Rozdział 44

Alt­sin ob­szedł do­oko­ła kon­struk­cję zaj­mu­ją­cą tyl­ną część kasz­te­lu. „Ro­tun­da” zde­cy­do­wa­nie była wła­ści­wą na­zwą dla tego cze­goś, choć z bli­ska ca­łość spra­wia­ła ra­czej wra­że­nie resz­tek gi­gan­tycz­ne­go drze­wa, wiel­kie­go pnia­ka wy­sta­ją­ce­go z po­kła­du.

Żad­nych okien ani drzwi, żad­nych śla­dów cie­siel­ki.

Prze­je­chał dło­nią po drew­nie, po­czuł jego fak­tu­rę. Nie było tak gład­kie jak czer­wo­ne cia­ło Ouma, ale to tyl­ko po­twier­dza­ło jego po­dej­rze­nia, że ten sta­tek jest bar­dzo cho­ry.

Za­pew­ne jak na każ­dym z okrę­tów Nie­śmier­tel­nej Flo­ty i tu było coś w ro­dza­ju re­li­gij­nej… szu­kał wła­ści­we­go sło­wa. Wspól­no­ty? Sek­ty? Dzie­siąt­ki ty­się­cy wier­nych ob­co­wa­ło ze stat­kiem-bo­giem od chwi­li na­ro­dzin aż do śmier­ci. To była praw­dzi­wa pły­wa­ją­ca świą­ty­nia, w któ­rej dzień i noc trwa­ły mo­dły i na­bo­żeń­stwa, bo gdy stą­pa się po cie­le ży­we­go boga, to na­wet pod­cie­ra­nie się na­bie­ra sa­kral­ne­go zna­cze­nia.

A gdy wy­znaw­cy za­czę­li umie­rać? Gdy ich sta­tek za­ata­ko­wa­ło coś, z czym on sam nie mógł so­bie po­ra­dzić, tak jak czło­wiek nie może so­bie po­ra­dzić z ro­ba­ka­mi, któ­re zja­da­ją go od środ­ka? To tłu­ma­czy­ło­by śla­dy za­wzię­tych bi­tew, ba­ry­ka­dy nad i pod po­kła­dem oraz zglisz­cza w mie­ście na śród­o­krę­ciu, o któ­rych opo­wia­da­li żoł­nie­rze. Po­two­rów mu­sia­ło pier­wot­nie być o wie­le wię­cej niż te kil­ka se­tek wy­chu­dzo­nych be­stii, ina­czej za­ło­ga po­ra­dzi­ła­by so­bie z nimi bez tru­du. A gdy wal­ka zo­sta­ła prze­gra­na, gdy za­ło­gę po­żar­to, a z jej skór i ko­ści zbu­do­wa­no w cze­lu­ściach stat­ku ko­ko­ny-ule, umysł albo du­sza, albo jaźń – no, co­kol­wiek trzy­ma ta­kie­go boż­ka w ku­pie – za­cho­wa­ła tyl­ko tyle mocy, by bro­nić się roz­pacz­li­wie na ru­fie.

Alt­sin od­wró­cił się i usiadł, opie­ra­jąc ple­ca­mi o czar­ne drew­no. Opcja uży­cia siły i wy­pa­le­nia otwo­ru w ścia­nie na­dal była otwar­ta, ale po pierw­sze, mu­siał od­po­cząć, a po dru­gie… mimo że tro­chę się prze­chwa­lał przed ru­dym po­rucz­ni­kiem, czuł re­spekt wo­bec tego stat­ku.

Bo w jego po­ja­wie­niu się tkwił se­kret, któ­ry mu umy­kał.

Czy Noc­na Per­ła prze­nio­sła się tu, do tego świa­ta, reszt­ką sił de­spe­rac­ko szu­ka­jąc ra­tun­ku?

Nie wy­glą­da­ło to zbyt praw­do­po­dob­nie. Zło­dziej, ko­rzy­sta­jąc ze wspo­mnień Bi­tew­nej Pię­ści, po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, ja­kiej Mocy po­trze­ba, by prze­bić się przez Mrok i przy­być tu­taj. W cza­sach Wo­jen Bo­gów stat­ki Nie­śmier­tel­nej mie­sią­ca­mi przy­go­to­wy­wa­ły się do wy­ru­sze­nia poza kra­wędź świa­ta, a wte­dy Mrok jesz­cze nie zo­stał wznie­sio­ny.

Stuk­nął pię­ścią w drew­no. Ja­kim cu­dem się tu zna­la­złaś, cho­le­ro?

Zer­k­nął na sto­ją­cych nie­opo­dal żoł­nie­rzy. Po­rucz­nik z tym swo­im po ban­dyc­ku wy­ta­tu­owa­nym za­stęp­cą nie spusz­cza­li z nie­go wzro­ku. Po­ma­chał im ręką w ge­ście, któ­ry miał zna­czyć: wszyst­ko w po­rząd­ku, za­raz bio­rę się do ro­bo­ty.

Tyl­ko że wca­le mu się do tego nie spie­szy­ło.

Se­kret, któ­ry zdra­dził mu Oum, i opo­wieść, któ­rą go ura­czył, były aż do obłę­du nie­wy­obra­żal­ne. Lecz miej­sca, któ­re zło­dziej od­kry­wał na Pół­no­cy dzię­ki wska­zów­kom drzew­ne­go boż­ka, zda­wa­ły się po­twier­dzać każ­de jego sło­wo. Gro­by, cmen­ta­rzy­ska, ry­sun­ki na ska­łach i na­pi­sy w daw­no za­po­mnia­nych ję­zy­kach. Ko­ści. Wszyst­ko to ujaw­nia­ło hi­sto­rię tak par­szy­wą i pa­skud­ną, że Alt­sin do­sko­na­le ro­zu­miał, cze­mu ją ukry­wa­no. Cze­mu w in­te­re­sie nie tyl­ko Nie­śmier­tel­nych, ale i lu­dzi le­ża­ło wy­ma­za­nie jej, uni­ce­stwie­nie i na­pi­sa­nie od nowa prze­szło­ści świa­ta.

Pierw­sze py­ta­nie brzmia­ło: po co Oum po­dzie­lił się z nim tą wie­dzą i wska­zał do­wo­dy na jej praw­dzi­wość?

Bo jest zmę­czo­ny – od­po­wie­dział sam so­bie. Bo umie­ra i wie, że gdy sko­na, nie bę­dzie już na świe­cie żad­ne­go in­ne­go świad­ka tam­tych wy­da­rzeń poza na­szy­mi Nie­śmier­tel­ny­mi. Po pro­stu chciał prze­ka­zać hi­sto­rię swo­je­go ludu ko­muś, kto być może oca­li ją od za­po­mnie­nia.

Ko­muś, kogo nie bę­dzie się dało, ot tak, za­rżnąć w ciem­nym za­uł­ku, kto po­tra­fi kryć się i ucie­kać, a gdy trze­ba – obro­nić na­wet przed ata­kiem boga.

Lecz ko­lej­ne py­ta­nia były waż­niej­sze: czy w tej bu­dow­li Alt­sin znaj­dzie osta­tecz­ne po­twier­dze­nie tego, cze­go się do­my­ślał na pod­sta­wie od­na­le­zio­nych śla­dów i wspo­mnień Bi­tew­nej Pię­ści? I czy na­praw­dę chce od­kryć tę praw­dę do sa­me­go koń­ca? Iść dro­gą, któ­rą za­pla­no­wał dla nie­go Oum?

Mam do koń­ca od­sło­nić praw­dę i zo­stać two­ją księ­gą pa­mię­ci, zdrze­wia­ły skur­czy­by­ku? Po tych, któ­rzy ni­g­dy się nie na­ro­dzi­li? Za­pi­sem ich mar­twych snów i ma­rzeń?

Do Alt­si­na zbli­żył się rudy po­rucz­nik i usiadł obok.

— Zna­la­złeś wej­ście?

— Mamy je za ple­ca­mi.

Ofi­cer zer­k­nął na ścia­nę i py­ta­ją­co uniósł brwi.

— Drzwi — wy­ja­śnił zło­dziej. — Są za­ro­śnię­te drew­nem, ale po­win­ny być wła­śnie w tym miej­scu. Poza tym, słu­chaj. — Ude­rzył jesz­cze raz w drew­no obok sie­bie i sto­pę da­lej. — Pu­sta prze­strzeń.

Dźwięk róż­nił się tyl­ko odro­bi­nę. Ale się róż­nił.

— Przy­słać lu­dzi z to­po­ra­mi czy sam wy­pa­lisz dziu­rę?

I to było to, co zło­dzie­jo­wi na­praw­dę po­do­ba­ło się w tym ofi­ce­rze. Żad­ne­go pie­prze­nia i dzi­wie­nia się, tyl­ko od razu pro­po­zy­cja kon­kret­ne­go dzia­ła­nia.

— Daj mi jesz­cze chwi­lę od­po­cząć. Po tym, co wy­da­rzy­ło się pod po­kła­dem…

Za­milkł w pół sło­wa. Świat ugiął się i za­ko­ły­sał wo­kół nie­go, ob­ró­cił, nie­bo na chwi­lę za­mie­ni­ło się miej­sca­mi z wodą i pły­nę­li do góry no­ga­mi, a on pró­bo­wał wcze­pić się pa­znok­cia­mi w drew­no, by nie spaść w błę­kit­ne od­mę­ty. A po­tem rze­czy­wi­stość wy­wi­nę­ła ko­zła, raz, dru­gi, trze­ci…

Usły­szał krzyk.

Dzi­ki, pod­szy­ty ta­kim gnie­wem, że aż ode­bra­ło mu dech. Gdy­by na­gle sta­nął na­prze­ciw tak wrzesz­czą­cej oso­by, to w pierw­szym od­ru­chu naj­pew­niej rzu­cił­by się do uciecz­ki, byle da­lej od tego sza­leń­cze­go za­wo­dze­nia. Po­dob­ne fale krzy­ku pul­so­wa­ły raz za ra­zem, bu­rząc Moc i spra­wia­jąc, że wszyst­ko wo­kół zda­wa­ło się drżeć.

Nie­któ­rzy z lu­dzi też to po­czu­li. Rudy po­rucz­nik skrzy­wił się i za­czął po­ka­sły­wać, sto­ją­cy nie­opo­dal dzie­sięt­nik, ni­ski, ale sze­ro­ki jak sza­fa, po­trzą­snął gło­wą i ro­zej­rzał się wo­kół błęd­nym wzro­kiem, a nie­przy­tom­ny sza­man drgnął i spadł z no­szy. Dwa psy za­skom­li­ły i pró­bo­wa­ły wci­snąć się mię­dzy resz­tę zwie­rząt.

A po­tem wszyst­ko wró­ci­ło na swo­je miej­sce.

Je­śli moż­na tak po­wie­dzieć o świe­cie, któ­ry wy­wi­nął ko­zła.

Alt­sin wpół­le­żał na po­kła­dzie i pró­bo­wał uspo­ko­ić od­dech. I ser­ce. I żo­łą­dek. Bo­go­wie, to było pra­wie ta­kie samo uczu­cie jak wte­dy, gdy uczto­wał u tego se­ehij­skie­go wo­dza, po czym ock­nął się nagi w to­wa­rzy­stwie sta­rej Czar­nej Wiedź­my imie­niem Gu­ala­ra. Pra­wie, bo tym ra­zem jego cia­ło nie było już do­mem dla dwóch róż­nych dusz, więc nie do­szło do prze­py­chan­ki, któ­ra omal go nie znisz­czy­ła. Ale i tak… każ­da oso­ba wraż­li­wa na Moc, każ­dy cza­ro­dziej i ka­płan, mu­siał to po­czuć. Co­kol­wiek za­szło…

Wie­dział, co za­szło. Ana’bóg się na­ro­dził. Gdzieś da­le­ko stąd…

Nie. Ta wie­dza na­de­szła na­gle, gdzieś z głę­bi. Nie cho­dzi tyl­ko o na­ro­dzi­ny ja­kie­goś bę­kar­cie­go bytu bę­dą­ce­go zlep­kiem dusz. Coś ta­kie­go nie roz­ko­ły­sa­ło­by oce­anu Mocy w ten spo­sób.

Po­czuł ko­lej­ną falę nad­cho­dzą­cą z po­łu­dnio­we­go wscho­du. Nie, bar­dziej ze wscho­du… I jesz­cze jed­ną, z po­łu­dnia… i ko­lej­ną, z po­łu­dnio­we­go za­cho­du… i mnó­stwo mniej­szych, po­je­dyn­czych…

Co tu się dzia­ło? Co się wła­śnie sta­ło?

Wie­dział co, tyl­ko ja­kaś roz­sąd­na część jego umy­słu od­ma­wia­ła przy­ję­cia tej wie­dzy do wia­do­mo­ści.

Dziś był pierw­szy dzień koń­ca świa­ta.

I nic już nie bę­dzie ta­kie jak wcze­śniej.

Ze­rwał się na nogi, pod­szedł do ścia­ny i opie­ra­jąc o nią dłoń, zwró­cił się bez­po­śred­nio do stat­ku w ję­zy­ku Nie­śmier­tel­nej Flo­ty:

— Czu­jesz, co za­szło, praw­da? Wiesz, co to zna­czy. W imie­niu Pło­ną­ce­go Pta­ka otwórz albo wy­pa­lę ci dziu­rę w ser­cu.

Do­kład­nie pod jego dło­nią po­ja­wi­ła się szcze­li­na, któ­ra z dźwię­kiem pę­ka­ją­ce­go drew­na prze­kształ­ci­ła się w drzwi.

— Idzie­my, po­rucz­ni­ku.

* * *

Wnę­trze ro­tun­dy było czar­ne jak noc, i to taka spę­dzo­na w piw­ni­cy bez okien. W po­rów­na­niu z tą ciem­no­ścią be­be­chy stat­ku wy­da­wa­ły się sło­necz­nym miej­scem. Ken­neth wszedł do środ­ka za­raz za cza­row­ni­kiem, ale po kil­ku kro­kach przy­sta­nął, od­kryw­szy, że nic nie wi­dzi. Świa­tło wpa­da­ją­ce przez drzwi zda­wa­ło się po­że­ra­ne przez wszech­obec­ny mrok.

— Po­chod­nie? — za­py­tał Żo­łę­dzia.

— Nie ma po­trze­by — do­biegł głos z mro­ku. — Za­raz coś po­ra­dzi­my na tę ciem­ność.

Po­rucz­nik od­chrząk­nął. Na­dal czuł w ustach smak gorz­ki i sło­ny, cuch­ną­cy i lep­ki jed­no­cze­śnie. Jak­by ktoś po­czę­sto­wał go ze­psu­tym mię­sem przy­pra­wio­nym nad mia­rę. Jego wraż­li­wość na na­głe zmia­ny w Mocy by­wa­ła prze­kleń­stwem. A inni? Cza­row­nik? Bo­re­hed? Na­wet ta szczu­rza ma­gicz­ka… Wszy­scy wy­glą­da­li, jak­by coś pró­bo­wa­ło ich wy­żąć i roz­cią­gnąć jed­no­cze­śnie. Gdy Ken­neth wcho­dził do środ­ka, Mo­iwa Sam­reh sie­dzia­ła w kuc­ki na po­kła­dzie i za­no­si­ła się ci­chym szlo­chem, a resz­ta Szczu­rów pró­bo­wa­ła ją uspo­ko­ić.

Co przed chwi­lą za­szło? Czy ten sta­tek pró­bo­wał swo­ją ma­gią unie­moż­li­wić im wej­ście do ro­tun­dy? Ale gdy­by tak było, Żo­łądź z pew­no­ścią nie pchał­by się tak nie­fra­so­bli­wie do środ­ka.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku, je­ste­śmy. — Ve­ler­gorf wsa­dził gło­wę przez drzwi i za­raz się cof­nął. — O cho­le­ra, ale ciem­no. Da­wać po­chod­nie!

— Nie, Var­henn, zo­staw. Za­wo­łaj moją dzie­siąt­kę, i Pią­tą też. I przy­nie­ście tu Bo­re­he­da. Ty zo­stań na ze­wnątrz.

— Ale…

— Żad­nych ale, dzie­sięt­ni­ku. Przej­mu­jesz do­wo­dze­nie, gdy będę w środ­ku. Pa­mię­taj o tych po­two­rach z dołu i pil­nuj Szczu­rów.

Pierw­sza i Pią­ta mia­ły ra­zem stan jed­nej peł­nej dzie­siąt­ki, ale Ken­neth nie mógł wy­brzy­dzać. No i Nur był je­dy­nym czło­wie­kiem z czymś w ro­dza­ju na­miast­ki ta­len­tu ma­gicz­ne­go, któ­re­mu ufał.

W ciem­no­ści cza­row­nik znów ode­zwał się tym dzi­wacz­nym, sze­lesz­czą­cym ję­zy­kiem, któ­rym otwo­rzył drzwi. I ciem­ność mu od­po­wie­dzia­ła. Ze wszyst­kich stron, jak­by pod­ło­ga, ścia­ny i su­fit mia­ły usta.

Żo­łądź mil­czał chwi­lę, a po­tem coś jak­by błę­kit­na iskra prze­sko­czy­ło mię­dzy jego dłoń­mi, ude­rza­jąc bo­le­śnie świa­tłem w źre­ni­ce po­rucz­ni­ka i po­wo­du­jąc po­wi­do­ki. Cza­row­nik rzu­cił trzy krót­kie sło­wa, po któ­rych sta­tek lek­ko za­drżał. Albo Ken­ne­tho­wi tyl­ko tak się zda­wa­ło.

Po­ja­wi­ło się świa­tło.

Na su­fi­cie i na ścia­nach wy­kwi­tły plac­ki bla­sku, ła­god­ne ni­czym pierw­sze pro­mie­nie księ­ży­ca prze­śli­zgu­ją­ce się po pod­ło­dze. Po chwi­li roz­la­ły się wo­kół i wnę­trze ro­tun­dy wy­peł­ni­ła mgli­sta ja­sność bez okre­ślo­ne­go źró­dła.

Ken­neth wciąż mru­gał ośle­pio­ny bły­ska­wi­cą Żo­łę­dzia i do­pie­ro po chwi­li za­czął roz­róż­niać szcze­gó­ły.

Po pierw­sze, znaj­do­wał się na­prze­ciw wy­ko­na­ne­go z drew­na, na­tu­ral­nej wiel­ko­ści po­są­gu. Ko­bie­ta, albo dziew­czy­na, ubra­na była w po­włó­czy­stą suk­nię i sta­ła na pod­wyż­sze­niu, uno­sząc lek­ko lewą nogę, jak­by za­mie­rza­ła z nie­go ze­sko­czyć ta­necz­nym kro­kiem, ręce mia­ła wy­cią­gnię­te w przód i uśmie­cha­ła się ra­do­śnie.

Po dru­gie, była to je­dy­na cie­szą­ca oczy rzecz w tym po­miesz­cze­niu.

Bo wo­kół, pod ścia­na­mi, przy kil­ku słu­pach pod­trzy­mu­ją­cych su­fit, a na­wet pod po­de­stem, na któ­rym stał po­sąg, le­ża­ły cia­ła. Wnę­trze ro­tun­dy mia­ło z pew­no­ścią do­brze po­nad dwa­dzie­ścia jar­dów śred­ni­cy, więc ciał mo­gło być co naj­mniej dwie­ście. Do­ro­śli i dzie­ci, męż­czyź­ni i ko­bie­ty. Wszyst­kie zo­sta­ły do­kład­nie zmu­mi­fi­ko­wa­ne.

Je­dy­nie mię­dzy wej­ściem a po­są­giem zo­sta­ła ścież­ka wol­na od zwłok.

— Już je­ste­śmy, pa­nie por… ożeż ty…

— Ci­sza, Ma­la­we. Wchodź­cie, tyl­ko ostroż­nie. I pa­trz­cie pod nogi. Ma­cie sza­ma­na?

— Mamy, po­rucz­ni­ku — głos Nura był nie­ty­po­wo ci­chy i przy­ga­szo­ny. — Gdzie go po­ło­żyć?

— Na ra­zie przy drzwiach. Żo­łądź!

Cza­row­nik wy­ło­nił się zza sze­ro­kiej ko­lum­ny. Minę miał nie­od­gad­nio­ną.

— Roz­ma­wia­łeś z tym stat­kiem?

— Roz­ma­wia­łem. Znam wie­le ję­zy­ków.

Ken­neth wska­zał ręką na cia­ła.

— Co to za miej­sce? Gro­bo­wiec?

— Prze­ciw­nie, to miej­sce na­ro­dzin. Świą­ty­nia. Ser­ce, du­sza tej wspól­no­ty. — Cza­ro­dziej sta­nął przed po­są­giem, lek­ko mu­snął za­wie­szo­ną w po­wie­trzu dłoń. — Nie wie­rzy­łem w opo­wieść Ouma, póki nie uj­rza­łem tej sali. Spójrz na to, co jest na ścia­nach, po­rucz­ni­ku.

Ken­neth pod­szedł do ścia­ny. Gdy­by nie de­li­kat­na po­świa­ta, ni­g­dy by tego nie do­strzegł, ale te­raz na czar­nym drew­nie wi­dać było za­ry­sy lą­dów. Pła­sko­rzeź­by po­kry­wa­ją­ce każ­dy cal ścia­ny przed­sta­wia­ły li­nie brze­go­we se­tek miejsc, wysp, pół­wy­spów i za­tok. W więk­szo­ści wi­dział je pierw­szy raz w ży­ciu.

— Pięć stóp po le­wej, tyl­ko ostroż­nie, nie na­dep­nij ni­ko­go.

Pięć stóp po le­wej wy­rzeź­bio­na w drew­nie li­nia brze­go­wa była dziw­nie zna­jo­ma. Ken­neth stu­dio­wał mapy Im­pe­rium w trak­cie kur­su, któ­ry każ­dy ofi­cer mu­siał od­być, za­nim ob­szył so­bie płaszcz od­po­wied­nią bar­wą. Ten brzeg… Po­wiódł po nim pal­cem.

— Wy­glą­da na li­nię brze­go­wą z oko­lic Pon­kee-Laa i spo­ry ka­wa­łek lądu za nią. Spójrz na El­ha­ran i je­zio­ro An­du­reh. Wi­dzisz, ja­kie jest wiel­kie? I gdzie pły­nie rze­ka? A Góry Wrza­sku? Nie ma ich. Są tyl­ko ja­kieś wznie­sie­nia bę­dą­ce prze­dłu­że­niem Ana­arów. Ten pół­wy­sep, na któ­rym leżą Ko­na­we­ry, jest dużo węż­szy. To dla­te­go, że El­ha­ran zna­la­zła so­bie nowe ko­ry­to pod Ko­na­we­ra­mi i tam wy­no­si­ła muł. — Cza­row­nik par­sk­nął gniew­nie — W tym świe­cie Pon­kee-Laa ni­g­dy by nie zo­sta­ła taką me­tro­po­lią. Je­że­li w ogó­le by­ło­by ja­kieś Pon­kee-Laa. Wi­dzisz, po­rucz­ni­ku? To mapa świa­ta, któ­ry ni­g­dy się nie na­ro­dził.

Ken­neth opu­ścił ręce.

— Nie ro­zu­miem.

— W na­szym świe­cie w cza­sie Wo­jen Bo­gów Laal Sza­ro­wło­sa wpa­dła w pa­ni­kę i wznio­sła góry, na­zwa­ne póź­niej Gó­ra­mi Wrza­sku. W tam­tych cza­sach El­ha­ran pły­nę­ła zu­peł­nie in­nym ko­ry­tem; mniej wię­cej trzy­sta mil od swo­je­go obec­ne­go uj­ścia skrę­ca­ła na po­łu­dnie, prze­ci­na­ła wiel­ką wy­ży­nę, rzeź­biąc w niej ka­nion o zbo­czach wy­so­kich na set­ki stóp, i da­wa­ła ży­cie ol­brzy­miej rów­ni­nie, któ­ra te­raz jest za­chod­nim krań­cem Tra­va­hen. Na na­szej ga­łę­zi Drze­wa Świa­ta Pani Koni wznio­sła góry, zmie­ni­ła ob­li­cze kon­ty­nen­tu i za­bi­ła set­ki ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy zgi­nę­li, gdy ich kra­ina zmie­ni­ła się pu­sty­nię. A El­ha­ran, gwał­tow­nie od­cię­ta od sta­re­go ko­ry­ta, roz­la­ła się w ol­brzy­mie je­zio­ro, po czym zna­la­zła so­bie nową dro­gę do oce­anu. A te­raz spójrz jesz­cze raz na tę mapę. Tak wła­śnie wy­glą­dał­by nasz świat, gdy­by nie zo­stał do­tknię­ty Woj­na­mi Bo­gów i stra­chem Pani Koni. Po­wiedz­my, za ja­kieś pięć­dzie­siąt albo sto ty­się­cy lat. Góry Wrza­sku za­czę­ły­by się w nim do­pie­ro wy­pię­trzać, za­miast zo­stać wy­rwa­ne z trze­wi zie­mi, a El­ha­ran szu­ka­ła­by so­bie no­wych ko­ryt, in­nych niż to, któ­re zna­my.

— O czym ty wła­ści­wie mó­wisz?

— O przy­szło­ści. — Cza­row­nik za­śmiał się po­nu­ro. — Jed­nej z wie­lu, któ­rych już nie mamy.

Ukląkł, z roz­ma­chem wbił nóż w pod­ło­gę.

— Tu­taj. Rąb­cie.

Ken­neth za­wa­hał się. To miej­sce mia­ło aurę świą­ty­ni, cmen­ta­rza, uży­wa­nie tu to­po­rów za­kra­wa­ło na świę­to­kradz­two.

— Już! Za­czy­naj­cie.

Sta­tek drgnął i za­trząsł się wy­raź­nie. Na twa­rzy Żo­łę­dzia po­ja­wił się pa­skud­ny uśmiech.

— No, sło­necz­ko, je­śli masz coś prze­ciw, po pro­stu to po­wiedz.

— Nie — za­szu­mia­ły w me­ekhu ścia­ny, pod­ło­ga i su­fit.

Cza­row­nik uśmiech­nął się jesz­cze pa­skud­niej.

— Spry­ciu­la. Za­pew­ne cały czas na­słu­chi­wa­łaś roz­mów tych żoł­nie­rzy i uczy­łaś się ję­zy­ka. A mimo to zmu­si­łaś mnie do ode­zwa­nia się mową Nie­śmier­tel­nej Flo­ty.

Mag pod­niósł się i sta­nął na­prze­ciw czar­nej rzeź­by.

— Spójrz na mnie. Spójrz i po­wiedz, czy ośmie­lisz się ze mną wal­czyć, gdy sto­ję ci na ser­cu.

— Pro­szę — ścia­ny za­brzmia­ły bła­ga­niem.

— Oum, na­zy­wa­ny kie­dyś Pło­ną­cym Pta­kiem, po­ka­zał mi swój se­kret. Więc znam i twój. Tu cho­dzi o tych lu­dzi. Oni będą mo­imi świad­ka­mi. Bo nie lu­bię, jak się mną gra, a twój to­wa­rzysz naj­wy­raź­niej tego spró­bo­wał. Mia­łem być jego pa­mię­cią, ale się na to nie zgo­dzi­łem. Te­raz jed­nak wszyst­ko się zmie­ni­ło, zła­ma­no ba­rie­rę Mro­ku, wy­bi­to w nim wiel­kie wy­rwy. Nic już nie jest ta­kie jak wcze­śniej.

Od­wró­cił się do żoł­nie­rzy i wska­zał miej­sce, któ­re za­zna­czył no­żem.

— Rą­bać!

Spoj­rze­li na do­wód­cę, Ken­neth ski­nął gło­wą. Jak po­wie­dział wcze­śniej Ve­ler­gor­fo­wi, nie bę­dzie się z tym czło­wie­kiem kłó­cił.

To­po­ry rąb­nę­ły o de­ski, raz, dru­gi i trze­ci, a z każ­dym cio­sem sta­tek zda­wał się drzeć. Wresz­cie coś trza­snę­ło i po­ja­wi­ła się szcze­li­na.

— Pod­waż­cie ją i otwórz­cie.

Od­su­nę­li po­kry­wę wiel­ko­ści tru­mien­ne­go wie­ka. Pod spodem zia­ła dziu­ra.

— Świa­tło — za­żą­dał cza­row­nik, a wnę­trze za­czę­ło się ja­rzyć fos­fo­ry­zu­ją­cym bla­skiem.

Żoł­nie­rze zbli­ży­li się bez za­pro­sze­nia, ale Żo­łądź nie pro­te­sto­wał. Ken­neth pod­szedł i zer­k­nął w dół.

To była dziu­ra w drew­nie. Nie skrzy­nia czy trum­na, lecz po pro­stu dziu­pla wiel­ko­ści spo­re­go ku­fra. A w tej dziu­pli tkwi­ło cia­ło. Nie­wiel­kie, zwi­nię­te w po­zy­cji pło­do­wej, obej­mu­ją­ce ra­mio­na­mi nogi. Na­gie cia­ło dziec­ka w wie­ku dzie­się­ciu, może je­de­na­stu lat, zmu­mi­fi­ko­wa­ne rów­nie do­kład­nie jak tru­py wo­kół.

Żo­łądź po­zwo­lił im pa­trzeć przez chwi­lę, po czym zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­su­nął po­kry­wę.

Po­chy­lił się i wbił w szcze­li­nę w pod­ło­dze coś, co wy­glą­da­ło jak czar­na drza­zga.

— Ten ka­wa­łek wciąż żyje. Po­zwól mu wzro­snąć — po­wie­dział ci­cho. — Po­każ im, co po­ka­za­li­ście na­szym bo­gom, i dla­cze­go się was bali.

Drza­zga drgnę­ła i za­czę­ła ro­snąć. Sto­pa, dwie, czte­ry. Mło­de drzew­ko się­ga­ło w górę, nie­śmia­ło roz­wi­ja­jąc li­ście. Zie­lo­ne z wierz­chu, pra­wie czar­ne od spodu.

Żo­łądź po­pa­trzył po­nu­ro na Ken­ne­tha, a jego oczy błysz­cza­ły.

— Wiesz, żoł­nie­rzu, okła­ma­łem cię.

Po­rucz­nik nie wy­trzy­mał i za­śmiał się krót­ko. Kil­ku straż­ni­ków mu za­wtó­ro­wa­ło. Na twa­rzy cza­row­ni­ka po­ja­wił się kwa­śny gry­mas.

— Na­wet nie za­py­tam, kie­dy się do­my­śli­łeś. Nie­waż­ne. Nie po­wiem ci, kim je­stem, bo mu­siał­bym cię po­tem za­bić, ale nie je­stem wro­giem ani two­im, ani two­je­go Im­pe­rium. Pe­wien ple­mien­ny bo­żek wy­słał mnie, bym spraw­dził, co dzie­je się na Pół­no­cy. Ten ple­mien­ny bo­żek to szcząt­ki okrę­tu Nie­śmier­tel­nej Flo­ty, ta­kie­go jak ten. Wrósł, do­słow­nie wrósł w nasz świat, a jego lu­dzie zmie­sza­li krew z na­szy­mi i stwo­rzy­li nowy na­ród. Wiesz, jak na­zy­wa­no jego stat­ki i lu­dzi w cza­sie Wo­jen Bo­gów? Nie­chcia­ny­mi, Od­rzu­co­ny­mi, Prze­klę­ty­mi, i set­ką in­nych imion, któ­re mia­ły ukryć to, kim byli na­praw­dę. A prze­cież jego za­ło­ga mo­gła mieć dzie­ci z na­szy­mi ludź­mi. Bez naj­mniej­szych pro­ble­mów.

* * *

Alt­sin pa­trzył na drzew­ko. Wy­ro­sło na sześć stóp i pięk­nie się roz­ga­łę­zi­ło.

— Wi­dzisz, po­rucz­ni­ku, wcho­dząc tu, jesz­cze nie wie­dzia­łem, czy znaj­dę osta­tecz­ny do­wód. Ale gdy zo­ba­czy­łem te mapy… tak róż­ne od na­szych, i to róż­ne nie prze­szło­ścią na­sze­go świa­ta, tyl­ko jego przy­szło­ścią, zro­zu­mia­łem, że Oum mnie nie okła­mał. Drze­wo Świa­ta, beł­kot, któ­rym mnie ra­czył, opo­wia­da­jąc o róż­nych Ga­łę­ziach, na­gle sta­ło się żywą ideą. Praw­dzi­wym by­tem — pod­szedł do ro­śli­ny i de­li­kat­nie po­gła­skał jej li­ście. — Każ­de ży­cie wy­kra­wa swo­ją ścież­kę w czymś, co jest cza­sem, prze­strze­nią i ener­gią wy­peł­nia­ją­cą Wszech­rzecz. Pro­ste ży­cie wy­ro­śnie jak źdźbło tra­wy, wy­so­kie i wiot­kie; ży­cie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne bę­dzie ni­czym chwast, z kil­ko­ma li­ść­mi, a może na­wet kwia­tem na szczy­cie. Bo dla Wszech­rze­czy obo­jęt­ne jest, czy dany wilk za­bił i zjadł je­le­nia, czy może je­leń zła­mał wil­ko­wi kark kop­nię­ciem nogi. Ale ży­cie ro­zum­ne, tęt­nią­ce emo­cja­mi, grzesz­ne głu­pią na­dzie­ją i świę­te har­dym kar­kiem jed­no­cze­śnie, wy­ro­śnie ni­czym drze­wo. Z po­cząt­ku jego wzrost bę­dzie pro­sty — po­wiódł dło­nią po pnia­ku — nie­wie­le róż­nią­cy się od wzro­stu zwy­kłe­go chwa­stu. Lecz po­tem…

Do­tknął dło­nią miej­sca, gdzie po­ja­wia­ła się pierw­sza grub­sza ga­łąź.

— Ko­bie­ta uro­dzi­ła chłop­ca ze szpo­ta­wą sto­pą. Na­ra­dza­li się z mę­żem i po­sta­no­wi­li wy­nieść go do lasu i zo­sta­wić. Bo głód i chłód rzą­dził ich ży­ciem, a ka­le­kie dziec­ko to kło­pot. I hi­sto­ria świa­ta po­peł­zła da­lej. Ale tu — mu­snął od­ra­sta­ją­cą w bok ga­łąź — zde­cy­do­wa­li się go wy­cho­wać. Za­ci­snąć pasa i sta­wić czo­ła świa­tu. Grzech na­dziei i har­dość mi­ło­ści, oto, co nimi kie­ro­wa­ło. A chło­piec wy­rósł na tego, któ­ry prze­kuł sta­re le­gen­dy w nową re­li­gię i po­szedł z nią mię­dzy lu­dzi. Uty­ka­jąc, he, he. Z po­cząt­ku śmia­no się z nie­go, a po­tem, gdy na spo­tka­nia z nim za­czę­ły przy­cho­dzić tłu­my, ogło­szo­no he­re­ty­kiem i uka­mie­no­wa­no, albo spa­lo­no na sto­sie, albo ro­ze­rwa­no koń­mi… przy­czy­na jego śmier­ci nie jest tak waż­na jak jej efekt. Bo z he­re­ty­ka zro­bio­no Mę­czen­ni­ka i Pro­ro­ka. A jego wy­znaw­cy w kil­ka­dzie­siąt lat od­mie­ni­li ob­li­cze świa­ta, oba­la­jąc im­pe­ria i za­bi­ja­jąc sta­rych bo­gów. I Drze­wo Świa­ta wy­pu­ści­ło nową Ga­łąź, na któ­rej losy ludz­ko­ści po­to­czy­ły się ina­czej.

Rudy po­rucz­nik oka­zał się za­ska­ku­ją­co by­stry.

— Czy­li co? Za­bi­ję ja­kie­goś zbó­ja, to mam jed­ną ga­łąź, pusz­czę go wol­no, dru­gą?

— Tyl­ko je­śli ten wy­pusz­czo­ny przez cie­bie zbój ra­dy­kal­nie od­mie­ni ob­li­cze świa­ta. Zresz­tą co tam zbój, pa­mię­tasz Woj­nę z Se-koh­land­czy­ka­mi? Bi­twy, po­gro­my, pod­bo­je, rze­zie. To wszyst­ko nie zmu­si­ło­by Drze­wa Świa­ta do wy­pusz­cze­nia no­wej ga­łę­zi. Ko­czow­ni­cy mo­gli­by pod­bić Me­ekhan i wiesz, co by się sta­ło? Nic. Byli zbyt nie­licz­ni, żeby wpły­nąć na losy ca­łe­go świa­ta. Naj­pew­niej jed­no im­pe­rium za­stą­pi­ło­by inne, i tyle. Oj­ciec Woj­ny na­wet po pod­bo­ju za­cho­wał­by me­ekhań­ską ad­mi­ni­stra­cję i urzęd­ni­ków, żeby móc rzą­dzić, ścią­gać po­dat­ki i tak da­lej. W oba­wie przed re­li­gij­ny­mi bun­ta­mi nie pró­bo­wał­by znisz­czyć kul­tu Wiel­kiej Mat­ki, jego wo­dzo­wie wże­nia­li­by się w miej­sco­wą ary­sto­kra­cję, a sław­ni wo­jow­ni­cy w szlach­tę. I nie mia­ło­by zna­cze­nia, czy po stu albo dwu­stu la­tach zo­sta­li­by wchło­nię­ci przez me­ekhań­skich tu­byl­ców, czy też wy­bu­chła­by re­be­lia i ich oba­li­ła. Dla głów­ne­go pnia — Alt­sin zła­pał za drzew­ko — to żad­na róż­ni­ca. Róż­ne dro­gi hi­sto­rii ludz­ko­ści peł­zną w nim na­przód, zmie­nia­jąc tyl­ko cza­sem uło­że­nie jak sło­je w praw­dzi­wym drze­wie. Ale cią­gle w górę. Do­pie­ro wy­da­rze­nie o sile koń­ca świa­ta, cza­sem na­wet przy­cho­dzą­ce z ze­wnątrz, spra­wia, że Drze­wo Świa­ta wy­pusz­cza nową ga­łąź. Spójrz tu­taj.

Zło­dziej stuk­nął jed­no z od­ga­łę­zień.

— Coś sta­ło się słoń­cu. Nie py­taj mnie co, ale na­gle wy­plu­ło z sie­bie taki żar, że bo­go­wie lodu zgi­nę­li, lasy sta­nę­ły w ogniu, a cza­py śnie­gu na naj­wyż­szych szczy­tach stop­nia­ły i spły­nę­ły w do­li­ny. A po­tem słoń­ce przy­ga­sło do czer­wo­nej plam­ki na nie­bie, po­grą­ża­jąc świat w pół­mro­ku i mro­zie. I znów wy­bu­chło go­rą­cem, i znów się ochło­dzi­ło, i tak w kół­ko.

— Słoń­ce nie może się tak za­cho­wy­wać.

— Oczy­wi­ście, żoł­nie­rzu, jak to miło wie­dzieć, że w aka­de­mii ofi­cer­skiej uczą was astro­no­mii i astro­lo­gii. Za­im­po­no­wa­łeś mi, szcze­rze. Jed­nak ucze­ni astro­no­mo­wie i ma­go­wie są zgod­ni, że nasz świat to kula krą­żą­ca wo­kół słoń­ca. Więc je­śli­by coś za­bu­rzy­ło jej ruch, tak że za­czę­ła­by się gwał­tow­nie zbli­żać do nie­go i od­da­lać na zmia­nę, mie­li­by­śmy na nie­bie słoń­ce bli­skie i pa­rzą­ce, a po­tem od­le­głe i zim­ne. Nie wiem, co wte­dy wy­wo­ła­ło tę zmia­nę, ale do­szło do niej i Drze­wo od­mie­ni­ło się na tyle, by wy­pu­ścić nową Ga­łąź. W tej Ga­łę­zi świat to pło­nął ni­czym w kra­inach Da­le­kie­go Po­łu­dnia, to znów po­grą­żał się w pół­mro­ku i chło­dzie. Wy­mar­ła więk­szość zwie­rząt i ro­ślin, więk­szość pta­ków i ryb w oce­anach. Lecz lu­dzie się do­sto­so­wa­li. Mie­li ma­gię do dys­po­zy­cji, mie­li dumę i od­wa­gę. I nic do stra­ce­nia. Zmie­ni­li się, nie­wie­le, ale wy­raź­nie. Zmie­ni­li swo­ją skó­rę, by mia­ła ko­lor po­pio­łu, i po­kry­li ją pa­sa­mi, któ­re ro­sły i ciem­nia­ły w mie­sią­ce go­rą­ca, by chro­nić ich przed słoń­cem, po czym ma­la­ły i roz­ja­śnia­ły się w dni chło­du, gdy każ­dy pro­mień słoń­ca był źró­dłem ży­cia. Sta­li się wy­so­cy i ży­la­ści, by szyb­ko bie­gać po rów­ni­nach po­ro­śnię­tych ostry­mi tra­wa­mi, po­lu­jąc na rów­nie szyb­kie i ży­la­ste zwie­rzę­ta, któ­re prze­trwa­ły. W sto lat od ka­ta­stro­fy z mi­lio­nów lu­dzi zo­sta­ło mniej niż dzie­sięć ty­się­cy, ale od­bi­li się od dna i ru­szy­li na­przód. Na­zwa­li swój lud sui.

Alt­sin prze­rwał i uśmiech­nął się do wspo­mnień, któ­re wła­śnie go na­wie­dzi­ły. Po chwi­li pod­jął opo­wieść.

— W ga­łę­zi, z któ­rej po­cho­dzi­li ven­leg­go­wi, lu­dzie zna­leź­li pe­wien ar­te­fakt. Wie­cie, jak to idzie, pe­wien ry­bak za­rzu­ca sieć i za­ha­cza o coś na dnie. Raz po­no­si go gniew, szar­pie bez­myśl­nie, roz­ry­wa ją i wra­ca do domu z ni­czym, in­nym ra­zem ska­cze do wody, bo jest prze­stra­szo­ny per­spek­ty­wą utra­ty sie­ci, i od­kry­wa na dnie TO. Może skrzy­nię, może becz­kę, może dzban. Wy­cią­ga na brzeg, otwie­ra i świat się koń­czy. Przez set­ki lat wo­jen z mocą, któ­ra od­mie­nia­ła rze­czy­wi­stość, lu­dzie ci zmie­nia­li się co­raz bar­dziej. Znacz­nie bar­dziej niż sui. Ko­rzy­sta­jąc z ma­gii, spra­wi­li, że ich cia­ła po­ro­sły pły­ta­mi twar­dy­mi ni­czym sko­ru­pa żół­wia, by ich wo­jow­ni­cy mo­gli od­pie­rać ata­ki de­mo­nicz­nych by­tów, któ­re prze­gry­za­ły się przez każ­dy me­tal jak kwas przez pa­pier. Na­uczy­li się fil­tro­wać tru­ją­ce opa­ry i wie­le dni oby­wać bez wody i je­dze­nia. Ale pod tymi sko­ru­pa­mi wciąż po­zo­sta­wa­li ludź­mi. Jak ty czy ja – Alt­sin pa­trzył w oczy ofi­ce­ra, pró­bu­jąc wy­czy­tać z nich, czy ten go ro­zu­mie. – Amu­len’drech to błę­kit­no­skó­rzy, wy­so­cy i sil­ni wo­jow­ni­cy, któ­rych ko­bie­ty wal­czy­ły pa­zu­ra­mi. Nie wiem, co ich tak od­mie­ni­ło, ale i tak byli ludź­mi. Eh­lu­re­ho­wie mie­li skó­rę ja­śniej­szą niż al­bi­no­si, a oczy czar­ne jak noc, i po­noć, z tego co od­czy­ta­łem w pew­nym kur­ha­nie, zro­dzi­ła ich za­ra­za, któ­ra przy­by­ła z nie­ba i za­bi­ła więk­szość ludz­ko­ści. Aher­sho­wi, byli dziw­ną wspól­no­tą. Pod­da­wa­li się wła­dzy cze­goś, co na­zy­wa­li Kaha’le­echh, któ­rą two­rzy­ły nie­ludz­kie byty utrzy­my­wa­ne przez Moc oraz du­sze i umy­sły ży­wych lu­dzi. Ich dro­ga za­koń­czy­ła się tu, na Pół­no­cy, w cie­niu ro­gów Se­tre­na-Byka.

Alt­sin po­trzą­snął drzew­kiem, czu­jąc jak bu­dzi się w nim nie­zro­zu­mia­ły gniew. Mu­siał wziąć głę­bo­ki od­dech za­nim za­czął mó­wić da­lej.

— Ale więk­szość przy­by­łych była do nas na tyle po­dob­na, że za­zwy­czaj nie da­wa­ło się nas w ogó­le od­róż­nić. Lud Mgły, za­ło­gi Nie­śmier­tel­nej Flo­ty, wo­jow­ni­cy sun­be­ri i sy­no­wie Omra­ha. Lu­dzie. Nie z in­nych świa­tów, z in­nych za­kąt­ków Wszech­rze­czy, tyl­ko z na­sze­go Drze­wa. To były dzie­ci na­szych dzie­ci z róż­nych moż­li­wych przy­szło­ści.

Sta­tek za­drżał wy­raź­nie, a ścia­ny za­szep­ta­ły za­nie­po­ko­jo­ne.

— Nie. Po­wiem to, bo ja sam mu­szę to usły­szeć. Na­sze Drze­wo Świa­ta zo­sta­ło znisz­czo­ne. — Wy­cią­gnął rękę, a spo­mię­dzy jego pal­ców try­snę­ła wiąz­ka żaru, któ­ra ude­rzy­ła w po­ło­wie wy­so­ko­ści pnia. — Coś wy­da­rzy­ło się w prze­szło­ści, kil­ka ty­się­cy lat temu, i zmie­ni­ło całą na­szą hi­sto­rię. Zmie­ni­ło na tyle, że wszyst­kie ga­łę­zie, któ­re wy­ro­sły, nie mia­ły pra­wa za­ist­nieć. Po pro­stu coś od­rą­ba­ło ko­ro­nę Drze­wu na­sze­go świa­ta. A cha­os i roz­pad po­wę­dro­wa­ły wzdłuż li­nii cza­su, wy­pa­la­jąc ją do­szczęt­nie.

Pa­trzy­li w mil­cze­niu, jak żar wspi­na się po pniu ku naj­niż­szej ga­łę­zi. Po­rucz­nik chrząk­nął.

— Oni po­win­ni prze­stać ist­nieć. Od razu.

Alt­sin uśmiech­nął się ła­god­nie.

— Też tak są­dzi­łem. Ale Pra­wa Wszech­rze­czy dzia­ła­ją ina­czej, w koń­cu ko­ro­na była czymś stwo­rzo­nym przez żywe isto­ty, któ­re pa­mię­ta­ły o swo­jej hi­sto­rii i utrzy­my­wa­ły jej ist­nie­nie przez wie­le stu­le­ci. I tu po­rów­na­nie do drze­wa wy­da­je mi się wła­ści­we, bo na­wet je­śli ze­tniesz dąb, jego ga­łę­zie przez ja­kiś czas będą pró­bo­wa­ły wy­pusz­czać nowe pąki. Ro­snąć. Lecz i tak, w mia­rę jak do­ga­nia­ła je znisz­czo­na prze­szłość, umie­ra­ły róż­ne przy­szło­ści na­sze­go świa­ta. — Alt­sin wska­zał na miej­sce, gdzie żar do­padł naj­niż­szej ga­łę­zi i za­czął się po niej wspi­nać. — Wi­dzisz? Nie ma ra­tun­ku. Lecz prze­cież w tych przy­szło­ściach żyli lu­dzie. A my je­ste­śmy wred­nym i upar­tym ga­tun­kiem. Spo­ro na­szych krew­nych pod­da­ło się lub po pro­stu nie dys­po­no­wa­ło od­po­wied­ni­mi środ­ka­mi i wie­dzą, by coś zro­bić, i zgi­nę­ło. Ale rów­nie wie­lu, by się oca­lić, uży­ło wszyst­kie­go, co po­sia­da­li. A ich bo­go­wie, lub Po­tę­gi, któ­re wła­da­ły róż­ny­mi Ga­łę­zia­mi, wspie­ra­ły ich w tym żar­li­wie. Bo Po­tę­gi w przy­szło­ści nie były słab­sze od na­szych Nie­śmier­tel­nych, choć wie­le z nich trud­no na­zwać bo­ga­mi w na­szym ro­zu­mie­niu tego sło­wa. I wy­ru­sza­li pod prąd stru­mie­nia cza­su, by wal­czyć o swo­ją prze­szłość lub by tyl­ko zna­leźć spo­koj­ne miej­sce do ży­cia. Wiesz, kim jest Noc­na Per­ła?

Na­gle ścia­ny za­szem­ra­ły gniew­nie.

— Nie. — Alt­sin po­krę­cił gło­wą. — Ty i Oum też je­ste­ście czę­ścią tej hi­sto­rii. Opo­wiem ją więc tak, jak musi zo­stać opo­wie­dzia­na. Lud Noc­nej Per­ły żył nad mo­rzem, wie­le, wie­le lat w przód od na­szych cza­sów. Wy­zna­wał wia­rę w po­wrót do ko­rze­ni, a du­sze jego przod­ków żyły w drew­nia­nych rzeź­bach i ścia­nach do­mów, opie­ku­jąc się po­tom­ka­mi. Jak wi­dać, nie za­wsze nasi po­tom­ko­wie wy­bie­ra­li po­stęp mie­rzo­ny licz­bą ka­mien­nych dróg i miast. Umie­ra­ją­ca prze­szłość do­pa­dła ich, jak wie­le in­nych ga­łę­zi, na­gle, lecz wo­bec nad­cho­dzą­cej za­gła­dy przy­po­mnie­li so­bie za­ka­za­ne przez przod­ków umie­jęt­no­ści. Bo w ich świe­cie nie wol­no było umiesz­czać du­szy ludz­kiej w ży­wym stwo­rze­niu. A ta­kim były drze­wa.

Spoj­rze­nia wszyst­kich spo­czę­ły na po­kry­wie za­my­ka­ją­cej dziu­plę.

— Tak, to jej cia­ło. Mia­ła dzie­sięć lat, gdy zło­ży­li ją w ofie­rze, lub też sama się w niej zło­ży­ła. Nie było w tym jed­nak okru­cień­stwa ani cier­pie­nia. Na­po­jo­no ją wy­wa­rem z usy­pia­ją­cych ziół, zło­żo­no w dziu­pli po­tęż­ne­go drze­wa i za­klę­ciem za­mknię­to otwór. Jej du­sza po­łą­czy­ła się z du­chem drze­wa, prze­ję­ła go i za­czę­ła kie­ro­wać wzro­stem ro­śli­ny. Skła­da­no jej ofia­ry, przez mo­dli­twę i me­dy­ta­cję kar­mio­no Mocą. Tak jak po­nad dwie­ście in­nych dzie­ci. Tym spo­so­bem, wy­pusz­cza­jąc ko­rze­nie, z któ­rych wy­ra­sta­ły od­ro­sty wiel­kie jak drze­wa, spla­ta­jąc ga­łę­zie i ro­snąc wszerz i wzdłuż, nada­ła swe­mu no­we­mu cia­łu kształt okrę­tu. Oum, któ­ry na­zy­wał się kie­dyś Pło­ną­cym Pta­kiem, po­wie­dział, że jemu do­ro­śnię­cie do peł­nej wiel­ko­ści za­ję­ło sto lat. Ale on był młod­szy niż Noc­na Per­ła, był z ostat­nie­go po­ko­le­nia bo­gów-stat­ków.

Ścia­ny znów za­szep­ta­ły, tym ra­zem z wy­raź­nie wy­czu­wal­nym smut­kiem.

— Na­sza go­spo­dy­ni mówi, że wie­le okrę­tów nie zdą­ży­ło osią­gnąć doj­rza­ło­ści na czas. Mu­sie­li je po­rzu­cić, od­pły­wa­jąc w dół li­nii cza­su, jak inni. Po­każ im, Noc­na Per­ło.

Na szczy­cie wie­lu ga­łę­zi drzew­ka po­ja­wi­ły się kro­ple świa­tła i za­czę­ły spły­wać po ko­rze.

— Nie­któ­re z tych lu­dów spo­ty­ka­ły na swej dro­dze in­nych wę­drow­ców. Cza­sem przyj­mo­wa­ły ich go­ścin­nie, świa­do­me ist­nie­nia Drze­wa, cza­sem wal­czy­ły za­wzię­cie, wi­dząc w in­nych kon­ku­ren­cję. A gdy we­szły w znisz­czo­ną prze­szłość, na­po­tka­ły stru­mień czy­ste­go Cha­osu.

Ścia­ny za­szem­ra­ły ci­cho, a Alt­sin po­ki­wał gło­wą.

— Tak. Żywe góry, mo­rza wy­peł­nio­ne czer­wie­nią, la­ta­ją­ce be­stie wiel­ko­ści okrę­tów, plu­ją­ce tru­ją­cym ga­zem. Pło­ną­cy Ptak opo­wia­dał mi o tym. Woda za­mie­nia­ją­ca się w piach, gdy za­pa­da­ła noc, zły wiatr, któ­ry wy­ry­wał lu­dziom du­sze z ciał i za­mie­niał je miej­sca­mi, po­wie­trze tru­ją­ce ni­czym od­dech wul­ka­nu i miej­sca, w któ­rych wody mórz uno­si­ły się nad lą­dem jak chmu­ry, a je­den błąd w cza­sie że­glo­wa­nia mię­dzy nimi koń­czył się upad­kiem w prze­paść. A prze­cież Nie­śmier­tel­na Flo­ta wy­bra­ła dość ła­twą dro­gę przez mo­rza i oce­any; nie wiem na­wet, co spo­ty­ka­ło tych, któ­rzy wę­dro­wa­li in­ny­mi szla­ka­mi. Ilu z ucie­ki­nie­rów ni­g­dy nie prze­bi­ło się przez cha­os do na­szej ścież­ki cza­su.

Zło­dziej za­pa­trzył się na kro­ple świa­tła wę­dru­ją­ce w dół. Nie­któ­re spo­ty­ka­ły się i roz­bły­ski­wa­ły ja­śniej, inne wy­bu­cha­ły bla­skiem i ga­sły. Lu­dzie. Ni­g­dy się nie zmie­nia­ją.

— Po wie­lu la­tach wę­drów­ki pierw­si Nie­chcia­ni tra­fi­li do nas. W cza­sie, gdy ro­dzi­li się naj­po­tęż­niej­si z na­szych obec­nych bo­gów, w cza­sie, gdy świat był mło­dy. Nasz świat, nie ich. Już nie. Bo my je­ste­śmy gdzieś tu­taj. — Alt­sin mach­nął ręką i wy­pa­lo­na ko­ro­na drzew­ka roz­pa­dła się w pył.

Tuż po­ni­żej miej­sca, z któ­re­go żar po­wę­dro­wał w górę, wy­ra­sta­ła po­je­dyn­cza ga­łąz­ka. Nie­wiel­ka i wiot­ka.

— To my. Nasz świat. Na­sza Ga­łąz­ka. I cho­ciaż uwa­ża­my się za ko­ro­nę stwo­rze­nia, nie je­ste­śmy ni­czym wię­cej jak aber­ra­cją w hi­sto­rii. Nie by­ło­by nas, gdy­by coś nie za­ata­ko­wa­ło na­sze­go Drze­wa. — Zło­dziej par­sk­nął krót­ko. — A oni, Nie­chcia­ni, Od­rzu­ce­ni, Prze­klę­ci, gdy wresz­cie do­cie­ra­li do miejsc, gdzie ludz­kie ży­cie wciąż tli­ło się na tej pla­ne­cie, byli za­sko­cze­ni i zdu­mie­ni. Bo mu­si­cie po­jąć, że wszy­scy przy­by­sze z przy­szło­ści na pew­nym eta­pie dzie­li­li wspól­ną prze­szłość. Przy­naj­mniej póki ich Ga­łąź nie od­dzie­li­ła się od głów­ne­go Pnia. Tym­cza­sem tu na­po­ty­ka­li na na­zwy ple­mion i lu­dów, któ­rych ist­nie­nia ich wła­sna pa­mięć nie po­twier­dza­ła. Spo­ty­ka­li bo­gów, o któ­rych nie sły­sze­li. Z po­cząt­ku przy­ję­li­śmy ich go­ścin­nie, a pierw­sze gru­py nie ujaw­nia­ły, kim są. Po­da­wa­li się za wę­drow­ców z in­nych re­jo­nów Wszech­rze­czy. A po­tem część z nich do­szła do wnio­sku, że to na­sza wina, że Drze­wo Świa­ta ob­umar­ło, bo to my, albo nasi bo­go­wie, zro­bi­li­śmy coś, co znisz­czy­ło ich przy­szłość. I nas za­ata­ko­wa­li. Bez ostrze­że­nia.

Sta­tek za­szep­tał coś ci­cho.

— Tak. Nie wszy­scy. I wca­le nie tak chęt­nie. Ale nie­któ­rzy z nich spró­bo­wa­li. Z bólu, stra­chu albo roz­pa­czy. A byli bar­dzo po­tęż­ni. Ven­leg­go­wi mie­li swo­ją kaaf, byt ro­zum­ny, ale po­zba­wio­ny wła­sne­go ja, a Mocą prze­wyż­sza­ją­cy każ­de­go z na­szych bo­gów. Przy­naj­mniej do cza­su, aż za­bi­li­śmy więk­szość ven­leg­go­wi. Eh­lu­re­ho­wie ścią­gnę­li tu ar­te­fak­ty, któ­re na­zy­wa­li Księ­ga­mi Pa­mię­ci albo Księ­ga­mi Świa­ta, Afh­re­do­euynn w ich ję­zy­ku. Wie­le ta­kich rze­czy umie­ści­li na na­szych zie­miach i pró­bo­wa­li… roz­ło­żyć. Nie da się tego opi­sać, po­rucz­ni­ku. Afh­re­do­euynn mia­ło wy­ma­zać na­szą rze­czy­wi­stość i na­ło­żyć na nią tę ich. Z mia­sta­mi, lą­da­mi i mi­lio­na­mi ży­wych istot za­pi­sa­nych w tych Księ­gach. Na­wet nasi bo­go­wie nie pró­bo­wa­li po­jąć, jaka Po­tę­ga jest w sta­nie uczy­nić coś ta­kie­go. Nie byli w sta­nie znisz­czyć tych ar­te­fak­tów, mo­gli tyl­ko zmu­sić zie­mię, by je po­chło­nę­ła.

Zło­dziej po­pa­trzył na żoł­nie­rzy. Część z nich zer­ka­ła na nie­go jak na sza­leń­ca, część ga­pi­ła się w ki­kut drzew­ka z jed­ną ga­łąz­ką upar­cie pną­cą się w górę.

— Nie­chcia­ni przy­by­wa­li do nas przez po­nad sto lat. I przez po­nad wiek woj­na wy­pa­la­ła świat. Lecz, na dup­sko Pani Lodu, nie­waż­ne, kto ją za­czął, waż­ne, kto nie chciał za­koń­czyć. Nasi bo­go­wie dła­wi­li się Mocą pły­ną­cą z mo­dlitw mi­lio­nów prze­ra­żo­nych ata­kiem czci­cie­li i za­sma­ko­wa­li w niej. I na­wet gdy wier­nych uby­wa­ło, nie po­tra­fi­li prze­stać. Jak pi­jak ruj­nu­ją­cy wła­sny dom, byle tyl­ko po­cią­gnąć jesz­cze kil­ka ły­ków ta­nie­go wina. Aż wresz­cie po­ja­wi­ła się Po­tę­ga inna niż wszyst­kie, nie­zmie­rzo­na jak oce­an i bez­li­to­sna ni­czym sztorm. I na­gię­ła wolę wszyst­kich do swo­jej. Z resz­tek świa­tów Nie­chcia­nych, z tego, co ze sobą przy­nie­śli, stwo­rzo­no Mrok i ka­za­no im za nim za­miesz­kać, póki nasz świat nie od­zy­ska sił, nie wy­goi ran, by ci, któ­rzy chcą przy­być tu i żyć w po­ko­ju, mo­gli zna­leźć nowy dom.

Straż­ni­cy wy­mie­ni­li spoj­rze­nia.

— Ro­zu­miem wa­sze za­sko­cze­nie. Gdzież są więc ci pa­sia­ści lu­dzie, w ja­kim za­kąt­ku świa­ta miesz­ka­ją wo­jow­ni­cy, któ­rych zbro­ją jest ich wła­sna skó­ra? Ko­rzy­sta­jąc z tego, że Po­tę­ga, któ­ra za­koń­czy­ła Woj­ny Bo­gów, mil­cza­ła, oszu­ka­no ich. Po­sta­no­wio­no, że Mrok sta­nie się dla nich mu­rem nie do przej­ścia, póki nie wy­mrą. Zła­ma­no pak­ty i przy­się­gi. Więc te­raz — zło­dziej po­zwo­lił so­bie na naj­wred­niej­szy z uśmie­chów — ktoś wy­bił dziu­rę w Mro­ku i puka do na­szych drzwi. Że­la­znym bu­cio­rem.

Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie i sta­nął przed żoł­nie­rza­mi. Przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem po ogo­rza­łych twa­rzach.

— Prze­ka­zu­ję wam tę opo­wieść, żeby był ktoś oprócz mnie, kto ją zna. Opo­wiedz­cie lu­dziom, któ­rych da­rzy­cie za­ufa­niem, co tu wi­dzie­li­ście, opo­wiedz­cie o tych stwo­rach na dole i o tej kom­na­cie. O Drze­wie. I o Nie­chcia­nych, któ­rzy są dzieć­mi na­szych dzie­ci z za­mor­do­wa­nych przy­szło­ści tego świa­ta. O tych, któ­rych oszu­ka­no i zdra­dzo­no i któ­rzy te­raz wra­ca­ją. I — zło­dziej uśmiech­nął się bez śla­du we­so­ło­ści w oczach — nie ob­cho­dzą mnie ich krzyw­dy ani ich żą­dza ze­msty, w koń­cu sami za­czę­li z nami woj­nę. Ale mu­si­my wie­dzieć z kim wal­czy­my, bo już raz omal nas nie po­ko­na­li. Lecz opo­wia­daj­cie tę hi­sto­rię szep­tem, w pół­mro­ku, z dala od ka­pli­czek i świą­tyń, póki nie roz­prze­strze­ni się tak, by nikt już nie zdo­łał jej wy­rwać z ludz­kiej pa­mię­ci. Z po­cząt­ku nie będą wam wie­rzyć, będą się śmiać i kpić, ale wkrót­ce zro­zu­mie­ją, że każ­de z mar­twych ma­rzeń na­sze­go Drze­wa Świa­ta wła­śnie przy­cho­dzi, by sko­pać nam dupy.

Rudy ofi­cer uśmiech­nął się sze­ro­ko. I chy­ba szcze­rze.

— Czy ty wła­śnie pró­bu­jesz zro­bić z od­dzia­łu Gór­skiej Stra­ży ban­dę sza­lo­nych apo­sto­łów? Pro­ro­ków? Wiesz, ilu ta­kich włó­czy się po gó­rach?

— To nie­waż­ne, po­rucz­ni­ku. Ja sam mam wra­że­nie, że pe­wien drzew­ny bo­żek znów pró­bu­je mną krę­cić jak bącz­kiem. Wie­dza, któ­rą po­sia­dłem w cza­sie wę­drów­ki po Pół­no­cy i na tym stat­ku — Alt­sin wska­zał mapy na ścia­nach — uczy­ni­ła ze mnie naj­bar­dziej po­szu­ki­wa­ne­go szczu­ra w ka­na­łach. Od te­raz każ­dy bóg bę­dzie chciał się mnie po­zbyć, by w nad­cho­dzą­cych dniach móc znów ogło­sić świę­tą woj­nę z Nie­chcia­ny­mi. Je­śli do­wie­dzą się, a do­wie­dzą na pew­no, że by­li­ście ze mną na tym stat­ku, po­zbę­dą się i was. Więc wa­szą je­dy­ną szan­są bę­dzie roz­po­wszech­nie­nie tej opo­wie­ści, gdzie się da. Aż za­bi­ja­nie was, i mnie, stra­ci sens.

Nie na­sko­czy­li na nie­go ani nie ob­rzu­ci­li prze­kleń­stwa­mi, jak się spo­dzie­wał.

— Róż­nie może być, Żo­łądź, czy jak ci tam na imię.

— Zo­sta­nę przy Żo­łę­dziu, po­rucz­ni­ku. Wiem, naj­bliż­sze dni i mie­sią­ce za­po­wia­da­ją się cie­ka­wie.

— Co te­raz?

— Te­raz wy­sa­dzi­my was na brzeg. Noc­na Per­ła pod­pły­nie do lądu i sko­rzy­sta­cie z tej aher­skiej ło­dzi, by do­stać się tam su­chą nogą. Ale sza­man zo­sta­je.

— Co z nim zro­bisz?

— Och, nic złe­go. Naj­pierw na­mó­wię moją przy­ja­ciół­kę, by uwol­ni­ła jego du­cha, a po­tem przed­sta­wię mu pro­po­zy­cję. Za­baw­ną, jak są­dzę. I my­ślę, że nie do od­rzu­ce­nia.

Загрузка...