Rozdział 19

Ko­bie­ta, któ­ra po­ja­wi­ła się w drzwiach, była wy­so­ka i szczu­pła. De­ana za­zwy­czaj oglą­da­ła ją w bia­łych, ob­szy­tych zło­tą la­mów­ką sza­tach, te­raz jed­nak Awe­lo­ney Dłu­gi Pa­lec za­ło­ży­ła ja­sne błę­ki­ty, świe­tli­ste zie­le­nie i ra­do­sną czer­wień, ha­fto­wa­ne w dzie­siąt­ki kwia­tów, ko­lo­ro­wych pta­ków i zwie­rząt. Jej suk­nia przy­po­mi­na­ła ka­wa­łek kwit­ną­cej, tęt­nią­cej ży­ciem łąki. Do tego krwi­sto­czer­wo­ne usta, oczy po­więk­szo­ne czar­ną kred­ką, po­wie­ki cięż­kie od cie­ni.

De­ana skrzy­wi­ła się i wie­dząc, że tam­ta nie do­strze­że tego gry­ma­su, po­zwo­li­ła so­bie na cierp­ki ton:

— Kie­dy ostat­nio zwró­ci­łam ci uwa­gę, że biel Bi­blio­te­ki za bar­dzo rzu­ca się w oczy, nie są­dzi­łam, że wy­bie­rzesz prze­bra­nie…

La­kha­ry?

— Nie znam tego sło­wa.

Śnia­da bi­blio­te­kar­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— A ja nie wiem, jak Is­sa­ram na­zy­wa­ją la­dacz­ni­ce — ostat­nie sło­wo wtrą­ci­ła w me­ekhu. — Ma­cie w ogó­le ta­kie okre­śle­nie?

Po­słu­gi­wa­ły się k’is­sa­ri. Bi­blio­te­kar­ka sama o to pro­si­ła, trak­tu­jąc te po­ga­węd­ki jako oka­zję do szli­fo­wa­nia wy­mo­wy, a De­ana nie mia­ła nic prze­ciw­ko. Do­brze było po­roz­ma­wiać w oj­czy­stym ję­zy­ku, zwłasz­cza gdy oka­za­ło się, że trzy is­sar­skie wo­jow­nicz­ki, za­trud­nio­ne jako straż­nicz­ki i na­uczy­ciel­ki sztu­ki sa­mo­obro­ny w Domu Ko­biet, bar­dzo po­waż­nie trak­tu­ją swo­je obo­wiąz­ki, więc spo­ty­ka­ła się z nimi o wie­le rza­dziej, niż­by so­bie tego ży­czy­ła. A poza tym wie­le spraw, któ­re oma­wia­ła z Awe­lo­ney, po­win­no zo­stać mię­dzy nimi.

Ge­stem za­pro­si­ła ko­bie­tę do sto­łu, na któ­rym za­chę­ca­ją­co roz­go­ści­ły się tace z owo­ca­mi, cia­stem, drob­ny­mi prze­ką­ska­mi i kil­ka ka­ra­fek z wi­nem.

— Nie — od­po­wie­dzia­ła. — Nie w tym sen­sie, w ja­kim uży­wa się go w in­nych kra­jach. Przed ślu­bem ko­bie­ta może mieć tylu ko­chan­ków, ilu ze­chce, ale więk­szość nie nad­uży­wa tego przy­wi­le­ju. U nas też pa­nu­je pra­wo… brud­nych ję­zy­ków. Je­śli bę­dzie ci to­wa­rzy­szyć opi­nia, hm… lek­ko­myśl­nej, ża­den męż­czy­zna nie wy­ple­cie dla cie­bie ślub­ne­go pasa. Ale też po­mysł, by za­ra­biać na ży­cie roz­kła­da­niem nóg, jest głu­pi.

— Dla­cze­go?

— Bo w każ­dej afra­agrze jest duża swo­bo­da, je­śli cho­dzi o te spra­wy. Nikt nie za­pła­ci za coś, co może mieć za dar­mo. Albo pra­wie za dar­mo. A na pew­no nie za tyle, byś mo­gła z tego wy­żyć. Mó­wię o d’yahir­rach, rzecz ja­sna, róż­ne ple­mio­na róż­nie do tego pod­cho­dzą, ale w żad­nym nie ma ko­biet ży­ją­cych z da­wa­nia przy­jem­no­ści. To nie mia­ło­by sen­su. No i ro­dzi­na do tego nie do­pu­ści. Sia­daj, czę­stuj się.

Usia­dły. Awe­lo­ney na­la­ła so­bie wina, umo­czy­ła war­gi, a jej ciem­na szmin­ka zo­sta­wi­ła ślad na krysz­ta­ło­wym kie­li­chu. Ta­kie roz­mo­wy przed przej­ściem do na­praw­dę waż­nych te­ma­tów to był ich ry­tu­ał. Dłu­gi Pa­lec cały czas uwa­ża­ła się za słu­gę Wiel­kiej Bi­blio­te­ki, gro­ma­dzi­ła więc wie­dzę z za­chłan­no­ścią osza­la­łe­go z chci­wo­ści skąp­ca, a De­ana była je­dy­ną oso­bą z Is­sa­ram, któ­ra tak otwar­cie i chęt­nie się nią dzie­li­ła.

— Za­bi­ja­cie ta­kie ko­bie­ty?

— Nie. — De­ana za­śmia­ła się cierp­ko. — Na­dal wi­dzisz w nas bru­tal­nych bar­ba­rzyń­ców? Są inne spo­so­by. Zresz­tą, u nas… wiesz, wła­śnie o tym po­my­śla­łam, za­zwy­czaj jest wię­cej ko­biet niż męż­czyzn. Chłop­cy wy­ru­sza­ją po swo­je przy­go­dy za­ra­biać zło­to jako mie­cze do wy­na­ję­cia, pro­wa­dzić ka­ra­wa­ny przez pu­sty­nię, wal­czyć z in­ny­mi ple­mio­na­mi. Dziew­czę­ta też mogą to ro­bić, ale po pierw­sze, kup­cy chęt­niej wy­naj­mu­ją męż­czyzn, a po dru­gie, więk­szość z nas tego po pro­stu nie chce. Nie cią­gnie nas do wo­jacz­ki i udo­wad­nia­nia wszyst­kim wo­kół, kto ma więk­sze jaja. Czę­ściej zo­sta­je­my w domu, więc nie­rzad­ko na jed­ne­go męż­czy­znę w afra­agrze przy­pa­da­ją dwie ko­bie­ty. Nie trze­ba wie­le, by zdo­być przy­chyl­ność jed­nej z nich. Na­to­miast je­śli dziew­czy­na zbyt po­lu­bi ta­kie za­ba­wy i po­da­run­ki od swo­ich part­ne­rów, ro­dzi­na za­my­ka ją na kil­ka mie­się­cy w domu, przy kro­snach albo żar­nach, żeby ochło­nę­ła. Dla­te­go nie mamy ta­kie­go sło­wa… jak to po­wie­dzia­łaś?

La­kha­ra. To coś wię­cej niż por­to­wa dziw­ka, ale mniej niż luk­su­so­wa utrzy­man­ka. Wie­le ich ostat­nio od­wie­dza pa­łac.

De­ana za­bęb­ni­ła pal­ca­mi po krysz­ta­le, na­la­ła so­bie lek­kie­go wina, roz­cień­czo­ne­go wodą z mio­dem.

— Za­mknij oczy — po­le­ci­ła.

Bi­blio­te­kar­ka za­ci­snę­ła po­wie­ki. De­ana od­chy­li­ła ek­cha­ar, po­cią­gnę­ła kil­ka ły­ków, ob­ser­wu­jąc uważ­nie twarz ko­bie­ty. To był olum­ney – ry­tu­ał za­ufa­nia, na któ­ry po­zwa­la­ła tyl­ko trzem oso­bom. Va­ra­li, Su­chie­mu i Awe­lo­ney. Ni­ko­mu wię­cej, na­wet Sa­miy­emu, bo dzie­ci by­wa­ją nie­roz­sąd­ne. Dla Is­sa­ram było to coś bar­dzo in­tym­ne­go i oso­bi­ste­go. Od­sło­nię twarz, ufa­jąc, że wy za­sło­ni­cie zwier­cia­dła swo­jej du­szy i nie spró­bu­je­cie skraść mo­jej. Bi­blio­te­kar­ka na­dal wy­da­wa­ła się wstrzą­śnię­ta i głę­bo­ko prze­ję­ta tym za­szczy­tem.

De­ana od­sta­wi­ła kie­lich i po­pra­wi­ła za­sło­nę na twa­rzy. Po­trze­bo­wa­ła tych kil­ku chwil, by przy­swo­ić nową wie­dzę i prze­kuć ją na wła­ści­we py­ta­nia.

— Już. Dla­cze­go la­kha­ry za­czę­ły od­wie­dzać pa­łac?

— Bo Dom Ko­biet stał się trud­no do­stęp­ny dla męż­czyzn. Poza tym wy­zwo­li­łaś i od­pra­wi­łaś wszyst­kie nie­wol­ni­ce, a to one tra­dy­cyj­nie za­spo­ka­ja­ły żą­dze sług i straż­ni­ków w pa­ła­cu.

— To ład­na na­zwa dla gwał­tu. I pierw­szy z po­wo­dów, dla któ­rych je ode­sła­łam. Męż­czyź­ni dużo ga­da­ją przed i po. Dru­gi jest taki, że nie ufam ni­ko­mu z ob­ro­żą na szyi, na­wet atła­so­wą. Więc mó­wisz, że wcze­śniej kwi­tły tu, hm, „ro­man­se”?

— Oczy­wi­ście. Wie­le. Nie tyl­ko nie­wol­ni­ce pra­cu­ją w pa­ła­cu, praw­da? Mło­da słu­żą­ca ła­two może stra­cić gło­wę dla szlach­ci­ca. Albo uda­wać, że stra­ci­ła, za kil­ka ład­nych świe­ci­de­łek i je­dwab­ną suk­nię. Te­raz jed­nak Va­ra­la za­mie­ni­ła kom­na­ty ko­biet w twier­dzę. A męż­czyź­ni… ci naj­bo­gat­si mają wła­sne na­łoż­ni­ce w pa­ła­cu lub poza nim, naj­uboż­si cho­dzą do mia­sta albo por­tu, ale ci śred­nio za­moż­ni spro­wa­dza­ją so­bie to­wa­rzy­stwo na po­po­łu­dnia, wie­czo­ry i noce. W tym stro­ju — Awe­lo­ney za­ma­cha­ła pstro­ka­ty­mi rę­ka­wa­mi i wy­pię­ła de­mon­stra­cyj­nie biust — znacz­nie mniej rzu­cam się w oczy niż w bi­blio­te­kar­skiej bie­li. Pa­łac znów się za­lud­nił, choć za­pew­ne do­brze o tym wiesz, De­ano d’Klle­an.

Wie­dzia­ła. Pa­łac za­lud­nił się za­ska­ku­ją­co szyb­ko, zwa­żyw­szy, jak nie­wie­le osób to­wa­rzy­szy­ło La­we­ne­re­so­wi w jego wę­drów­ce do Oka, gdzie miał zo­stać za­szlach­to­wa­ny w pa­ro­dii po­je­dyn­ku. Ale, co De­ana od­kry­ła wkrót­ce po po­wro­cie do swo­ich kom­nat, nie da się kie­ro­wać tak wiel­kim i bo­ga­tym księ­stwem bez ar­mii sług, urzęd­ni­ków, za­rząd­ców, szam­be­la­nów i ko­niu­szych. Na szczę­ście jed­ną z osób, któ­re do­cho­wa­ły wier­no­ści upa­da­ją­cej dy­na­stii, oka­zał się Evi­kiat, Wiel­ki Ko­hir dwo­ru. De­ana i Su­chi dali mu wol­ną rękę w tych sza­lo­nych dniach za­raz po rze­zi na świą­tyn­nym pla­cu, a on szyb­ko i spraw­nie roz­krę­cił ma­chi­nę rzą­dów, po­zby­wa­jąc się przy oka­zji z pa­ła­cu wie­lu swo­ich wro­gów. Ale nowi urzęd­ni­cy, któ­rych przy­jął na miej­sce od­pra­wio­nych, szyb­ko utwo­rzy­li nie­zli­czo­ną rze­szę biu­ro­kra­tów.

De­ana wes­tchnę­ła cięż­ko, przy­cią­ga­jąc uważ­ne spoj­rze­nie sie­dzą­cej na­prze­ciw bi­blio­te­kar­ki.

— Zno­wu kło­po­ty?

Py­ta­nie było tak głu­pie, że tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Kło­po­ty? Jej ży­cie nie skła­da­ło się z kło­po­tów, tyl­ko z se­rii nie­ustan­nych po­ty­czek. Cza­sem zwy­cię­skich, lecz naj­czę­ściej ta­kich, któ­rych wy­ni­ku sama nie zna­ła. Co­dzien­nie jako Pani Pło­mie­ni pod­pi­sy­wa­ła dzie­siąt­ki pa­pie­rów, de­kre­tów i do­ku­men­tów, któ­re pod­su­wał jej Evi­kiat. Cza­sem na­wet nie wie­dzia­ła, co pod­pi­su­je, bo spo­rzą­dzo­no je w Mo­wie Ognia, a tego ję­zy­ka nie opa­no­wa­ła jesz­cze zbyt do­brze. Ale sko­ro po księ­ciu była je­dy­ną oso­bą, któ­ra mo­gła wejść w Oko, jej pod­pis miał swo­ją wagę. Nowe pra­wa – stan wo­jen­ny w ca­łym księ­stwie, zmniej­sze­nie przy­wi­le­jów rad miej­skich, nowe po­dat­ki i da­ni­ny… Wiel­ki Ko­hir tłu­ma­czył De­anie z po­cząt­ku, co jej pod­su­wa i dla­cze­go trze­ba wy­dać nowe de­kre­ty, ale ostat­nio nie mia­ła ani cza­su, ani ocho­ty wy­słu­chi­wać tych wy­kła­dów. Po pro­stu pod­pi­sy­wa­ła.

Ufa­ła dra­nio­wi z jed­ne­go po­wo­du – wy­ka­zał się nie­za­chwia­ną lo­jal­no­ścią w sto­sun­ku do ksią­żę­ce­go rodu, a to zna­czy­ło, że póki La­we­ne­res żyje, Evi­kiat bę­dzie dzia­łał dla do­bra Ko­no­we­ryn. Na do­da­tek jego lo­jal­ność w ten po­kręt­ny, miej­sco­wy spo­sób obej­mo­wa­ła też ją samą i dziec­ko, któ­re no­si­ła.

To mu­sia­ło wy­star­czyć.

Mia­ła na kon­cie pew­ne suk­ce­sy. Pa­łac dzia­łał co­raz spraw­niej, ksią­żę­ca ar­mia gro­ma­dzi­ła się pod mia­stem, nie­wol­ni­cy albo ucie­kli, albo sku­ci stra­chem, nie śmie­li na­wet gło­śniej od­dy­chać. Po­sel­stwa z są­sied­nich kra­jów za­pew­nia­ły o lo­jal­no­ści i peł­nym po­par­ciu dla Pło­mie­nia Aga­ra. Co praw­da za za­pew­nie­nia­mi nie szły ani pie­nią­dze, ani woj­ska do po­mo­cy, ale przy­naj­mniej więk­szość oko­licz­nych wład­ców zda­wa­ło się uzna­wać jej po­zy­cję.

Is­sar­skie wo­jow­nicz­ki, któ­re za­trud­ni­ła, co­dzien­nie ćwi­czy­ły z dziew­czy­na­mi z Domu Ko­biet pod­sta­wy po­słu­gi­wa­nia się bro­nią. Oczy­wi­ście cho­dzi­ło o naj­ba­nal­niej­sze rze­czy: jak trzy­mać sza­blę, jak brać za­mach do cię­cia z nad­garst­ka, a jak z łok­cia, i jak no­sić broń w spo­sób, któ­ry nie gro­zi sa­mo­oka­le­cze­niem. Rash wpro­wa­dzi­ła obo­wiąz­ko­wą go­dzi­nę ćwi­czeń rano i dwie wie­czo­rem. A za­ję­ciom tym to­wa­rzy­szy­ły ból i krew, łzy i si­nia­ki. Ale też ja­kaś dzi­ka za­wzię­tość.

Lecz naj­waż­niej­sze zmia­ny star­sza wo­jow­nicz­ka wpro­wa­dzi­ła w sa­mym Domu Ko­biet.

Gdy za­po­zna­ła się z roz­kła­dem po­koi, al­ta­nek i ogród­ków w tej czę­ści pa­ła­cu, za­czę­ła dzia­łać. Nie­któ­re przej­ścia za­mknię­to na głu­cho, przy in­nych po­sta­wio­no war­ty, dro­ga do kom­nat La­we­ne­re­sa sta­ła się te­raz dłu­ga, krę­ta i ła­two było się na niej zgu­bić. Na do­da­tek co dwa, trzy dni zmie­nia­no jej prze­bieg, od­blo­ko­wu­jąc jed­ne przej­ścia, a za­my­ka­jąc do­tych­cza­so­we. De­ana już dwa razy mu­sia­ła pro­sić, by ktoś wska­zał jej ak­tu­al­ny spo­sób do­tar­cia do księ­cia. Ale nie pro­te­sto­wa­ła ani się nie skar­ży­ła. W koń­cu po to wy­na­ję­ła Rash y’Wan­nu.

Małe suk­ce­sy, drob­ne zwy­cię­stwa i ol­brzy­mia góra pro­ble­mów, któ­rych roz­wią­zy­wa­nie ro­dzi­ło ko­lej­ne kło­po­ty.

Awe­lo­ney błą­dzi­ła na­tar­czy­wym spoj­rze­niem po za­sło­nie na twa­rzy De­any, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

— Kło­po­ty? — po­wtó­rzy­ła py­ta­nie.

De­ana znów wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— U nas po­wia­da­ją: „Uwa­żaj, gdy ko­piesz ka­mień na gór­skiej ścież­ce, mo­żesz wy­wo­łać la­wi­nę”.

Bi­blio­te­kar­ka przy­mknę­ła oczy, po­wta­rza­jąc jej sło­wa szep­tem. Ko­lej­ne przy­sło­wie Is­sa­ram, ko­lej­ny mie­dziak do skarb­ni­cy wie­dzy Wiel­kiej Bi­blio­te­ki.

I ko­lej­na praw­da, któ­ra uwie­ra­ła De­anę od wie­lu dni.

Po­tę­ga, któ­rą dzier­ży­ła w dło­ni jako Pło­mień Aga­ra, Bło­go­sła­wio­na Przez Oko, Pani Żaru, była dzi­wacz­ną mie­sza­ni­ną wła­dzy ab­so­lut­nej oraz bez­u­stan­ne­go ustę­po­wa­nia i pod­po­rząd­ko­wy­wa­nia się miej­sco­wym zwy­cza­jom. A te oka­za­ły się sto razy bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, niż so­bie wy­obra­ża­ła.

Na przy­kład zdra­dziec­cy ka­pła­ni, któ­rzy jaw­nie po­par­li Ob­ra­ra z Kam­be­hii. Ow­szem, po­zby­ła się ca­łej hie­rar­chii Świą­ty­ni Ognia, w wi­do­wi­sko­wy spo­sób ka­żąc we­pchnąć ich w Oko, a ty­sięcz­ne tłu­my wi­wa­to­wa­ły, gdy prze­ra­że­ni męż­czyź­ni ob­ra­ca­li się w po­piół. Ale to było tym­cza­so­we i jak się oka­za­ło błęd­ne roz­wią­za­nie. Bo – o czym nie wie­dzia­ła, wy­da­jąc wte­dy roz­ka­zy – pust­ka po tych lu­dziach nie dała się za­peł­nić byle kim. Ka­mień Po­pio­łu, Ciem­na Iskra, Lo­do­wy Pło­mień, Miecz Żaru, Dłoń Li­to­ści, Ognik w Mro­ku… Te ty­tu­ły ka­pła­nów Aga­ra mógł przy­znać i usank­cjo­no­wać tyl­ko pierw­szy wśród nich – Dzie­cię Ognia. Czy­li La­we­ne­res, któ­ry na­dal le­żał nie­przy­tom­ny. W re­zul­ta­cie od dwóch mie­się­cy w Świą­ty­ni nie mia­no­wa­no no­wych hie­rar­chów ani nie od­pra­wio­no praw­dzi­we­go na­bo­żeń­stwa, bo po pro­stu nie było komu tego zro­bić. A nie do po­my­śle­nia była sy­tu­acja, gdy naj­święt­sze miej­sce Da­le­kie­go Po­łu­dnia znaj­dzie się pod opie­ką mni­cha z ja­kiejś lo­kal­nej świą­ty­ni.

Tym­cza­sem Świą­ty­nie Aga­ra z in­nych księstw sła­ły do Ko­no­we­ryn tu­zi­ny po­słów, z ofer­ta­mi „po­mo­cy”, „wspar­cia” i „do­radz­twa”. Tak. Ob­ję­cie opie­ką Oka było tym, o czym ma­rzył każ­dy świę­tosz­ko­wa­ty gno­jek na ca­łym Da­le­kim Po­łu­dniu. I oczy­wi­ście co­raz gło­śniej po­wta­rza­no opi­nie, że suk­ce­sy zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków bio­rą się z tego, że Pan Ognia jest nie­za­do­wo­lo­ny. Zu­peł­nie jak­by nie pa­mię­ta­no, że nie­wol­ni­cza ar­mia od­no­si­ła suk­ce­sy, za­nim ko­no­wer­ska hie­rar­chia spło­nę­ła w Oku.

— Za­mknij oczy.

De­ana na­la­ła so­bie jesz­cze tro­chę wina. Tru­nek był sła­by, roz­cień­czo­ny tak, że nie spo­sób było się nim upić. Bar­dziej ob­le­piał ję­zyk kwa­sko­wa­tą sło­dy­czą niż po­zwa­lał po­czuć choć­by lek­ki szum w gło­wie. To była jed­na z tych rze­czy, któ­re uświa­da­mia­ły jej, że na­wet wła­dza Pło­mie­nia Aga­ra ma swo­je ogra­ni­cze­nia. Va­ra­la nie po­zwa­la­ła jej już pić nic moc­niej­sze­go.

Dla do­bra dziec­ka.

Za­sło­ni­ła twarz.

— Już.

Jej za­ci­śnię­te w pię­ści dło­nie przy­cią­gnę­ły zdu­mio­ne spoj­rze­nie Awe­lo­ney. Nie, nie zdu­mio­ne. Ra­czej peł­ne zro­zu­mie­nia i współ­czu­cia. De­ana sama nie wie­dzia­ła, czy to pod­no­si ją na du­chu, czy iry­tu­je.

— Jak sy­tu­acja w mie­ście?

— Na­pię­ta. Lu­dzie pró­bu­ją sprze­da­wać swo­ich nie­wol­ni­ków, ale… — Bi­blio­te­kar­ka roz­ło­ży­ła ręce w ge­ście bez­rad­no­ści.

— Nie ma kup­ców?

— Nie ma.

Oczy­wi­ście.

Mimo iż w pa­ła­cu wszy­scy uda­wa­li, że Ko­no­we­ryn ma się do­brze, całe księ­stwo chwia­ło się w po­sa­dach. Do cho­le­ry, całe Da­le­kie Po­łu­dnie chwia­ło się w po­sa­dach. Bunt nie­wol­ni­ków wstrzą­snął nim o wie­le bar­dziej, niż moż­na by są­dzić. Plan­ta­cje i ko­pal­nie pło­nę­ły, a bez do­star­cza­nych z nich je­dwa­biu, ba­weł­ny, przy­praw i rud warsz­ta­ty prze­sta­wa­ły pra­co­wać, huty wy­ta­piać me­ta­le, kup­cy nie mie­li zaś czym han­dlo­wać.

Evi­kiat co kil­ka dni przy­no­sił jej wy­kaz ko­lej­nych spu­sto­szo­nych przez bun­tow­ni­ków re­gio­nów z prze­wi­dy­wa­ny­mi stra­ta­mi dla skarb­ca. Skarb­ca, któ­ry jak się oka­za­ło, ma jed­nak swo­je dno, bo nowe po­dat­ki po­kry­wa­ły le­d­wo trze­cią część utra­co­nych do­cho­dów. Nie po­ma­ga­ło i to, że ra­por­tom to­wa­rzy­szy­ły dzie­siąt­ki, a póź­niej set­ki próśb o po­moc, od miast, mia­ste­czek, a na­wet po­je­dyn­czych plan­ta­cji. De­ana od­po­wia­da­ła im za­wsze tak samo – za­mknąć bra­my, ob­sa­dzić mury albo ucie­kać do naj­bliż­sze­go du­że­go mia­sta, któ­re ma jed­no i dru­gie. Nie roz­dzie­li Ro­dów Woj­ny na małe od­dzia­ły uga­nia­ją­ce się za wro­giem, któ­ry za­wsze bę­dzie licz­niej­szy i bar­dziej zde­spe­ro­wa­ny. I umie wal­czyć.

Bi­twa pod Po­mwe była uko­ro­no­wa­niem se­rii ha­nieb­nie prze­gra­nych po­ty­czek, któ­re do­star­cza­ły bun­tow­ni­kom bro­ni i po­zwa­la­ły im się otrza­skać z praw­dzi­wą woj­ną oraz, co naj­gor­sze, pod­no­si­ły ich mo­ra­le. Na do­da­tek ru­chy nie­wol­ni­czej ar­mii, jej li­czeb­ność, pla­ny i cele wciąż po­zo­sta­wa­ły nie­ja­sne. A ona mio­ta­ła się, roz­dar­ta sprzecz­ny­mi uczu­cia­mi. Czy De­ana d’Klle­an, cór­ka me­ekhań­skiej szlach­cian­ki, tak jak ona wy­zna­ją­ca Wiel­ką Mat­kę, ma się przy­czy­nić do rze­zi zbun­to­wa­nych me­ekhań­skich nie­wol­ni­ków, jej bra­ci w wie­rze? Mo­gła być Pło­mie­niem Aga­ra, ale niech Pan Ognia nie li­czy na to, że sta­nie się jego ogni­stym mie­czem, wy­pa­la­ją­cym bunt do ko­rze­ni. Na­wet gdy­by mia­ła dość sił, by tego do­ko­nać.

Po­wsta­nie. By je za­koń­czyć, po­trze­bo­wa­ła ar­mii, bo z ludź­mi po­kro­ju Krwa­we­go Ka­hel­le nie da się ne­go­cjo­wać bez bro­ni w ręku.

A ta ar­mia… Sło­wi­ki i Ba­wo­ły sta­no­wi­ły jej trzon, w tej chwi­li – po stra­tach, ja­kie po­nie­śli w pierw­szych dniach po­wsta­nia i bra­to­bój­czej wal­ce – li­czą­cy nie­ca­łe czter­na­ście ty­się­cy lu­dzi. I to tyl­ko dla­te­go, że do od­dzia­łów wcie­lo­no star­sze rocz­ni­ki Nie­lo­tów i Cie­ląt oraz uzu­peł­nio­no je we­te­ra­na­mi. De­ana wciąż ścią­ga­ła żoł­nie­rzy z ca­łe­go kra­ju w jed­no miej­sce, by nie wy­krwa­wia­li się w bez­sen­sow­nych po­tycz­kach, dzię­ki cze­mu mia­ła te­raz w ręku ja­kąś siłę. Co praw­da bra­ko­wa­ło jej do­świad­czo­nych do­wód­ców, bo więk­szość ze sta­rej ka­dry sie­dzia­ła w lo­chach lub się ukry­wa­ła, lecz młod­si ofi­ce­ro­wie, awan­so­wa­ni cza­sem z dnia na dzień, da­wa­li z sie­bie wszyst­ko. Mo­gło to jed­nak nie wy­star­czyć, bo choć uda­ło im się utrzy­mać dys­cy­pli­nę i spraw­ność od­dzia­łów, to jed­nak nie­licz­ni z nich do­wo­dzi­li kie­dy­kol­wiek gru­pą licz­niej­szą niż stu czy dwu­stu lu­dzi.

Do tej pory zna­la­zła w tej ar­mii tyl­ko dwóch ofi­ce­rów, któ­rych do­świad­cze­niu za­ufa­ła wy­star­cza­ją­co, by wy­róż­nić ich do­wo­dze­niem więk­szy­mi od­dzia­ła­mi.

Kos­se Olu­wer był naj­star­szym z ofi­ce­rów Ba­wo­łów, któ­rzy prze­trwa­li czyst­kę, a nie wy­lą­do­wał w lo­chu chy­ba tyl­ko dla­te­go, że w cza­sie rze­zi przy Świą­ty­ni i póź­niej­szych walk jego od­dział znaj­do­wał się poza mia­stem. Ten czter­dzie­sto­let­ni tu­ranh do­wo­dził wte­dy ośmio­ma set­ka­mi cięż­kiej pie­cho­ty w Twier­dzy Czte­rech Księstw, w miej­scu, gdzie spo­ty­ka­ły się gra­ni­ce Ko­no­we­ryn, Kam­be­hii, Ge­ghii Pół­noc­ne­go i Wa­he­si. A gdy przy­szedł roz­kaz, że ma po­rzu­cić za­mek i wy­co­fać się do sto­li­cy, zro­bił to, sta­cza­jąc po dro­dze tu­zin po­ty­czek, nie po­zwa­la­jąc się roz­bić ani za­trzy­mać.

I do­tarł do Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, przy­pro­wa­dza­jąc ze sobą pięć ty­się­cy uchodź­ców i jesz­cze czte­ry set­ki żoł­nie­rzy ze­bra­nych na trak­tach. Nie­zły wy­czyn, zwa­żyw­szy, że po­wstań­cy już wte­dy po­tra­fi­li znisz­czyć od­dzia­ły dwu­krot­nie licz­niej­sze niż Olu­we­ra.

Ale o tym, że De­ana po­sta­no­wi­ła mu za­ufać, prze­są­dzi­ło to, co zro­bił, nim wy­ru­szył z Twier­dzy Czte­rech Księstw. Po­świę­cił trzy dni, by roz­ko­pać jej fosę, zwa­lić mur ze­wnętrz­ny, znisz­czyć cy­ster­ny z wodą, a resz­tę zam­ku spa­lić. Bez żad­ne­go roz­ka­zu zrów­nał z zie­mią jed­ną z naj­waż­niej­szych twierdz księ­stwa. Na py­ta­nie, dla­cze­go to zro­bił, wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i po­wie­dział: „Je­śli chcesz mnie uka­rać, zrób to, pani, ale Kam­be­hia od lat ma­rzy­ła, by mieć ten za­mek. Przy­naj­mniej nie bę­dzie­my mu­sie­li go zdo­by­wać, gdy skoń­czy­my z bun­tow­ni­ka­mi. Po pro­stu tak było trze­ba”. De­ana uzna­ła wte­dy, że nie może stra­cić ko­goś, kto robi co trze­ba i kie­dy trze­ba, po czym mia­no­wa­ła Kos­se­go do­wód­cą pie­cho­ty. Czy­li af’ge­mi­dem Ba­wo­łów.

Nie ucie­szył się z tego ani nie za­lał łza­mi wdzięcz­no­ści, tyl­ko od­wró­cił na pię­cie i ru­szył do obo­zo­wi­ska pod mia­stem.

Ale od tej pory Ba­wo­ły tre­no­wa­ły dzień i noc. A ich obóz za­mie­nił się w oto­czo­ny dwo­ma rzę­da­mi wa­łów fort, z któ­re­go żoł­nie­rze wy­cho­dzi­li tyl­ko kar­ny­mi od­dzia­ła­mi na mor­der­cze ćwi­cze­nia.

No­wym af’ge­mi­dem Sło­wi­ków zo­stał z ko­lei Wuar Sam­po­re, je­den z żoł­nie­rzy, któ­rzy chro­ni­li De­anę, gdy wy­szła z Oka. Wy­so­ki, o oliw­ko­wej skó­rze, lecz ja­snych oczach i wło­sach – dzie­dzic­twie kil­ku po­ko­leń nie­wol­ni­ków po­cho­dzą­cych z róż­nych stron świa­ta – po­ru­szał się ze swo­bo­dą wo­jow­ni­ka nie tyl­ko szko­lo­ne­go od naj­młod­szych lat do wal­ki, ale ta­kie­go, któ­ry się do tej wal­ki uro­dził. To wła­śnie on jako pierw­szy z ofi­ce­rów Domu Sło­wi­ka zło­żył jej przy­się­gę wier­no­ści i po­pro­wa­dził na­wró­co­nych żoł­nie­rzy do sztur­mu na ahy­rę swo­ich bra­ci, gdzie za­mknę­ła się grup­ka naj­wyż­szych do­wód­ców Rodu, ze sta­rym af’ge­mi­dem na cze­le.

Ża­den ze zdraj­ców nie wy­szedł stam­tąd żywy.

A Sło­wi­ki mia­ły od te­raz no­we­go wo­dza.

De­ana nie lu­bi­ła go, za aro­ganc­ką pew­ność sie­bie i spoj­rze­nia, ja­kie jej rzu­cał, gdy my­ślał, że na nie­go nie pa­trzy. Był w nich głód świe­żo prze­bu­dzo­nej am­bi­cji. Tacy lu­dzie po­tra­fi­li być nie­bez­piecz­ni, gdy uświa­da­mia­li so­bie wła­sną siłę i cu­dzą sła­bość, ale Su­chi i Evi­kiat twier­dzi­li, że nie ma lep­sze­go kan­dy­da­ta na af’ge­mi­da Sło­wi­ków, bo Wuar jest we­te­ra­nem walk z pu­styn­ny­mi ple­mio­na­mi, gdzie do­wo­dził na­wet dwo­ma ty­sią­ca­mi kon­nych na­raz. A ona po­trze­bo­wa­ła do­bre­go do­wód­cy ka­wa­le­rii, zwłasz­cza że – jak do­no­si­li jej szpie­dzy – wła­śnie na kon­ni­cy bun­tow­ni­kom zby­wa­ło.

Przy­naj­mniej obaj płyn­nie mó­wi­li w me­ekhu, co bar­dzo uła­twia­ło ko­mu­ni­ka­cję. Su­ana­ri De­any wciąż nie­ste­ty ku­la­ło.

Szyb­kie od­dzia­ły kon­nych Sło­wi­ków, uzbro­jo­nych w łuki i lan­ce, oraz ka­mien­ne sze­re­gi cięż­ko­zbroj­nych Ba­wo­łów to była po­ło­wa i głów­na siła ko­no­wer­skiej ar­mii. De­ana wie­dzia­ła, że je­śli doj­dzie do bi­twy, bę­dzie mo­gła na nich po­le­gać.

Ale resz­ta… Dru­gą po­ło­wę jej wojsk sta­no­wi­li nu­awa­chi – lek­ka pie­cho­ta, pro­ca­rze, oszczep­ni­cy i łucz­ni­cy, ma­ją­cy za za­da­nie chro­nić przed ata­ka­mi nie­przy­ja­ciel­skich strzel­ców kon­tyn­gent po­nad stu pięć­dzie­się­ciu sło­ni bo­jo­wych. Były tam też od­dzia­ły opła­co­ne przez co bo­gat­sze rody szla­chec­kie i gil­die kup­ców i rze­mieśl­ni­ków, skła­da­ją­ce się z na­jem­nych pie­chu­rów i jeźdź­ców za­cią­ga­nych skąd się dało. Su­chi nie mó­wił o tych żoł­nier­zach ina­czej jak śmier­dzą­ca zbie­ra­ni­na i praw­dę po­wie­dziaw­szy, miał ra­cję. Stop­niem wza­jem­nych nie­chę­ci i de­mon­stra­cyj­nie oka­zy­wa­nej po­gar­dy nie­wie­le róż­ni­li się od pa­ła­co­wych ko­te­rii. Może i na­jem­ni­cy mie­li nie­złe uzbro­je­nie, ale byli też nie­zdy­scy­pli­no­wa­ni, źle wy­szko­le­ni, a co naj­gor­sze, nie ufa­li so­bie na­wza­jem.

Nu­awa­chi za­mknę­li się w ol­brzy­mim obo­zie ra­zem ze sło­nia­mi i od­ma­wia­li na­wet wspól­nych ćwi­czeń. Sło­nie, jak uświa­do­mio­no ją wte­dy bru­tal­nie, są bro­nią po­tęż­ną ni­czym ki­ścień i dla nie­wpraw­ne­go wo­jow­ni­ka rów­nie nie­bez­piecz­ną. Na dwie bi­twy wy­gra­ne dzię­ki nim przy­pa­da jed­na prze­gra­na, spo­wo­do­wa­na tym, że sło­nie wpa­dły w pa­ni­kę i stra­to­wa­ły wła­sne woj­ska. A tyl­ko kil­ka ze zwie­rząt, któ­re szy­ko­wa­no na bi­twę, bra­ło wcze­śniej udział w wal­ce. Więc nu­awa­chi przy­zwy­cza­ja­li je do no­sze­nia zbroi i ostrzy za­kła­da­nych na cio­sy, do ata­ko­wa­nia rzę­dów ma­ne­ki­nów imi­tu­ją­cych nie­przy­ja­ciel­ską pie­cho­tę, do oba­la­nia, miaż­dże­nia i tra­to­wa­nia prze­ciw­ni­ka. Ale ro­bi­li to sami, twier­dząc, że na ra­zie jest za wcze­śnie, by wpro­wa­dzać te ko­lo­sy mię­dzy resz­tę ar­mii.

A na­jem­ni­cy pili, gra­li w ko­ści i pro­wo­ko­wa­li wszyst­kich wo­kół do bó­jek. Bra­ko­wa­ło ofi­ce­rów, któ­rzy uję­li­by tę nie­sfor­ną ban­dę w kar­by. Za­zwy­czaj gdy księ­stwo mo­bi­li­zo­wa­ło się do woj­ny, Trzci­ny, Sło­wi­ki i Ba­wo­ły do­star­cza­ły do­wód­ców dla za­cięż­nych od­dzia­łów. Te­raz nie mie­li już tego kom­for­tu.

No i bra­ko­wa­ło głów­no­do­wo­dzą­ce­go. Zwy­kle to ksią­żę sta­wał na cze­le wojsk i pro­wa­dził je na wro­ga, ale La­we­ne­res… De­ana za­bęb­ni­ła pal­ca­mi po sto­le. Znów La­we­ne­res… Tru­ci­ciel twier­dził, że po­dał mu już wszyst­kie spe­cy­fi­ki, ja­kie znał, by ksią­żę po­wró­cił do świa­ta ży­wych. A przy­naj­mniej przy­tom­nych.

A gdy to mó­wił, miał w oczach nie­me oskar­że­nie…

A ona z taką wła­śnie ar­mią, po­dzie­lo­ną, skon­flik­to­wa­ną i po­zba­wio­ną do­wód­cy mu­sia­ła sta­wić czo­ła zbun­to­wa­nym nie­wol­ni­kom. Po­czy­ni­ła już, za radą Su­chie­go, pew­ne przy­go­to­wa­nia do wy­ru­sze­nia na za­chód, wciąż mo­dląc się do Ba­el­ta’Ma­th­ran, by ni­g­dy do tego nie do­szło. To była woj­na, w któ­rej nie­za­leż­nie czy wy­gra, czy po­nie­sie klę­skę, ubru­dzi swo­ją du­szę tak, że na­wet mi­ło­sier­dzie Wiel­kiej Mat­ki nie wy­star­czy, by ją do­czy­ścić.

Plot­ki gło­si­ły, że ar­mia Krwa­we­go Ka­hel­le li­czy po­nad sto ty­się­cy lu­dzi i z dnia na dzień ro­śnie w siłę.

Co zro­bi, je­śli bun­tow­ni­cy ze­chcą ude­rzyć na sto­li­cę i zmieść Bia­łe Ko­no­we­ryn z po­wierzch­ni zie­mi?

Czar­ne oczy Awe­lo­ney Dłu­gi Pa­lec wę­dro­wa­ły po jej ek­cha­arze, ra­mio­nach, dło­niach. Bi­blio­te­kar­ka mil­cza­ła, za co De­ana była jej wdzięcz­na. Nie po­trze­bo­wa­ła ko­lej­nej por­cji do­brych rad, po­na­gleń czy żą­dań.

Na do­da­tek stra­ci­li Ród Trzcin, któ­ry jed­no­znacz­nie opo­wie­dział się za Ob­ra­rem. Te­raz mu­sie­li ja­koś wy­peł­nić tę lukę. Był to zresz­tą je­den z po­wo­dów, dla któ­rych po­wsta­nie mia­ło tak gwał­tow­ny prze­bieg i osią­gnę­ło taki suk­ces: głów­nym za­da­niem Trzcin była do tej pory kon­tro­la na­stro­jów wśród nie­wol­ni­ków, li­kwi­da­cja po­ten­cjal­nych pro­wo­dy­rów, pre­wen­cyj­ne ude­rze­nia w za­rze­wia bun­tu. Bez tego Rodu Woj­ny po­wsta­nie sza­la­ło ni­czym po­żar w su­chym le­sie. Na do­da­tek Trzci­ny trzy­ma­ły tak­że swo­ich agen­tów w ościen­nych księ­stwach, więc po ich od­su­nię­ciu Bia­łe Ko­no­we­ryn sta­ło się śle­pe i głu­che na to, co dzia­ło się poza jego gra­ni­ca­mi.

To Evi­kiat pod­su­nął jej po­mysł, jak roz­wią­zać ten pro­blem. Była jesz­cze jed­na or­ga­ni­za­cja, któ­ra mia­ła kon­tak­ty na ca­łym Da­le­kim Po­łu­dniu. Fi­lie i od­dzia­ły po­łą­czo­ne w je­den wiel­ki or­ga­nizm. Dzia­ła­ją­ca od se­tek lat w dzie­dzi­nie wy­mia­ny i gro­ma­dze­nia in­for­ma­cji, ofi­cjal­nie nie­mie­sza­ją­ca się do kon­flik­tów. Jej neu­tral­ność była wręcz le­gen­dar­na, zna­na i po­wszech­nie sza­no­wa­na – miej­skie plot­kar­ki opo­wia­da­ły o uczo­nych w bia­łych sza­tach, któ­rzy wę­dro­wa­li po po­lach bi­tew w sa­mym środ­ku wal­ki, by spo­rzą­dzić do­kład­ny opis star­cia, i ża­den z wal­czą­cych ich nie nie­po­ko­ił.

De­ana nie wie­rzy­ła w ta­kie baj­ki. Ale roz­le­głe kon­tak­ty Wiel­kiej Bi­blio­te­ki za­in­te­re­so­wa­ły ją wy­star­cza­ją­co, żeby im się przyj­rzeć. Oka­za­ło się, że ucze­ni na­praw­dę mają swo­je przed­sta­wi­ciel­stwa w każ­dym więk­szym mie­ście Po­łu­dnia. Od ma­łych, zaj­mu­ją­cych le­d­wo je­den czy dwa po­ko­iki, aż do ol­brzy­mich, li­czą­cych ty­sią­ce ksiąg i zwo­jów, znaj­du­ją­cych się w sto­li­cach in­nych księstw. Do tego Bi­blio­te­ka nad­zo­ro­wa­ła wpi­sy do Ksiąg Krwi, Zwo­jów Czy­sto­ści czy Pism Ognia, jak róż­nie zwa­no do­ku­men­ty opi­su­ją­ce po­wią­za­nia mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi ro­da­mi ary­sto­kra­tycz­ny­mi i ich wza­jem­ne ko­li­ga­cje. Na ich pod­sta­wie usta­la­no czy­stość li­nii krwi po­cho­dzą­cej od sa­mych awen­de­ri Pana Ognia. Skom­pli­ko­wa­ne drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne, się­ga­ją­ce wie­le po­ko­leń wstecz – wię­zy cza­sem tak splą­ta­ne, że bez wglą­du w wie­le roz­rzu­co­nych po ca­łym Po­łu­dniu do­ku­men­tów nie dało się usta­lić, kto jest z kim i w ja­kim stop­niu spo­wi­no­wa­co­ny. A tym sa­mym nie dało się stwier­dzić hie­rar­chii wśród miej­sco­wej szlach­ty.

Krew „na­czyń” Aga­ra była zaś naj­cen­niej­szym skar­bem tu­tej­szych księstw. Bez niej nie moż­na było wejść do Oka i sta­nąć przed ob­li­czem boga. A bez in­for­ma­cji prze­cho­wy­wa­nych przez Bi­blio­te­kę nie dało się wy­brać od­po­wied­nich dziew­cząt do za­płod­nie­nia przez miej­sco­wych ksią­żąt, a tym sa­mym dy­na­stia mo­gła­by upaść.

To wszyst­ko spra­wia­ło, że Wiel­ka Bi­blio­te­ka dys­po­no­wa­ła po­tę­gą, skry­tą w cie­niu, nie­wi­docz­ną, lecz groź­ną ni­czym je­dwab­na apasz­ka, któ­ra za­ci­ska się na­gle na gar­dle.

Je­śli któ­ryś ary­sto­kra­ta albo ka­płan spró­bo­wał­by za­drzeć z uczo­ny­mi, do­ku­men­ty opi­su­ją­ce jego li­nię krwi mo­gły „za­gi­nąć”, cza­sem na kil­ka mie­się­cy, cza­sem na wie­le lat, co wy­rzu­ci­ło­by daną ro­dzi­nę poza na­wias spo­łecz­no­ści. Nikt nie chciał­by się sko­li­ga­cić ze szlach­ci­cem, któ­re­go miej­sce w hie­rar­chii mo­gło się oka­zać nie­wie­le wyż­sze niż po­zy­cja wy­zwo­lo­ne­go nie­wol­ni­ka.

Bi­blio­te­ka mia­ła do tego wła­sną sieć goń­ców, pocz­tę go­łę­bią, a na­wet, jak gło­si­ły plot­ki, sys­tem ma­gicz­nej łącz­no­ści mię­dzy więk­szy­mi fi­lia­mi. Pra­co­wa­ły dla niej ty­sią­ce lu­dzi bie­głych w po­słu­gi­wa­niu się pi­smem, zbie­ra­niu in­for­ma­cji i prze­ka­zy­wa­niu ich na duże od­le­gło­ści. Do tego lu­dzie ci zna­li ję­zy­ki na tyle rzad­kie, że ide­al­nie nada­wa­ły się do szy­fro­wa­nia wia­do­mo­ści. Jak k’is­sa­ri.

Dzie­sięć dni za­ję­ło jej zła­ma­nie opo­ru Wiel­kiej Bi­blio­te­ki. Dzie­sięć dni na­le­gań, próśb, bła­gań i prób prze­kup­stwa. Raz po raz wzy­wa­ła do pa­ła­cu Kan­his­sa z Klew, Pon­me­riu­sza Si­we­go i Po­es­sę Lom­bros­se. Trój­ka naj­waż­niej­szych bi­blio­te­ka­rzy od­ma­wia­ła po­mo­cy, oka­zu­jąc jej coś mię­dzy ła­ska­wą wy­ro­zu­mia­ło­ścią dla nie­sfor­ne­go dziec­ka a iry­tu­ją­cym lek­ce­wa­że­niem wy­ni­ka­ją­cym z po­czu­cia wła­dzy. Wiel­ka Bi­blio­te­ka była na tyle waż­na, że na­wet Świą­ty­nia Ognia u szczy­tu po­tę­gi nie ośmie­li­ła się na­rzu­cać jej swo­jej woli, a ona, bar­ba­rzyń­ska dziew­czy­na z ple­mie­nia pół­noc­nych dzi­ku­sów, chce za­mie­nić jej słu­gi w swo­ich szpie­gów? Jest co praw­da Pło­mie­niem Aga­ra, pod­kre­śla­li, we­szła i wy­szła z Oka, nie bę­dąc po­tom­kiem awen­de­ri Pana Ognia, co nie zda­rzy­ło się ni­g­dy w dzie­jach. Ucze­ni od­no­to­wa­li to skru­pu­lat­nie w licz­nych zwo­jach i księ­gach, a na­wet, w uzna­niu wy­jąt­ko­wo­ści tego zda­rze­nia, ka­za­li wy­ryć opis jej czy­nu na brą­zo­wych płyt­kach prze­cho­wy­wa­nych w pod­zie­miach głów­ne­go bu­dyn­ku, aby za­cho­wać wie­dzę o tym wy­da­rze­niu na wie­ki. Ale na tym ko­niec. Jej wła­dza nie się­ga za mury Bi­blio­te­ki. Je­śli jed­nak spró­bu­je użyć prze­mo­cy, znisz­cze­niu lub uszko­dze­niu mogą ulec bez­cen­ne Księ­gi Krwi, co na­tych­miast ob­ró­ci­ło­by prze­ciw niej całe Po­łu­dnie.

— A co bę­dzie, je­śli nie­wol­ni­cy wy­gra­ją? — za­py­ta­ła w pew­nej chwi­li gniew­nie.

— Bi­blio­te­ka ni­g­dy nie ku­po­wa­ła nie­wol­nych — od­par­ła Po­es­sa Lom­bros­se, pa­trząc na nią z krzy­wym uśmie­chem — a je­śli ja­kiś zo­stał jej po­da­ro­wa­ny, to po kil­ku la­tach uczci­wej służ­by mógł od­zy­skać wol­ność. Nie mamy po­wo­du, by oba­wiać się nie­wol­ni­ków. Nie my je­ste­śmy ich wro­ga­mi.

To był ten mo­ment, w któ­rym De­ana po­pa­trzy­ła na bi­blio­te­ka­rzy z naj­czyst­szym zdu­mie­niem. Mi­ło­śni­cy za­pi­sa­nej wie­dzy i ich na­iw­ność. Gdy pło­nie mia­sto, ogień nie oszczę­dza bu­dyn­ków, któ­re twier­dzą, że nie są jego wro­ga­mi.

A ogień ludz­kie­go gnie­wu i nie­na­wi­ści jest sto­kroć groź­niej­szy niż taki, któ­ry tra­wi drew­no.

Od­wró­ci­ła się wte­dy ple­ca­mi do tej nie­prze­jed­na­nej trój­ki i na­gle w od­bi­ciu w lu­strze zo­ba­czy­ła, że Kan­hiss z Klew, Pon­me­riusz i Po­es­sa wy­mie­nia­ją szyb­kie, nie­pew­ne spoj­rze­nia. Na mgnie­nie oka zdję­li ma­ski i De­ana zo­ba­czy­ła ich ta­ki­mi, ja­ki­mi byli na­praw­dę – trój­ką sta­rych uczo­nych, któ­rzy wie­dzie­li, że ich wła­dza opie­ra się nie na zło­cie, ar­mii czy wie­rze, lecz na tra­dy­cji i oby­cza­jach. Tra­dy­cjach i oby­cza­jach, któ­re ona, dzi­ku­ska z pół­no­cy, zdą­ży­ła już wy­wró­cić do góry no­ga­mi. We­szła w Oko Aga­ra i wy­szła z nie­go jako pierw­sza ko­bie­ta w hi­sto­rii Da­le­kie­go Po­łu­dnia, a było to za­le­d­wie zwień­cze­nie le­gen­dy, któ­ra ją ota­cza­ła, po­cząw­szy od oca­le­nia księ­cia z rąk pu­styn­nych ban­dy­tów, po nie­spo­dzie­wa­ną, cu­dow­ną cią­żę, bo jed­na z miej­skich plo­tek gło­si­ła, że sta­jąc przed ob­li­czem Pana Ognia, De­ana była dzie­wi­cą, nie­tknię­tą przez żad­ne­go męż­czy­znę.

Bi­blio­te­ka­rze bali się jej. Byli jak mah, pu­styn­na jasz­czur­ka, któ­ra w ob­li­czu wro­ga na­dy­ma fał­dy luź­nej skó­ry, uda­jąc wiel­ką i groź­ną.

Dzie­sią­te­go dnia we­zwa­ła ich do sie­bie po raz ostat­ni. W jed­nym z ogro­dów cze­kał wy­so­ki na dwóch męż­czyzn stos ksiąg i zwo­jów, za­re­kwi­ro­wa­nych z ca­łe­go pa­ła­cu. Były tam głów­nie ja­kieś ro­man­si­dła, ta­nia po­ezja, ero­tycz­ne opo­wiast­ki dla znu­dzo­nych chłop­ców i spo­ro sta­rych ksiąg ra­chun­ko­wych.

— Mia­łam sen — za­czę­ła, pa­trząc, jak spoj­rze­nia bi­blio­te­ka­rzy wę­dru­ją mię­dzy sto­sem a ota­cza­ją­cy­mi go słu­żą­cy­mi trzy­ma­ją­cy­mi w rę­kach po­chod­nie. — Wiel­ki ogni­sty ptak usiadł na da­chu Bi­blio­te­ki, a jego pió­ra opa­dły, prze­bi­ły stro­py i roz­nio­sły pło­mie­nie po wszyst­kich po­miesz­cze­niach. A gdy wszyst­ko ob­ró­ci­ło się w po­piół, ptak za­nu­rzył gło­wę w zglisz­czach, wy­cią­gnął z nich małą, za­krwa­wio­ną księ­gę, roz­ło­żył skrzy­dła i prze­fru­nął na dach Domu Ognia. Po czym zło­żył swój łup po­środ­ku Oka. I we śnie usły­sza­łam głos, któ­ry prze­mó­wił do mnie sło­wa­mi: „Od­daj, co naj­waż­niej­sze”. Trzy sło­wa. Nie wię­cej. Nie mniej.

Mach­nę­ła dło­nią i dwóch słu­żą­cych po­de­szło do sto­su i opróż­ni­ło na nie­go dzba­ny oli­wy.

— Nie wiem, jak je zro­zu­mieć. Oko to ser­ce Ko­no­we­ryn, więc i ser­ce ca­łe­go księ­stwa. Ca­łe­go Po­łu­dnia. Czy ten sen ozna­cza, że Pan Ognia do­ma­ga się, by Bi­blio­te­ka zło­ży­ła w Oku da­ni­nę krwi? Czy żeby od­da­ła księ­ciu, co do księ­cia na­le­ży? Czy też cho­dzi­ło o to, że Księ­gi Krwi są naj­waż­niej­szym i je­dy­nym — pod­kre­śli­ła do sło­wo, ce­dząc je po­wo­li — po­wo­dem ist­nie­nia Bi­blio­te­ki, a resz­ta…

Mach­nę­ła po­now­nie dło­nią i po­chod­nie po­wę­dro­wa­ły na stos. Wo­lu­mi­ny bły­ska­wicz­nie za­ję­ły się ogniem. De­ana od­cze­ka­ła kil­ka chwil, aż pło­mie­nie ogar­ną je wszyst­kie.

— … resz­ta ksiąg, trak­ta­ty na­uko­we i fi­lo­zo­ficz­ne, roz­pra­wy o hi­sto­rii kró­lestw, ję­zy­kach i oby­cza­jach od­le­głych lu­dów, ro­man­se, sztu­ki te­atral­ne, opi­sy wy­praw i wę­dró­wek wa­szych uczo­nych, to pył i po­piół, nie­wart wspo­mnie­nia.

Dwie łzy spły­nę­ły po po­licz­kach Kan­his­sa z Klew, choć pło­nę­ło przed nią coś, co we­dług Su­chie­go nie było war­te tu­szu, któ­rym to spi­sa­no.

De­ana za­kla­ska­ła i słu­żą­cy dys­kret­nie od­da­li­li się na od­le­głość wy­star­cza­ją­cą, by nic nie sły­szeć.

— Je­śli Pło­mień Aga­ra ogło­si, że Bi­blio­te­ka po­win­na zaj­mo­wać się tyl­ko ba­da­niem czy­sto­ści krwi po­tom­ków awen­de­ri, jak ro­bi­ła to w pierw­szych la­tach swe­go ist­nie­nia, a resz­tę zbio­rów na­le­ży spa­lić na chwa­łę Pana Ognia, ma­ją­tek bi­blio­te­ka­rzy roz­dać ubo­gim, a pu­ste kom­na­ty za­mie­nić w miej­ski szpi­tal i przy­tu­łek dla sie­rot, to jak wie­lu lu­dzi wyj­dzie na uli­ce, by prze­ciw temu pro­te­sto­wać? Te­raz, gdy ar­mia nie­wol­ni­ków gro­ma­dzi się na za­cho­dzie, a nasi są­sie­dzi mają chrap­kę na Ko­no­we­ryn?

Pa­trzy­ła na ich twa­rze. Kan­hiss pła­kał, po­licz­ki Pon­me­riu­sza po­czer­wie­nia­ły, jak­by ktoś chlap­nął na nie szkar­łat­ną far­bą, a Po­es­sa za­ci­snę­ła usta w wą­ską kre­chę i nie od­ry­wa­ła wzro­ku od pło­mie­ni.

— Księ­stwo po­trze­bu­je wa­szej po­mo­cy. Od­da­cie mu, co naj­waż­niej­sze?

Ski­nę­li gło­wa­mi. Po­wo­li i sztyw­no, jak­by trzy drew­nia­ne ku­kieł­ki zgię­ły wy­stru­ga­ne kar­ki. Ale De­ana jesz­cze nie skoń­czy­ła.

— Bi­blio­te­ka po­trze­bu­je wa­sze­go do­świad­cze­nia i mą­dro­ści — po­wie­dzia­ła. — Nie wiem, jak za­koń­czy się po­wsta­nie, nie wiem, czy nie wy­buch­nie woj­na z ościen­ny­mi księ­stwa­mi, nie wiem, czy Pan Ognia nie oka­że nam swo­je­go nie­za­do­wo­le­nia. Dla­te­go wa­sza trój­ka na­tych­miast zaj­mie się spo­rzą­dza­niem spi­su naj­waż­niej­szych dzieł, ja­kie Wiel­ka Bi­blio­te­ka ma na sta­nie, za­bez­pie­czy je i przy­go­tu­je do wy­wie­zie­nia z mia­sta. W por­cie wy­na­ję­to dwa ma­ga­zy­ny, gdzie zgro­ma­dzi­cie to, co uzna­cie za bez­cen­ne. Ufam wam i w ca­ło­ści zda­ję się na wa­szą wie­dzę. Je­śli los nie bę­dzie nam sprzy­jał, wy­wie­zie­my je mo­rzem w bez­piecz­ne miej­sce. Do­sta­nie­cie od razu zbroj­ną eskor­tę, żeby nikt wam nie prze­szka­dzał.

Po­es­sa spoj­rza­ła na nią, a blask pło­mie­ni tań­czą­cy w oczach sta­rej bi­blio­te­kar­ki nadał jej ob­li­czu de­mo­nicz­ny wy­gląd. Uczo­na otwo­rzy­ła usta, ale De­ana nie do­pu­ści­ła jej do gło­su.

— Mo­że­cie do­brać so­bie po trzy oso­by do po­mo­cy. Wszyst­kie zbio­ry mają być ska­ta­lo­go­wa­ne i za­bez­pie­czo­ne tak, by nic im nie za­szko­dzi­ło. Zwłasz­cza po­dróż mor­ska. Wa­sze obo­wiąz­ki przej­mie Awe­lo­ney Dłu­gi Pa­lec.

Wska­za­ła na pło­mie­nie.

— Gdy stos się do­pa­li, straż­ni­cy od­pro­wa­dzą was do wyj­ścia. Pra­cę za­cznie­cie jesz­cze dziś.

Bi­blio­te­ka sta­ła się jej ocza­mi i usza­mi. A naj­za­baw­niej­sze było to, że w pra­cy uczo­nych pra­wie nic się nie zmie­ni­ło. Ra­por­ty mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi pla­ców­ka­mi wę­dro­wa­ły jak zwy­kle, opi­sy po­ty­czek, ogni­ska po­wsta­nia, ru­chy wojsk są­sied­nich księstw, na­stro­je na pro­win­cji, sy­tu­acja za mu­ra­mi miast… Bi­blio­te­ka­rze i tak gro­ma­dzi­li i wy­mie­nia­li się tymi in­for­ma­cja­mi, tyl­ko te­raz, za­nim zo­sta­ły za­pi­sa­ne w księ­gach, tra­fia­ły do De­any. Rzecz ja­sna taka sieć mia­ła wie­le wad, kon­ni po­słań­cy po­ru­sza­ją­cy się po wie­lu re­jo­nach księ­stwa czę­sto zni­ka­li bez śla­du, go­łę­bie pocz­to­we nie były zbyt pew­ne, a łącz­ność ma­gicz­na ist­nia­ła tyl­ko mię­dzy tu­zi­nem naj­więk­szych fi­lii na Da­le­kim Po­łu­dniu. Ale i tak naj­więk­szym pro­ble­mem oka­za­ła się ilość śmie­ci, któ­re do niej tra­fia­ły.

Z se­tek, cza­sem ty­się­cy ra­por­tów, plo­tek, bła­hych, a cza­sem bez­sen­sow­nych wie­ści, trze­ba było wy­ło­wić te naj­waż­niej­sze, co czę­sto się nie uda­wa­ło, mimo iż Evi­kiat za­trud­nił trzy tu­zi­ny gry­zi­piór­ków, któ­rzy za­mknię­ci w pod­zie­miach pa­ła­cu, mie­li wstęp­nie fil­tro­wać ten cha­os. Wła­śnie przez to zbyt póź­no do­tar­ła do niej wieść o rze­zi, któ­rą Po­mweń­czy­cy po­sta­no­wi­li zgo­to­wać swo­im nie­wol­ni­kom. Gdy­by wie­dzia­ła wcze­śniej, wy­sła­ła­by tu­zin go­łę­bi za­ka­zu­ją­cych tego sza­leń­stwa. Te ty­sią­ce nie­szczę­śni­ków za­szko­dzi­ło­by Ko­no­we­ryn mniej, gdy­by zna­la­zło się za mu­ra­mi i przy­łą­czy­ło do po­wsta­nia, niż te­raz, gdy sta­li się mę­czen­ni­ka­mi – sym­bo­lem okru­cień­stwa wła­ści­cie­li.

— Mam wie­ści z Po­mwe — Awe­lo­ney prze­rwa­ła prze­dłu­ża­ją­cą się ci­szę.

De­ana za­mru­ga­ła, za­sko­czo­na. Czy bi­blio­te­kar­ka czy­ta­ła jej w my­ślach?

— Mów.

Po nie­szczę­snej bi­twie pod tym mia­stem, sa­mo­wol­nej i głu­piej, De­ana wy­da­ła roz­kaz, by miej­sco­wy gar­ni­zon Ba­wo­łów zo­stał za mu­ra­mi i przy­go­to­wał się do obro­ny. To był je­dy­ny więk­szy od­dział cięż­kiej pie­cho­ty, ja­kie­go nie ścią­gnę­ła do sto­li­cy. Z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, je­śli nie­wol­ni­cy spró­bu­ją ru­szyć na wschód wzdłuż Tos, Po­mwe ma ich za­trzy­mać, póki nie na­dej­dą po­sił­ki. A po dru­gie, oba­wia­ła się po pro­stu, że ten ty­siąc cięż­ko­zbroj­nych zo­sta­nie znisz­czo­ny, wy­krwa­wio­ny i po­żar­ty przez ar­mię nie­wol­ni­ków, gdy tyl­ko wyj­dzie za mury mia­sta.

Dość już bro­ni do­star­czy­li bun­tow­ni­kom.

Spoj­rze­nie czar­nych oczu ucie­kło na stół, wę­dru­jąc mię­dzy pół­mi­ska­mi i ka­raf­ka­mi. De­ana po­czu­ła ukłu­cie nie­po­ko­ju.

— Co się sta­ło?

— Po­mwe jest ob­lę­żo­ne. Cał­ko­wi­cie od­cię­te od stro­ny lądu i rze­ki. To sku­tek ata­ku, któ­ry przy­pusz­czo­no na obo­zo­wi­sko nie­wol­ni­ków trzy dni temu. Krwa­wy Ka­hel­le od­parł na­paść, po czym wy­pro­wa­dził ar­mię z lasu i ob­legł mia­sto.

Ek­cha­ar oka­zał się bło­go­sła­wień­stwem, kry­jąc krew, któ­ra wy­stą­pi­ła De­anie na po­licz­ki. Nie­wol­ni­cy wy­ko­na­li ruch. Za­ata­ko­wa­li. A ta ko­bie­ta za­miast wpaść tu z krzy­kiem, zaj­mu­je ją po­ga­dusz­ka­mi o tym, czy Is­sa­ram mają dziw­ki.

— Dla­cze­go… — gło­śno na­bra­ła po­wie­trza i wy­pu­ści­ła je po­wo­li. — Dla­cze­go nie za­czę­łaś od tej wie­ści?

— Prze­ka­za­łam ją już Evi­kia­to­wi i Su­chie­mu. Tru­ci­ciel po­wie­dział, żeby naj­pierw po­zwo­lić ci usiąść i na­pić się wina. Żeby wstrząs nie za­szko­dził dziec­ku. Zresz­tą, od­kąd we­szłam, nie mi­nął na­wet kwa­drans. Evi­kiat szy­ku­je Salę Koni do na­ra­dy. Sto­ły, mapy, pla­ny… We­zwał też Kos­se­go i Wu­ara, a oni po­trze­bu­ją chwi­li, by tu do­trzeć.

To była praw­da. Ba­wo­ły i Sło­wi­ki obo­zo­wa­ły za mu­ra­mi Ko­no­we­ryn.

Ale mimo wszyst­ko gniew szarp­nął nią tak bar­dzo, że po­trze­bo­wa­ła ca­łej siły woli, by nie ze­rwać się i nie trza­snąć Awe­lo­ney w zęby.

— Na­stęp­nym ra­zem — wy­ce­dzi­ła po­wo­li, ak­cen­tu­jąc każ­de sło­wo — prze­ka­żesz ta­kie wie­ści naj­pierw mnie. Bez­zwłocz­nie. Nie­waż­ne, czy będę sta­ła, sie­dzia­ła, le­ża­ła czy ro­dzi­ła. Evi­kiat, Va­ra­la i Su­chi mają moje peł­ne za­ufa­nie, ale żad­ne z nich nie bę­dzie de­cy­do­wać, co i jak moż­na mi po­wie­dzieć. Ro­zu­miesz?

Wła­ści­wie k’is­sa­ri świet­nie nada­wał się do ta­kich prze­mów, miał dużo ni­skich, gar­dło­wych gło­sek i brzmiał wte­dy na­praw­dę groź­nie. Gdy De­ana skoń­czy­ła, Awe­lo­ney nie sie­dzia­ła już na­prze­ciw, tyl­ko tkwi­ła obok sto­łu, gnąc się w głę­bo­kim ukło­nie.

— Wy­bacz, Pani Pło­mie­ni. Ja… nie chcia­łam… ja…

Gniew, jak szyb­ko przy­szedł, tak szyb­ko znik­nął, ustę­pu­jąc miej­sca roz­go­ry­cze­niu i smut­ko­wi.

Za­ci­snę­ła zęby. Cią­ża, psia­krew.

— Wy­star­czy. Nie mam cza­su na ta­kie… głu­po­ty. Mów po ko­lei. Co się tam dzie­je?

Загрузка...