik­nę­ło w wo­dzie i nikt już z niej nie wy­pły­nął. Ges­sen i Jo­dła byli ostat­ni, mie­li aher­skie sa­nie zro­bio­ne z ko­ści i skór oraz za­przęg aher­skich psów. Zwie­rzę­ta wpa­dły w pa­ni­kę, prze­sta­ły się słu­chać i po­gna­ły przed sie­bie. Obaj straż­ni­cy ze­sko­czy­li w chwi­li, gdy za­przęg wpadł w szcze­li­nę w lo­dzie, i po­rucz­nik tak ich wła­śnie za­pa­mię­tał – dwóch lu­dzi sto­ją­cych na ka­wał­ku kry sze­ro­kim na kil­ka­na­ście jar­dów, po­środ­ku oce­anu po­kry­te­go skru­szo­nym lo­dem.

Znik­nę­li po chwi­li, po­chło­nię­ci przez mgłę, któ­ra wy­trwa­le po­dą­ża­ła za po­two­rem.

Po­tem sta­ło się coś dziw­ne­go. Gdy ostat­nie sa­nie zna­la­zły się na gó­rze, be­stia za­drża­ła i po­wo­li, bar­dzo po­wo­li za­czę­ła się pro­sto­wać. Po kil­ku dłu­gich chwi­lach jej grzbiet przy­jął po­zy­cję po­zio­mą, a oni mo­gli wresz­cie sta­nąć na nogi.

Oca­li­li po­ło­wę sań i więk­szość zwie­rząt. Szczu­ry, oprócz za­przę­gu, któ­ry zde­rzył się z sa­nia­mi Ager­ha, stra­ci­ły jesz­cze dwa inne, w su­mie po­ło­wę dru­ży­ny. Po­rucz­nik nie ża­ło­wał ich. Pró­bo­wał zna­leźć w so­bie współ­czu­cie, ale gdy­by te głu­pie owrzo­dzo­ne ko­zie fiu­ty nie za­czę­ły się ba­wić w pod­cho­dy, Bo­re­hed nie zmu­sił­by ich do tej sa­mo­bój­czej wy­pra­wy i jego lu­dzie nie zgi­nę­li­by tu­taj. Nie­ste­ty, Olag-hes-Brend prze­żył, Mo­iwa Sam­reh też, co już nie było ta­kie złe, do­brze mieć w ta­kiej chwi­li pod ręką maga, na­wet nie­zbyt przy­dat­ne­go w bez­po­śred­niej wal­ce. One­lia Um­bra je­cha­ła sa­nia­mi do­wód­cy Szczu­rów i sta­ła przy czar­no­bro­dym, rzu­ca­jąc na Ken­ne­tha ta­kie spoj­rze­nia, jak­by to on był wszyst­kie­mu wi­nien.

Po­zo­sta­łą przy ży­ciu grup­kę szpie­gów two­rzy­ła jesz­cze para knyp­ków, na któ­rych już wcze­śniej zwró­cił uwa­gę: ple­czy­sty drab uzbro­jo­ny w ku­szę i dwa dłu­gie noże oraz ni­ski, szczu­pły osob­nik, któ­re­go płci Ken­neth nie mógł do­ciec.

Nie­waż­ne.

Waż­ne było kil­ka in­nych rze­czy. Na przy­kład, gdzie znikł Bo­re­hed? Ve­ler­gorf za­kli­nał się, że wi­dział, jak sa­nie sza­ma­na wjeż­dża­ją na grzbiet po­two­ra, ale te­raz nie wi­dzie­li ani ich, ani ahe­ra. Je­śli było coś bar­dziej nie­po­ko­ją­ce­go od to­wa­rzy­stwa sza­ma­na, to świa­do­mość, że su­kin­syn znaj­du­je się gdzieś w po­bli­żu, ale nie wia­do­mo, co robi. Bo na ta­kie szczę­ście, że wpadł w jed­ną z licz­nych szcze­lin, na któ­re na­tknę­li się w cza­sie krót­kie­go zwia­du, i coś go ze­żar­ło, Ken­neth nie­ste­ty nie li­czył.

Pły­nę­li. Wła­ści­wie prze­bi­ja­li się przez po­kry­te wiel­ki­mi kra­mi mo­rze z de­li­kat­no­ścią ta­ra­na for­su­ją­ce­go mur zam­ku. Wła­śnie zbli­ża­ła się ko­lej­na lo­do­wa ta­fla.

— Wstrząs!!! — roz­darł się sto­ją­cy na cza­tach żoł­nierz.

Po­rucz­nik sze­rzej roz­sta­wił nogi. Wstrzą­sy były ła­god­ne, ale po­tra­fi­ły prze­wró­cić nie­przy­go­to­wa­ne­go czło­wie­ka. Przód be­stii uno­sił się po­wo­li i wa­lił w bia­łą po­wierzch­nię, a ona pę­ka­ła z głu­chym trza­skiem i mo­rze po­kry­wa­ło się mniej­szy­mi kra­mi i lo­do­wą ka­szą.

Pły­nę­li.

Od kil­ku go­dzin pły­nę­li czymś, co we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa, choć prze­czy­ło to lo­gi­ce i zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi, było stat­kiem. Okrę­tem wiel­kim jak mia­sto. I sta­tek ten pod­jął ich na po­kład, Ken­neth do tej pory nie wie­dział, czy spe­cjal­nie, czy przy­pad­kiem, prze­chy­la­jąc się moc­no na pra­wą bur­tę, tak że ich sza­leń­cza szar­ża mo­gła się w ogó­le od­być. A po­tem wy­rów­nał i ru­szył przed sie­bie. Tyle wie­dzie­li na pew­no.

No i jesz­cze to, że pły­nę­li na wschód, wzdłuż Wiel­kie­go Grzbie­tu, roz­bi­ja­jąc ko­lej­ne ta­fle kry i góry lo­do­we. Fu­ria Pani Lodu zda­wa­ła się już słab­nąć, w każ­dym ra­zie na po­kła­dzie nie czu­li już wście­kłej wi­chu­ry, któ­rą mu­sie­li po­ko­ny­wać wcze­śniej, a i mróz jak­by ze­lżał. Zni­kła też to­wa­rzy­szą­ca okrę­to­wi mgła. Nie po­tra­fił pre­cy­zyj­nie oce­nić pręd­ko­ści, z jaką po­dró­żo­wa­li, a choć wy­da­wa­ło się, że tro­chę zwol­ni­li, to i tak rzu­co­ny za bur­tę ka­wa­łek drew­na mknął do tyłu tak szyb­ko, że bie­gną­cy czło­wiek miał­by kło­pot, aby go do­go­nić. Dzie­sięć mil w go­dzi­nę, pięt­na­ście? Ken­neth na­wet nie pró­bo­wał się za­sta­na­wiać, ja­kim cu­dem to moż­li­we.

Drew­no. Tego mie­li pod do­stat­kiem. Czar­ne, twar­de jak dąb, po­zba­wio­ne sę­ków. Wy­star­czy­ło zdra­pać cien­ką war­stwę lodu, by tra­fić na po­kład uło­żo­ny z cze­goś, co wy­glą­da­ło jak ol­brzy­mie, oko­ro­wa­ne i pre­cy­zyj­nie do­pa­so­wa­ne pnie drzew. Stąd ta jego pew­ność, że są na stat­ku. Mu­sie­li być na stat­ku, albo on sam i wszy­scy wo­kół osza­le­li.

Zdą­ży­li już zba­dać oko­li­cę dzio­bu. Po­kład był gład­ki, ale w wie­lu miej­scach zia­ły w nim dziu­ry, jak wy­rwa­ne ol­brzy­mi­mi kła­mi szra­my; na ra­zie ofi­cer za­bro­nił się do nich zbli­żać, za­glą­dać i ba­dać w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób, bo przy­ła­pał już kil­ku lu­dzi ob­wią­za­nych li­na­mi. Gó­ra­le. Po­każ­cie im coś, co wy­glą­da jak ja­ski­nia…

Jego kom­pa­nia otrzą­snę­ła się dość szyb­ko, szyb­ciej niż Szczu­ry, któ­re wciąż trzy­ma­ły się na ubo­czu, i przy­stą­pi­ła do ba­da­nia oko­li­cy. Po tym, co prze­szli, wę­dru­jąc przez Mrok, wiel­ka, pły­wa­ją­ca po oce­anie łaj­ba to w grun­cie rze­czy nic prze­ra­ża­ją­ce­go. By­le­by uno­si­ła się na wo­dzie.

Poza tym Ken­neth za­dbał, by nie mie­li cza­su na my­śle­nie.

Szyb­ko wy­dał se­rię roz­ka­zów, ka­zał roz­bić obóz w miej­scu osło­nię­tym od po­dmu­chów wia­tru, spraw­dzić za­pa­sy, roz­sta­wić stra­że. Wy­zna­czył no­we­go do­wód­cę Ósmej, Ko­rel-dus-Ode­rah był naj­star­szy i cie­szył się opi­nią do­bre­go żoł­nie­rza.

A po­tem po­pro­sił Ve­ler­gor­fa, by od­pra­wił krót­kie po­że­gna­nie dla tych, któ­rzy zgi­nę­li. Wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik ski­nął gło­wą, ze­brał wo­kół sie­bie kom­pa­nię i bez zbęd­nych ce­re­gie­li prze­mó­wił:

— Stra­ci­li­śmy do­brych lu­dzi. Dzie­więć do­brych dusz prze­pa­dło na mo­rzu, a to byli gó­ra­le i pew­nie źle im tam bę­dzie. Nie wiem, do kogo mam się zwró­cić, do An­day’yi, do Bliź­niąt czy Dress, bo nie­wie­le mnie ob­cho­dzą ich bo­skie gier­ki. — To­pór Ve­ler­gor­fa prze­ciął po­wie­trze, aż za­fur­cza­ło. — Ale wiem, że tak nie po­win­no być.

Kom­pa­nia przy­zna­ła mu ra­cję po­nu­rym po­mru­kiem.

— Po­wiem tyl­ko, że wie­le rze­czy mo­rze wy­rzu­ca na brzeg, wie­rzę więc, że odda i ich ko­ści. A wte­dy wto­pią się w ska­łę na brze­gu i z po­wro­tem sta­ną czę­ścią gór. A orły po­rwą ich du­sze i za­nio­są wprost do Domu Snu. I nie ma co wię­cej ga­dać, ale gdy roz­pa­li­cie dziś ogień, wlej­cie kil­ka kro­pel go­rzał­ki w pło­mie­nie, żeby wie­dzie­li, Czor­we, Kowe, Bland i resz­ta, że o nich pa­mię­ta­my.

Splu­nął na dłoń i moc­niej ujął sty­li­sko to­po­ra.

— A te­raz do ro­bo­ty.

Ken­neth wy­zna­czył czte­rech lu­dzi ze swo­jej dzie­siąt­ki, by zmie­rzy­li sze­ro­kość „stat­ku”. Trzy i pół dłu­go­ści pięć­dzie­się­cio­jar­do­wej liny, za­mel­do­wa­li po kwa­dran­sie. A ile miał od dzio­bu do rufy? Mgła znik­nę­ła już na szczę­ście, ale tym zaj­mą się ju­tro. Zbli­ża­ła się noc, a jemu nie uśmie­cha­ła się wy­pra­wa po ciem­ku w nie­zna­ne. Na dzio­bie na­li­czy­li osiem­na­ście dziur i pęk­nięć po­kła­du, kto wie, ile ich jest da­lej. Miał już w gło­wie ob­raz miej­sca, gdzie się zna­leź­li, sze­ro­ki na pra­wie sto osiem­dzie­siąt jar­dów po­kład nie był wca­le aż tak gład­ki. Ja­kieś sto pięć­dzie­siąt kro­ków od dzio­bu ster­czał z nie­go, od bur­ty do bur­ty, rząd drew­nia­nych słu­pów, wbi­tych co kil­ka­na­ście łok­ci; do­kład­nie osiem słu­pów, no i sześć dziur w miej­scach, gdzie naj­pew­niej wy­rwa­no je siłą. Choć na­zwa „słup” była my­lą­ca, wy­glą­da­ły ra­czej na zła­ma­ne pnie wie­ko­wych drzew, ma­ją­cych przy zie­mi sie­dem do ośmiu stóp śred­ni­cy. Jak wy­so­ko się kie­dyś wzno­si­ły?

Dwie­ście kro­ków za li­nią słu­pów le­ża­ło coś, co mu­sia­ło być jed­nym z nich. Dłu­gi na pięć­dzie­siąt jar­dów pień oplą­ta­ny ja­ki­miś li­na­mi albo po­ro­sta­mi, wbi­ty z fu­rią w kil­ka drew­nia­nych bu­dow­li. W koń­cu dla­cze­go na stat­ku tej wiel­ko­ści nie mia­ło­by być ja­kichś bu­dyn­ków? Albo i ca­łe­go mia­stecz­ka.

Ken­neth wo­lał na­wet nie my­śleć, co się kry­je pod po­kła­dem.

Ve­ler­gorf pod­szedł do nie­go, za­sa­lu­to­wał sprę­ży­ście. Za­wsze tak było; im sy­tu­acja wy­da­wa­ła się trud­niej­sza, tym star­szy dzie­sięt­nik moc­niej trzy­mał się re­gu­la­mi­nów.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku, obóz go­to­wy. — Wska­zał na garść na­mio­tów i płacht, któ­re roz­sta­wi­li w luź­ny krąg. — Ale chłop­cy mó­wią, że to czar­ne drew­no nie chce się pa­lić, a więk­szość na­sze­go prze­pa­dła. Przy­da­ło­by się…

— Po­rąb­cie sa­nie, Var­henn. Ale zo­staw­cie co naj­mniej czwo­ro. I oszczę­dzaj­cie opał.

— Roz­kaz.

— Nie­zła prze­mo­wa po­że­gnal­na.

Twarz gó­ra­la ścią­gnę­ła się gniew­nie.

— Pierw­szy raz taką mu­sia­łem uło­żyć i, na jaja Byka, mam na­dzie­ję, że ostat­ni. To nie jest do­bra śmierć dla gó­ra­la. I… pa­nie po­rucz­ni­ku… Lu­dzie, nie wszy­scy, ale nie­któ­rzy, mó­wią, że to wszyst­ko wina Szczu­rów. Że gdy­by te dup­ki nie ba­wi­ły się w pod­cho­dy, by­li­by­śmy da­le­ko stąd… I że w nocy może im się coś stać… Szczu­rom. Albo cho­ciaż ich do­wód­cy…

Po­rucz­nik wła­ści­wie spo­dzie­wał się cze­goś ta­kie­go i na­wet przez chwi­lę ku­si­ło go, by dać tym „nie­któ­rym” straż­ni­kom wol­ną rękę. Och, jak ku­si­ło. Ale nie. Do wszyst­kich pie­przo­nych de­mo­nów Mro­ku, nie. Jak pierw­szy raz zro­bisz wy­łom w dys­cy­pli­nie, po­zwa­la­jąc na sa­mo­sąd, po­tem idzie już szyb­ko i za­nim się obej­rzysz, masz ban­dę zbój­ców rzą­dzo­nych pra­wem noża, a nie od­dział woj­ska.

No, cho­dzi­ło jesz­cze o to, że w koń­cu był ofi­ce­rem Stra­ży, któ­ra sta­no­wi­ła część Im­pe­rium, po­dob­nie jak, chcie­li czy nie, Szczu­rza Nora. Co praw­da, je­śli oni są że­la­zną pię­ścią Me­ekha­nu, to Szczu­ry sta­no­wią brud spod pa­znok­ci, ale to na­dal był im­pe­rial­ny brud.

— Nie. Żad­nych wy­pad­ków, wpad­nię­cia w dziu­rę albo ką­pie­li w mo­rzu. To roz­kaz. Poza tym Szczu­ry będą mi po­trzeb­ne. Niech za­pra­cu­ją na żołd.

* * *

Ta noc oka­za­ła się jed­ną z naj­pa­skud­niej­szych, ja­kie pa­mię­tał. Mie­li mało opa­łu, a czar­ne drew­no nie chcia­ło pło­nąć, na­wet ob­fi­cie po­la­ne tłusz­czem. Zre­zy­gno­wa­li w koń­cu z pró­by pod­trzy­ma­nia ognia przez cały czas, po­rą­ba­ne sa­nie pa­li­ły się zbyt szyb­ko, zo­sta­ło im więc tyl­ko zje­dze­nie kil­ku ły­żek gu­la­szu z su­szo­ne­go mię­sa i sku­le­nie się w na­mio­tach czy pod płach­ta­mi osła­nia­ją­cy­mi od wia­tru. Nie by­ło­by tak źle, gdy­by nie lo­do­wa­ta wil­goć wci­ska­ją­ca się w każ­dy za­ka­ma­rek, pod fu­tra, ko­szu­le i do bu­tów. Wciąż pły­nę­li. Z tę­sk­no­tą wspo­mi­na­li wy­ko­pa­ne w śnie­gu nory, w któ­rych spę­dzi­li ostat­nie dni.

Ran­kiem Ken­neth za­wo­łał do sie­bie Szczu­ry. Bo­go­wie wie­dzą, gdzie spę­dzi­li noc, ale pa­trząc na tę ża­ło­sną gro­mad­kę, po­rucz­nik od­czuł odro­bi­nę po­nu­rej sa­tys­fak­cji.

— Zmar­z­li­ście?

Nie od­po­wie­dzie­li, tyl­ko One­lia Um­bra rzu­ci­ła mu ta­kie spoj­rze­nie, że po­wi­nien się po nim za­paść pod zie­mię. Zi­gno­ro­wał ją.

— Ja­kieś su­ge­stie, gdzie je­ste­śmy? — Spoj­rzał na czar­no­bro­de­go do­wód­cę szczu­rzej dru­ży­ny. — Po­dej­rze­nia? Py­tam, bo ta­kie spra­wy: ma­gia, sta­ro­żyt­ne de­mo­ny, klą­twy albo stat­ki wiel­ko­ści wy­spy, za­wsze le­ża­ły w ge­stii Nory. Nic wam nie świ­ta? Żad­nych taj­nych roz­ka­zów w sty­lu „wy­ślij­cie tę kom­pa­nię na pół­noc pod byle pre­tek­stem, niech spraw­dzi, co się tam czai”?

Straż­ni­cy ota­cza­ją­cy pół­ko­lem grup­kę Szczu­rów za­szem­ra­li, któ­ryś za­klął pa­skud­nie.

— Spo­kój! Nie, nie wie­rzę w to. Na­wet naj­ge­nial­niej­szy szpieg świa­ta nie uło­żył­by tego w ten spo­sób. Ahe­ro­wie, Bo­re­hed i resz­ta. Ale ocze­ku­ję od cie­bie, Szczu­rze trze­ciej kla­sy, bez­względ­nej współ­pra­cy i po­słu­szeń­stwa. Żad­nych kłamstw, gie­rek ani ta­jem­nic. Do tej pory chcia­łem was trak­to­wać jak jed­ną z dru­żyn Stra­ży, ale zmie­ni­łem zda­nie. Ja tu te­raz do­wo­dzę, po mnie dzie­sięt­ni­cy Var­henn Ve­ler­gorf, An­dan-key-Tref­fer i Bergh Maws, w ta­kiej wła­śnie ko­lej­no­ści. Póź­niej resz­ta mo­ich pod­ofi­ce­rów, a do­pie­ro po nich ty. Na sa­mym koń­cu. Jak raz pod­pad­niesz, znaj­dziesz się w hie­rar­chii do­wo­dze­nia po­ni­żej psów. Na­wet tych aher­skich. Ro­zu­miesz?

Olag-hes-Brend ski­nął gło­wą.

— Ro­zu­miem.

— Do­brze. Przed­staw swo­ich lu­dzi i po­wiedz, co któ­ry umie. Poza nią. — Ken­neth wska­zał na Mo­iwę Sam­reh. — Już wiem, że to cza­row­ni­ca z ta­len­tem bez żad­ne­go po­żyt­ku.

Blon­dyn­ka wy­krzy­wi­ła się gniew­nie i otwo­rzy­ła usta, ale czar­no­bro­dy zła­pał ją za rękę, gniew­nym szarp­nię­ciem na­ka­zu­jąc ci­szę. Ken­neth nie prze­jął się jej re­ak­cją. Ob­ser­wo­wał cza­row­ni­cę od kil­ku chwil, wy­glą­da­ła na roz­luź­nio­ną i spo­koj­ną, oczy­wi­ście jak na całą tę sy­tu­ację. Po­dob­no po­tra­fi­ła roz­po­znać, czy ktoś ich ob­ser­wu­je i ja­kie ma in­ten­cje, więc ra­czej te­raz nikt nie mie­rzył do nich z ku­szy.

Para knyp­ków, ni­skich i chu­dych, o imio­nach Po­lus i Ans­ser, naj­pew­niej fał­szy­wych, oka­za­ła się brać­mi, za­bój­ca­mi wy­spe­cja­li­zo­wa­ny­mi w tru­ci­znach. Noże, strzał­ki, igły, ukry­te ostrza. Cały ar­se­nał pod­stęp­nej śmier­ci na wy­cią­gnię­cie ręki. Świet­nie. Jego lu­dzie do tej pory nie lu­bi­li Szczu­rów, te­raz za­czną ich nie­na­wi­dzić. A jak któ­ryś ukłu­je się drza­zgą i za­ka­zi ranę, to obaj szpie­dzy wy­lą­du­ją za bur­tą. Ple­czy­sty drab był żoł­nie­rzem, zwy­kłą ochro­ną dla resz­ty, i no­sił prze­zwi­sko Kloc, a ostat­ni Szczur, o imie­niu Kew­reth – mło­dy, szczu­pły i ni­ja­ki – miał dla dru­ży­ny pro­wa­dzić roz­po­zna­nie przed ak­cją. Do­bry wy­bór. Ken­neth przy­ła­pał się na tym, że gdy od­wra­cał wzrok, miał kło­pot z przy­po­mnie­niem so­bie jego twa­rzy. A w wal­ce? „Szty­let i ga­ro­ta – wy­ja­śnił ci­cho mło­dzie­niec – a na od­le­głość ku­sza i dmu­chaw­ka z za­tru­ty­mi strzał­ka­mi”.

— Pod­su­muj­my, hes-Brend — zwró­cił się do do­wód­cy Szczu­rów. — Masz jed­ne­go żoł­nie­rza, dwóch za­bój­ców, szpie­ga i cza­row­ni­cę z mało przy­dat­nym ta­len­tem. Oraz pan­nę One­lię Um­brę, w tej chwi­li rów­nie przy­dat­ną, co prze­tar­te buty. — Na­wet nie spoj­rzał na dziew­czy­nę, sły­sząc wście­kłe par­sk­nię­cie. — No i je­steś jesz­cze ty. Na szpie­ga za bar­dzo rzu­casz się w oczy, na za­bój­cę za cięż­ko się ru­szasz. W dru­ży­nie do­wo­dzisz, a jak się nie da ina­czej, wal­czysz wręcz, ra­cja?

Czar­no­bro­dy nie od­po­wie­dział. Ken­neth wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Nie­waż­ne. Mam dla was ro­bo­tę w sam raz dla szczu­rów. Przy­daj­cie się na coś.

W kwa­drans póź­niej Olag-hes-Brend maj­tał no­ga­mi nad jed­ną z czar­nych dziur w po­kła­dzie.

Ta była naj­mniej­sza ze wszyst­kich, mia­ła le­d­wo dwie sto­py śred­ni­cy, więc uzna­li, że za­czną od niej. Wcze­śniej opu­ści­li tam ob­cią­żo­ną linę. Znacz­nik po­ka­zał, że dziu­ra ma nie­ca­łe dwa­dzie­ścia stóp głę­bo­ko­ści, ale świa­tło dnia zda­wa­ło się trwoż­li­wie trzy­mać od niej jak naj­da­lej.

Ve­ler­gorf udzie­lał jesz­cze szpie­go­wi ostat­nich wska­zó­wek, zresz­tą ku szcze­rej ra­do­ści resz­ty straż­ni­ków:

— To idzie tak: jed­no szarp­nię­cie – wszyst­ko do­brze; dwa – coś zna­la­złem; trzy – wy­cią­gnij­cie mnie; lina od­gry­zio­na – coś mnie ze­żar­ło, nie wchodź­cie tam. Za­pa­mię­tasz? Aha, je­śli spo­tkasz Bo­re­he­da, każ mu wra­cać. Nie pora na za­ba­wę w cho­wa­ne­go.

Szczur pró­bo­wał pro­te­sto­wać, mam­ro­tał coś o mi­sji i od­po­wie­dzial­no­ści, wska­zy­wał na swo­ich lu­dzi, któ­rzy jak je­den mąż uni­ka­li jego wzro­ku. Ken­neth był zmę­czo­ny, zmar­z­nię­ty i zły, więc uciął dys­ku­sję jed­nym zda­niem:

— Wy­bie­raj! Tu — wska­zał czar­ny otwór — albo tam.

Olag spoj­rzał w miej­sce, gdzie za od­le­głą o sto kro­ków bur­tą szu­mia­ły fale. Po­bladł.

— Za­pła­cisz mi za to, lyw-Da­ra­wyt. Nikt nie trak­tu­je w ten spo­sób Nory. Nikt! Ja…

— Opusz­czać!

Ciem­ność po­łknę­ła Szczu­ra wraz z jego obiek­cja­mi i groź­ba­mi.

Spe­cjal­nie nie dali mu po­chod­ni. Ze­wnętrz­ne po­szy­cie stat­ku pa­li­ło się opor­nie, lecz mo­gło na to mieć wpływ wie­lo­let­nie ma­ce­ro­wa­nie w sło­nej wo­dzie. Co było w środ­ku, nie wie­dzie­li, a Ken­neth uznał, że ry­zy­ko, iż przy­pad­ko­wa iskra za­mie­ni wnę­trze okrę­tu w pa­le­ni­sko, jest zbyt wiel­kie. To tyl­ko dwa­dzie­ścia stóp, przez otwór po­win­no wpa­dać dość świa­tła, by wzrok Szczu­ra po­ra­dził so­bie z ciem­no­ścią.

Lina zwiot­cza­ła, po­je­dyn­cze szarp­nię­cie ob­wie­ści­ło – wszyst­ko w po­rząd­ku, lu­zuj­cie.

Przez na­stęp­ne mi­nu­ty straż­ni­cy pa­trzy­li, jak lina pra­cu­je. Roz­wi­ja się, idzie w lewo, po­tem w pra­wo, za­trzy­mu­je. Dwa szarp­nię­cia ob­wie­ści­ły, że Szczur zna­lazł coś in­te­re­su­ją­ce­go, ko­lej­ne dwa, że in­te­re­su­ją­cych rze­czy jest wię­cej. Po­tem lina za­trzy­ma­ła się w miej­scu i przez dłuż­szą chwi­lę tkwi­ła nie­ru­cho­mo. Wresz­cie czar­no­bro­dy po­pro­sił o wy­cią­gnię­cie na górę, szar­piąc trzy razy.

— Uda­my, że nas już tu nie ma, pa­nie po­rucz­ni­ku? — An­dan spoj­rzał na nie­go z na­dzie­ją.

— Sły­szę was — do­bie­gło z dołu.

— Wy­cią­gać. — Ken­neth wes­tchnął. — Nie czas na za­ba­wę.

Szczur wy­ło­nił się z ciem­no­ści, przy­ci­ska­jąc do pier­si dwie skrzyn­ki. Gdy tyl­ko sta­nął na nogi, po­ka­zał je zgro­ma­dzo­nym tak trium­fal­nym ge­stem, jak­by sam je wła­śnie zro­bił.

— Lam­py. Pa­trz­cie, lam­py.

Ken­neth wziął je­den z łu­pów. Lam­pę wy­ko­na­no z tego sa­me­go drew­na co po­kład, ale trzy jej ścian­ki wy­ło­żo­no od we­wnątrz czymś, co wy­glą­da­ło jak ma­ci­ca per­ło­wa. Czwar­tą prze­sła­nia­ła cien­ka bło­na, pół­przej­rzy­sta i twar­da jak szkło. Ta ścian­ka otwie­ra­ła się, da­jąc do­stęp do wnę­trza, gdzie w za­głę­bie­niu tkwi­ła musz­la, peł­nią­ca funk­cję zbior­ni­ka, i reszt­ki kno­ta. Lam­pa. Praw­dzi­wa i co naj­waż­niej­sze, chy­ba dzia­ła­ją­ca. Wy­star­czy­ło na­peł­nić zbior­nik ole­jem i za­pa­lić.

— Co tam jesz­cze jest na dole?

— Ja­kaś… chy­ba kom­na­ta. Ma trzy­dzie­ści na trzy­dzie­ści kro­ków, jest w niej kil­ka me­bli, sto­ły, ja­kieś szaf­ki z pół­ka­mi, wszyst­ko przy­mo­co­wa­ne do pod­łóg i ścian. Tyl­ko te lam­py da­łem radę za­brać.

— Drzwi?

— Dwo­je. Oba za­mknię­te na głu­cho. I wszyst­ko zro­bio­ne z tego czar­ne­go drew­na. A ono jak­by… po­ły­ka­ło świa­tło. Na­wet gdy wzrok się przy­zwy­czai, to trud­no roz­róż­nić szcze­gó­ły. Ale poza tym…

— Mów.

— Tam jest su­cho. I cie­plej niż tu­taj, nie ma wia­tru i śnieg nie pada na gło­wę.

Ken­neth też już o tym po­my­ślał. Dwie, trzy noce na po­kła­dzie, a za­czną opa­dać z sił. Ale dziu­ra w trze­wiach po­two­ra, gdzie nie wia­do­mo, co czai się za drzwia­mi, a je­dy­na dro­ga uciecz­ki znaj­du­je się dwa­dzie­ścia stóp nad gło­wą?

— Roz­wa­żę to. Ja­kieś śla­dy go­spo­da­rzy?

Szczur po­krę­cił gło­wą.

— Nie. Może poza… Drzwi są za­ba­ry­ka­do­wa­ne od środ­ka, a ta dziu­ra — Olag wska­zał na czar­ną szcze­li­nę — zo­sta­ła wy­rą­ba­na tuż przy ścia­nie, tam, gdzie ła­two było się wspiąć pod su­fit po pół­kach. Wy­rą­ba­no ją od środ­ka. Ktoś bar­dzo chciał się stam­tąd wy­do­stać i jed­no­cze­śnie bro­nił się, by coś nie do­sta­ło się do nie­go.

Загрузка...