Rozdział 37

— Ve­ler­gorf. Co o nim są­dzisz?

Dzie­sięt­nik po­dra­pał się po po­licz­ku i skrzy­wił.

— Nie wiem, pa­nie po­rucz­ni­ku. Jest dziw­ny.

— Dziw­ny? No po­patrz, Nur też tak mówi. Dziw­ny. Twier­dzi, że jak pró­bu­je pa­trzeć na cza­row­ni­ka, to boli go gło­wa. Ale to może zna­czyć tyl­ko tyle, że Żo­łądź ma ja­kiś ta­li­zman lub uży­wa za­klęć ochron­nych. Nic wię­cej.

— Może.

Ken­neth ka­zał Ve­ler­gor­fo­wi po­czę­sto­wać cza­row­ni­ka wód­ką i przyj­rzeć mu się le­piej, bo od chwi­li spo­tka­nia nie mógł po­zbyć się nie­po­ko­ju, któ­ry czuł w jego to­wa­rzy­stwie. Nie lu­bił ma­gów, jak więk­szość żoł­nie­rzy Stra­ży trak­to­wał ich ni­czym zło ko­niecz­ne, ale tu nie cho­dzi­ło tyl­ko o to. In­stynkt mó­wił mu, że coś z Żo­łę­dziem jest nie tak, a in­stynk­to­wi Ken­neth zwykł ufać bez­gra­nicz­nie. Jed­nak z dru­giej stro­ny, po­moc tego cza­row­ni­ka bar­dzo by im się te­raz przy­da­ła.

Skrzy­wił się gniew­nie, ostat­nio sta­now­czo za wie­le kom­bi­no­wał.

— Szy­ko­wać się — rzu­cił krót­ko w stro­nę ko­lej­nej grup­ki żoł­nie­rzy. — Za­raz scho­dzi­cie. A ty, Var­henn, mów, co ci w nim nie pa­su­je. Po ko­lei.

Pod­ofi­cer wy­cią­gnął przed sie­bie roz­ca­pie­rzo­ną dłoń.

— No to po ko­lei, pa­nie po­rucz­ni­ku. Po pierw­sze — zgiął je­den pa­lec — jest mło­dy. Bar­dzo mło­dy jak na maga. Mimo bro­dy nie dał­bym mu wię­cej jak dwa­dzie­ścia pięć lat. Szcze­niak po pro­stu.

Ken­neth mu­siał przy­znać, że jemu też Żo­łądź wy­da­wał się za mło­dy, ale w koń­cu nie przed­sta­wił się jako mistrz czy wiel­ki mag, tyl­ko zwy­kły cza­ro­dziej. A z nimi by­wa­ło róż­nie.

— Dzię­ku­ję dzie­sięt­ni­ku. W ta­kim ra­zie twój do­wód­ca jest od nie­go nie­wie­le star­szy. A nie przy­szło ci do gło­wy, że ża­den sza­no­wa­ny, si­wo­bro­dy mistrz z tej jego gil­dii nie chciał od­mra­żać so­bie tył­ka na Pół­no­cy? Więc wy­sła­li ja­kie­goś przy­głu­pie­go cze­lad­ni­ka.

— Jak na przy­głu­pie­go cze­lad­ni­ka jest zbyt spryt­ny, pa­nie po­rucz­ni­ku. Nikt mu nie po­wie­dział, że tam leży aher­ski sza­man, a on od razu wie­dział. Poza tym, po­dob­no wę­dro­wał po Pół­no­cy w to­wa­rzy­stwie miej­sco­wych prze­wod­ni­ków.

— No, to mą­dre i lo­gicz­ne.

— Wła­śnie. — Dzie­sięt­nik zgiął dru­gi pa­lec. — Lo­gicz­ne. Wie­le dni wę­drów­ki sa­nia­mi po Pół­no­cy, a on wciąż ma na so­bie weł­nia­ny ha­bit i skó­rza­ne buty. Pierw­szą rze­czą, któ­rą ja bym mu ka­zał zro­bić, to wy­rzu­cić ta­kie ubra­nie i za­ło­żyć po­rząd­ne, fu­trza­ne por­t­ki, blu­zę i fu­trza­ne buty. Te jego fa­ta­łasz­ki są do­bre za gó­ra­mi, sto mil na po­łu­dnie stąd.

— Do­brze mó­wisz. Ale co, je­śli od­po­wie ci, że ogrze­wa się ma­gią, bo ja­kiś po­łu­dnio­wy prze­sąd za­bra­nia mu no­sze­nia fo­czych fu­ter?

Ve­ler­gorf skrzy­wił się, co nada­ło jego twa­rzy lek­ko de­mo­nicz­ny wy­gląd.

— Pan go bro­ni, pa­nie po­rucz­ni­ku?

— Nie, ale mogę so­bie wy­obra­zić, co po­wie na two­je wąt­pli­wo­ści. Mnie on też śmier­dzi, jego hi­sto­ryj­ka jest taka gład­ka i ślicz­na, i w ogó­le… — Ken­neth wes­tchnął cięż­ko. — Ale pa­mię­taj, że oca­lił Ges­se­na i Jo­dłę, a nie mu­siał. Mógł ich zo­sta­wić.

— Wiem, tu mam za­gwozd­kę. Po co to zro­bił? Może nie jest do koń­ca ta­kim su­czym sy­nem, jak wie­lu in­nych ma­gów, ale — dzie­sięt­nik zgiął trze­ci pa­lec — wi­dział pan, jak on się ru­sza? Gdy­by mi ktoś po­wie­dział, że to za­bój­ca z Nory, nie kłó­cił­bym się z tym. Czło­wiek, co spę­dza czas, stu­diu­jąc księ­gi i za­klę­cia, na­bie­ra in­nych ru­chów niż taki, któ­ry ćwi­czy wal­kę mie­czem i szty­le­tem.

— Var­henn. — Po­rucz­nik po­krę­cił gło­wą. — Szu­kasz na siłę dziu­ry w ca­łym. Po­wiedz po pro­stu, że jak na nie­go pa­trzysz, czu­jesz, że coś ci nie pa­su­je.

— No. Nie pa­su­je. Jak­by mi ktoś w ple­cy z ku­szy mie­rzył. Na do­da­tek — Ve­ler­gorf zgiął czwar­ty pa­lec — pa­trzy­łem na jego twarz, gdy pierw­szy raz zer­k­nął na te po­two­ry, co­śmy je ubi­li. Nie chciał­bym mu wte­dy sta­nąć na dro­dze. Uspo­ko­ił się wte­dy szyb­ciut­ko, za­ło­żył ma­skę, ale przez chwi­lę wy­glą­dał jak sza­le­niec. On wie wię­cej, niż nam mówi.

Ken­neth uśmiech­nął się sze­ro­ko.

— No po­patrz. Co za świat, każ­dy ma ja­kieś se­kre­ty. To wszyst­ko?

Dzie­sięt­nik opu­ścił dłoń.

— Tak. A czy to jesz­cze mało, pa­nie po­rucz­ni­ku?

Po­rucz­nik wes­tchnął.

— Za dużo, żeby za­ufać, za mało, żeby za­bić, Var­henn.

Ve­ler­gorf ski­nął gło­wą w stro­nę dol­ne­go po­kła­du.

— No to co z nim zro­bi­my?

— Nic. Spró­bu­ję go tro­chę wku­rzyć, może coś chlap­nie, ale nie będę na­ci­skał. A je­śli uda mi się na­mó­wić go do zej­ścia z nami pod po­kład i wy­cią­gnie­my stam­tąd na­szych, to wy­ca­łu­ję go w tę bro­da­tą gębę i wy­stą­pię dla nie­go o ty­tuł szla­chec­ki. Po­goń lu­dzi.

Ve­ler­gorf za­sa­lu­to­wał.

— Roz­kaz. Uwa­ga! Scho­dzi­my! — ryk­nął na cały głos, po czym wy­chy­lił w dół i krzyk­nął — a ty, cza­row­ni­ku, prze­stań du­mać! Ro­bo­ta cze­ka!

Po­rucz­nik wes­tchnął. Naj­wy­raź­niej do­wód­ca Dru­giej uznał, że to on może za­cząć wku­rzać maga.

* * *

Po­kład le­pił się od po­so­ki, któ­ra na czar­nych de­skach była pra­wie nie­wi­docz­na. Jej śla­dy wska­zy­wa­ły na to, że mar­twe be­stie ścią­gnię­to w jed­no miej­sce i uło­żo­no na kupę już po wal­ce. Alt­sin pod­szedł do ster­ty ciał.

Było ich na oko ze dwa tu­zi­ny. Z bli­ska spra­wia­ły jesz­cze bar­dziej obrzy­dli­we, obce wra­że­nie niż z góry. Nie­któ­re wy­glą­da­ły jak wy­żły, inne jak wil­ki lub duże owczar­ki, jesz­cze inne przy­po­mi­na­ły krzy­żów­kę wiel­kich ko­tów i psów. Trzy wy­róż­nia­ły się masą – mu­sia­ły wa­żyć po kil­ka­set fun­tów – oraz pa­zu­ra­mi i kła­mi. Ist­ne niedź­wie­dzie, gdy­by ja­kiś bóg niedź­wie­dzi miał ból gło­wy i kaca w cza­sie aktu two­rze­nia.

To on. Oni… Alt­sin pró­bo­wał zro­zu­mieć za­gma­twa­ne wspo­mnie­nia Bi­tew­nej Pię­ści. Trud­no było mu jed­nak prze­bić się przez gniew, któ­ry je prze­sła­niał.

Pod ko­niec Wo­jen Bo­gów wy­gna­no cię z tego świa­ta, praw­da? Na­wet wy­znaw­cy ob­ró­ci­li się prze­ciw to­bie, a resz­ta Ro­dzeń­stwa, nie chcąc ry­zy­ko­wać wal­ki lub kie­ru­jąc się li­to­ścią, wy­pchnę­ła cię poza Mrok… Co tam ro­bi­łeś? Kogo spo­tka­łeś? Dla­cze­go te be­stie bu­dzą w to­bie, nie… w nas… Nie w nas, tyl­ko cho­le­ra, we mnie, taką fu­rię?

O Pani! Ależ to było fru­stru­ją­ce! Zło­dziej miał ocho­tę po­dejść do naj­bliż­szej ścia­ny i wa­lić w nią łbem. Ob­jął du­szę boga, a miał wra­że­nie, że tak cho­ler­nie nie­wie­le się zmie­ni­ło. Miał pew­ne umie­jęt­no­ści, ale, jak się bo­le­śnie oka­za­ło, ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ścia­mi ludz­kie­go cia­ła. Do­stał garść wspo­mnień, lecz wspo­mnie­nia mają tyle samo wspól­ne­go z praw­dą, co pa­mięt­ni­ki por­to­wej ku­rew­ki spi­sy­wa­ne dla po­tom­no­ści.

Pa­trząc na mar­twe be­stie, czuł gniew, wie­dział, że są obce, że nie po­win­no ich tu­taj być, że po­win­no się je ze­trzeć z po­wierzch­ni świa­ta… Uro­czy­ska… Wspo­mniał ofi­ce­ro­wi coś o po­two­rach z Uro­czysk, ale nie cho­dzi­ło o nie. W po­rów­na­niu z tymi be­stia­mi stwo­ry z Uro­czysk wy­da­wa­ły mu się wręcz swoj­skie. Ale poza nie­okre­ślo­ną od­ra­zą nie wie­dział dla­cze­go. Czy gdy Bi­tew­na Pięść je spo­tkał, na­dal był po­grą­żo­ny w sza­leń­stwie? Czy dla­te­go jego wspo­mnie­nia peł­ne są emo­cji, a nie in­for­ma­cji?

— Uwa­ga! Scho­dzi­my! — Nad gło­wą Alt­si­na po­ja­wi­ła się wy­ta­tu­owa­na gęba dzie­sięt­ni­ka. — A ty, cza­row­ni­ku, prze­stań du­mać! Ro­bo­ta cze­ka!

Ko­lej­ni żoł­nie­rze zsu­wa­li się na dol­ny po­kład i zaj­mo­wa­li po­zy­cje, się­ga­jąc po broń. Alt­sin zgrzyt­nął zę­ba­mi i pod­szedł do ster­ty tru­pów. Ve­ler­gorf miał ra­cję, nie po tu zszedł, żeby roz­my­ślać.

Z bli­ska po­czuł za­pach tych zwie­rząt. Nie­przy­jem­ny, cięż­ki, zo­sta­wia­ją­cy me­ta­licz­ny po­smak w no­sie i na pod­nie­bie­niu. I znów wspo­mnie­nia odzie­dzi­czo­ne po Bi­tew­nej Pię­ści szarp­nę­ły jego gnie­wem. Po­wstrzy­mał je, wy­ci­szył. Spo­kój – oto, co było mu po­trzeb­ne w tej chwi­li.

Od­cią­gnął naj­bliż­sze tru­chło nie­co na bok. Stwór był wiel­ko­ści spo­re­go psa, wa­żył pew­nie nie­co po­nad sto fun­tów, miał skó­rę sza­rą ni­czym skó­ra mar­twe­go re­ki­na, cien­ką i zu­peł­nie bez­wło­są. Wę­zły mię­śni od­zna­cza­ły się pod nią wy­raź­nie, jak­by, mimo śmier­ci, zwie­rzę szy­ko­wa­ło się do sko­ku.

Krót­ki pysk, po­dob­ny do py­sków psów ho­do­wa­nych do wal­ki, wy­peł­nia­ły po­tęż­ne zę­bi­ska, gór­ne kły były wy­raź­nie dłuż­sze od dol­nych i wy­sta­wa­ły spod czar­nych warg. Nos… nosa nie było… za to w po­ło­wie dro­gi mię­dzy szczę­ką a oczy­ma znaj­do­wał się otwór wy­peł­nio­ny ko­lej­ny­mi zę­ba­mi, drob­ny­mi i ostry­mi jak igły. Alt­sin ostroż­nie pod­niósł pę­ka­ty łeb i ob­ma­cał. Po­twór miał jak­by dwie szczę­ki, dwa ze­sta­wy zę­bów, mniej­szy i więk­szy, jego czasz­ka mu­sia­ła być cho­ler­nie skom­pli­ko­wa­na, gór­ne zęby po­ru­sza­ły się nie­za­leż­nie od dol­nych… Jak od­dy­chał?

Nie­mal na szczy­cie gło­wy, za krót­ki­mi usza­mi, znaj­do­wa­ły się dwa otwo­ry, oto­czo­ne mię­si­stą skó­rą. Tędy? Jak del­fi­ny i mor­świ­ny?

Na po­kła­dzie wo­kół nie­go znów za­ło­mo­ta­ły woj­sko­we bu­cio­ry, gdy ostat­nia gru­pa żoł­nie­rzy zje­cha­ła na dół. Rudy po­rucz­nik rzu­cił kil­ka roz­ka­zów i pod­szedł do zło­dzie­ja.

— Wszyst­kie tak wy­glą­da­ją. Dwie szczę­ki, nos za usza­mi. — Ofi­cer ukląkł przy cie­le stwo­ra i pod­niósł jed­ną z jego łap. — Patrz, staw wy­gi­na się w jed­ną i dru­gą stro­nę, a jego mied­ni­ca… — Trą­cił tyl­ną część be­stii. — Wi­dzisz? Jak­by była z chrząst­ki. To coś mo­gło za­pew­ne prze­cho­dzić przez otwór nie więk­szy niż jego gło­wa.

— Już je so­bie obej­rza­łeś?

Straż­nik wstał, wy­tarł ręce w spodnie.

— Tak. Mu­sia­łem spraw­dzić, co po­rwa­ło mo­ich lu­dzi. Wszyst­kie te stwo­rze­nia są zbu­do­wa­ne w po­dob­ny spo­sób. Sły­sza­łem, że nie­któ­re be­stie z Uro­czysk też są obce, jak­by nie z na­sze­go świa­ta.

— Wszyst­ko, co po­cho­dzi z Uro­czysk, z de­fi­ni­cji jest nie z tego świa­ta, po­rucz­ni­ku. — Zło­dziej był dum­ny z tego zda­nia; brzmia­ło do­kład­nie jak to, co po­wie­dział­by na­dę­ty mag. Nie mia­ło wie­le sen­su, ale wy­po­wie­dzia­ne od­po­wied­nio au­to­ry­tar­nym to­nem, spra­wia­ło wra­że­nie praw­dy ob­ja­wio­nej.

Na lyw-Da­ra­wy­cie zda­wa­ło się jed­nak nie ro­bić wra­że­nia.

— No wła­śnie. Zmie­rza­jąc za­tem do sed­na, Żo­łądź, czy we wnę­trzu tego stat­ku mo­że­my tra­fić na Uro­czy­sko?

Do­bre py­ta­nie. Po woj­sko­we­mu krót­kie i kon­kret­ne.

— Nie, nie są­dzę. Ni­g­dy nie sły­sza­łem o Uro­czy­sku, któ­re nie by­ło­by przy­wią­za­ne na sta­łe do jed­ne­go miej­sca. To tro­chę tak, jak­byś chciał mieć ru­cho­my wul­kan.

— Więc? Co to jest?

Py­ta­nie za­wi­sło na chwi­lę w po­wie­trzu. Alt­sin wstał i trą­cił nogą mar­twą be­stię.

— O to py­tasz? Pierw­szy raz w ży­ciu coś ta­kie­go wi­dzę. Ni­g­dy też o czymś ta­kim nie sły­sza­łem. Ale nie je­stem głup­cem, któ­ry my­śli, że ze­żarł wszyst­kie ro­zu­my, bo li­znął wie­dzy z kil­ku ksiąg i uczył się ko­rzy­sta­nia z Mocy. Nie wiem, co znaj­du­je się pod po­kła­dem, ale ra­czej nie Uro­czy­sko. Zresz­tą, czy twoi lu­dzie nic nie wy­czu­li? Nie mie­li kosz­ma­rów w cza­sie snu? A ten sza­man? Po­wi­nien wie­dzieć, że jest w po­bli­żu Uro­czy­ska.

— Dużo wiesz o sza­ma­nach. Uczy­łeś się o nich w gil­dii? Je­steś czło­wie­kiem peł­nym nie­spo­dzia­nek, Żo­łądź.

— Ja? A ty? Skąd wie­dzia­łeś, że coś uwię­zi­ło jed­ne­go z jego du­chów? Ta two­ja cza­row­ni­ca jest gów­no war­ta, nie wy­czu­ła­by tego, więc kto po­tra­fi to zro­bić? Za to ta dru­ga dziew­czy­na wy­da­je się zbyt prze­ra­żo­na jak na zwy­kły atak ja­kichś zwie­rząt. Może ona wie o nich coś kon­kret­ne­go? Skąd jest? Dla­cze­go twoi lu­dzie nie lu­bią tego czar­no­bro­de­go zbi­ra, któ­ry się przy niej krę­ci? Jo­dła wspo­mniał coś o Szczu­rach… Cze­mu wę­dru­je­cie w to­wa­rzy­stwie im­pe­rial­nych szpie­gów i za­bój­ców? Hę?

Po­rucz­nik pa­trzył na nie­go spo­koj­nie, z twa­rzą tak po­zba­wio­ną wy­ra­zu, jak­by sie­dział na naj­nud­niej­szym przy­ję­ciu świa­ta i wy­słu­chi­wał pa­ne­gi­ry­ków na cześć nie­lu­bia­ne­go go­spo­da­rza. Do­bry był.

— Nie lu­bię lu­dzi, któ­rzy za­da­ją tyle py­tań, cza­row­ni­ku.

Oho, tu naj­wy­raź­niej koń­czył się dług, jaki miał u Stra­ży za ura­to­wa­nie dwóch jej żoł­nie­rzy. Ale prze­cież o usta­le­nie tej wła­śnie gra­ni­cy mu cho­dzi­ło.

— No coś ta­kie­go. Po­patrz, to zu­peł­nie jak ja. Ale wy­da­je mi się, że jak na ra­zie to ty masz wię­cej se­kre­tów. Po­wtó­rzę jesz­cze raz: nie wiem, co to za stwo­ry ani skąd się wzię­ły. Nie wiem, cze­mu was za­ata­ko­wa­ły ani cze­mu po­rwa­ły two­ich lu­dzi.

Za­sko­czył go uśmiech ofi­ce­ra. Dzi­ki i wy­zy­wa­ją­cy.

— A chcesz się do­wie­dzieć?

* * *

Zna­leź­li aż sześć zejść na dół, w ciem­ną jak grób cze­luść pod po­kła­dem. Trzy były za­ma­sko­wa­ne, i to dość spryt­nie, ale śla­dy po­so­ki ucie­ka­ją­cych be­stii zdra­dzi­ły ich po­ło­że­nie. Trzy zo­sta­ły otwar­te, jak­by po­two­ry nie zdą­ży­ły ich za­mknąć. Wy­bra­li to wska­za­ne przez psy, któ­rym dano do po­wą­cha­nia rze­czy za­gi­nio­nych. Wy­glą­da­ło na to, że zła­pa­nych żoł­nie­rzy za­cią­gnię­to wła­śnie do tej dziu­ry.

Pod nią znaj­do­wa­ła się spo­ra sala, dłu­ga i sze­ro­ka na prze­szło czter­dzie­ści stóp, z po­je­dyn­czy­mi drzwia­mi na każ­dej ze ścian. Be­stie wy­do­sta­wa­ły się na górę po czymś w ro­dza­ju stro­mych, krę­co­nych scho­dów, zbu­do­wa­nych po­środ­ku po­miesz­cze­nia. Z całą pew­no­ścią nie były one dzie­łem kłów i pa­zu­rów.

Na dół ze­szła naj­pierw po­ło­wa żoł­nie­rzy i dwa psy, któ­re za­raz za­czę­ły ob­wą­chi­wać każ­de z drzwi, a w tym cza­sie Alt­sin obej­rzał so­bie do­kład­nie kla­pę. Otwie­ra­ła się na ze­wnątrz, a żeby ją za­mknąć, wy­star­czy­ło szarp­nąć za linę przy­wią­za­ną od spodu. Ta­kiej sztucz­ki moż­na by na­uczyć śred­nio mą­dre­go psa. Ale ża­den pies nie przy­wią­zał­by liny do kla­py. Na­wet bar­dzo spryt­ny pies.

— Czy­sto! — roz­darł się z dołu je­den ze straż­ni­ków. — Lose zła­pał trop, pa­nie po­rucz­ni­ku.

Ofi­cer, któ­ry ob­ser­wo­wał ba­da­nia Alt­si­na, po­chy­lił się nad dziu­rą i od­krzyk­nął:

— Po­ka­zał tyl­ko jed­ne drzwi?

— Tak jest!

— Do­bra, Bergh, za­bez­piecz­cie po­zo­sta­łe i za­raz idzie­my da­lej.

No, Gór­ska Straż pod­cho­dzi­ła do spra­wy bar­dzo me­to­dycz­nie. Żad­nych sztur­mów na oślep w głąb stat­ku, żad­ne­go bez­sen­sow­ne­go bo­ha­ter­stwa. Dzię­ki niech będą Mat­ce, cała ta eks­pe­dy­cja nie wy­glą­da­ła na wy­pra­wę sza­leń­ców do­wo­dzo­nych przez szla­chet­ne­go idio­tę.

Po­rucz­nik mu­siał za­uwa­żyć jego minę.

— Co zna­czy ten uśmie­szek, Żo­łądź? Nie, le­piej nie mów. Zna­la­złeś tu coś cie­ka­we­go?

— To. — Alt­sin po­trzą­snął liną przy­wią­za­ną do kla­py. — Wi­dzisz? Wy­glą­da jak je­den z ma­ry­nar­skich wę­złów uży­wa­nych na wy­brze­żu, ale czło­wiek nie po­trze­bu­je tej liny, by za­mknąć kla­pę. Więc ktoś przy­wią­zał ją spe­cjal­nie dla tych zwie­rząt.

— Daw­no?

— A co ja je­stem, ja­sno­widz? — Zło­dziej sta­rał się nie brzmieć zbyt sar­ka­stycz­nie, jed­nak chy­ba mu to nie wy­szło. — Lina jest po­gry­zio­na i po­szar­pa­na, czy­li ko­rzy­sta­no z niej wie­lo­krot­nie. A czy zo­sta­ła za­ło­żo­na pół roku temu, czy dzie­sięć lat, to już, pa­nie po­rucz­ni­ku, tego ci nie po­wiem.

— Ro­zu­miem. — Ofi­cer na­chy­lił się nad dziu­rą. — Bergh! Na dole mogą być lu­dzie. Wro­go na­sta­wie­ni.

— Ro­zu­miem. Drzwi za­bez­pie­czo­ne.

— Do­bra, scho­dzi­my. Dru­ga i Trze­cia zo­sta­je tu i pil­nu­je.

Wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik i jesz­cze je­den pod­ofi­cer, krę­py i za­ro­śnię­ty pra­wie po brwi, za­pro­te­sto­wa­li jed­nym gło­sem.

— To roz­kaz. Za­bez­piecz­cie po­zo­sta­łe dziu­ry, za­kli­nuj­cie kla­py, żeby nic stam­tąd nie wy­la­zło i nie od­cię­ło nam dro­gi. Zo­sta­wię wam dwa psy, może te­raz, jak już zna­ją za­pach tych po­two­rów, wska­żą jesz­cze ja­kieś inne wyj­ścia. Wie­cie, co ro­bić.

— Ale…

— An­dan, nie tym ra­zem. Miej­cie też oko na górę, na Szczu­ry i Bo­re­he­da. To roz­kaz!

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, znikł w dziu­rze. Alt­sin wes­tchnął i po­szedł w jego śla­dy.

Scho­dzi­li w głąb stat­ku w dwu­dzie­stu kil­ku lu­dzi. Je­śli po­rucz­nik miał ra­cję i be­stii zo­sta­ło tyl­ko ze trzy­dzie­ści, może czter­dzie­ści, to taka licz­ba za­pra­wio­nych w wal­ce i przy­go­to­wa­nych do star­cia żoł­nie­rzy po­win­na so­bie po­ra­dzić.

Oni i ten dys­po­nu­ją­cy ma­gią du­pek, któ­ry ob­jął du­szę naj­wred­niej­sze­go awen­de­ri w hi­sto­rii świa­ta – szturch­nę­ła go zło­śli­wa myśl – nie za­po­mi­naj o tym.

Zło­dziej zszedł po krę­co­nych scho­dach, lek­ko mu­ska­jąc dło­nią ba­lu­stra­dę. Mimo oczy­wi­ste­go upły­wu lat, wy­śli­zga­na przez do­tyk ty­się­cy dło­ni, rzeź­bio­na w mo­tyw fal i ryb, kon­struk­cja wciąż wzno­si­ła się w górę w lek­kiej, de­li­kat­nej spi­ra­li. W cza­sach świet­no­ści, gdy okręt pruł fale pod peł­ny­mi ża­gla­mi, to miej­sce mu­sia­ło być pięk­ne. Mimo wszech­obec­nej czer­ni.

Nie było czer­ni – ude­rzy­ły go wspo­mnie­nia Bi­tew­nej Pię­ści. W daw­nych cza­sach ścia­ny sal i ko­ry­ta­rzy były ko­lo­ro­we, barw­ne. Nie ma­lo­wa­no ich, bo rdzeń okrę­tu, to czar­ne drew­no, jest żywy, więc far­by spra­wia­ły mu ból, ale zdo­bio­no ja­sny­mi tka­ni­na­mi i kła­dzio­no na nich bo­aze­rie z mar­twe­go drew­na, so­sny, buka, klo­nu, dębu i wie­lu in­nych. A te­raz? Tka­ni­ny zni­kły, może roz­pa­dły się ze sta­ro­ści, może spło­nę­ły, a drew­nia­ne okła­dzi­ny zdar­to i być może wy­ko­rzy­sta­no jako opał, a może zbi­to z nich tra­twy, gdy reszt­ki za­ło­gi ucie­ka­ły ze stat­ku.

Albo roz­sza­bro­wa­no, gdy okręt zo­stał ska­za­ny na wy­gna­nie.

Po­trzą­snął gło­wą, od­pę­dza­jąc za­rów­no wspo­mnie­nia, jak i głu­pie do­my­sły. Mu­siał, do cho­le­ry, sku­pić się na tym, co tu i te­raz.

Sala była duża, a jej czar­ne ścia­ny zda­wa­ły się po­ły­kać świa­tło. Mimo to jego wzrok szyb­ko wy­ła­pał szcze­gó­ły. W środ­ku nie do­strzegł żad­nych me­bli, trzy z czte­rech drzwi pod­par­to koł­ka­mi i kli­na­mi, blo­ku­jąc je na sta­łe, a ostat­nie były pil­no­wa­ne przez dwóch żoł­nie­rzy z ku­sza­mi w rę­kach.

— Za tymi drzwia­mi jest ko­ry­tarz, pa­nie po­rucz­ni­ku. Wi­dzę tyl­ko ja­kieś czter­dzie­ści łok­ci, po­tem za­krę­ca — je­den z pil­nu­ją­cych mel­do­wał spo­koj­nie, nie od­wra­ca­jąc wzro­ku od ciem­nej głę­bi. — Nic się nie ru­sza. Psy spo­koj­ne.

Wa­ru­ją­cy przy no­gach straż­ni­ka zwierz za­strzygł tyl­ko usza­mi i za­mer­dał ogo­nem. Naj­wy­raź­niej obaj byli do­brze wy­szko­le­ni. Ofi­cer ski­nął gło­wą, po­pra­wił pas.

— Do­bra. Wcho­dzi­my. Czte­rech tar­czow­ni­ków i dwa psy z przo­du. Nur, weź­miesz kil­ku lu­dzi z ku­sza­mi i bę­dzie­cie ich wspie­rać. Bergh, zo­sta­wisz dwa zwie­rza­ki na koń­cu. Zwra­caj­cie uwa­gę na ścia­ny, pod­ło­gę i su­fit, nie chcę nie­spo­dzian­ki w po­sta­ci za­ma­sko­wa­nej za­pad­ni albo taj­nych przejść.

— Tak jest!

Żoł­nie­rze za­sa­lu­to­wa­li krót­ko, wszy­scy, z wy­jąt­kiem tych pil­nu­ją­cych drzwi. Po­rucz­nik omiótł wzro­kiem sto­ją­cych wo­kół męż­czyzn. Za­ci­snął war­gi.

— Mamy czter­dzie­ści po­chod­ni. Je­śli nie znaj­dzie­my na­szych, za­nim wy­pa­li się po­ło­wa z nich, wra­ca­my. Zro­zu­mia­no?

— Tak jest.

Alt­si­na tro­chę zdu­mia­ło, że nikt nie pro­te­sto­wał.

— Do­bra! Czwar­ta i Pią­ta przo­dem! Nie roz­dzie­lać się! Uwa­żać na to, co po­ka­zu­ją psy! A ty, cza­row­ni­ku — lyw-Da­ra­wyt zwró­cił się bez­po­śred­nio do nie­go — idziesz ze mną. I gdy­byś od cza­su do cza­su użył ma­gii, będę wdzięcz­ny. Za co­kol­wiek.

— Do­brze.

Zło­dziej za­jął miej­sce w szy­ku za­raz za grup­ką kusz­ni­ków i za­głę­bi­li się w ciem­ność. Co czwar­ty żoł­nierz trzy­mał po­chod­nię, ale i tak świa­tło le­d­wo roz­ja­śnia­ło mrok. Na do­da­tek ko­ry­tarz miał sze­ro­kość ośmiu stóp, więc czte­rech straż­ni­ków z tar­cza­mi za­sła­nia­ło go cał­ko­wi­cie i nie bar­dzo mógł zo­ba­czyć, co jest z przo­du.

— Czy to roz­sąd­ne?

— Co?

— Strzel­cy. Tu jest tak cia­sno, że będą wa­lić w ple­cy wła­snych lu­dzi.

Ofi­cer wło­żył gwiz­dek do ust. Trzy ostre świ­sty roz­dar­ły po­wie­trze i pra­wie jed­no­cze­śnie idą­cy z przo­du żoł­nie­rze przy­klę­kli, ku­ląc się za tar­cza­mi, a sze­ściu kusz­ni­ków za nimi pod­rzu­ci­ło łoża bro­ni do oczu, szu­ka­jąc celu.

— Czy­sto!

Rudy po­rucz­nik ski­nął gło­wą.

— Do­brze, ru­sza­my da­lej! Umie­my się bić w cia­snych miej­scach. — Po­słał Alt­si­no­wi oszczęd­ny uśmie­szek. — Zda­rza­ło nam się i sztur­mo­wać ja­ski­nie zbó­jec­kich band, i zdo­by­wać za­jazd za­ję­ty przez pi­ja­nych na­jem­ni­ków. Ja­koś so­bie po­ra­dzi­my.

Do­tar­li do za­krę­tu, za któ­rym znaj­do­wa­ły się ma­syw­ne drzwi. Otwo­rzy­ły się bez opo­ru pod lek­kim na­ci­skiem.

Wy­glą­da­ło to za­chę­ca­ją­co jak uśmiech re­ki­na.

— Na­przód — za­ko­men­de­ro­wał ofi­cer. — Trzy­mać szyk.

Загрузка...