Kahel-saw-Kirhu wyszedł na przedpole i objął wzrokiem teren, na którym miała rozegrać się bitwa. Słońce wzeszło ponad godzinę temu. Była to nie najlepsza pora dla ich armii, bo Konowerczycy ustawieni na lekkim wzgórzu na wschodnim krańcu równiny mieli je za plecami, a powstańcom ognisty krąg świecił wprost w oczy.
Ale, do cholery, nie można mieć wszystkiego.
Wystarczy, że zdążyli przeciąć wrogowi drogę, ściągnęli tu wszystkie siły, ustawili wozy na prawym skrzydle, tuż pod lasem, i okopali się w szyku głębokim na ćwierć mili. Tak jak planowano. Cztery linie wałów. Nawet armia demonów połamałaby sobie na nich zęby.
I czekali cały poranek, patrząc na szerokie i głębokie kolumny konowerskiej ciężkiej piechoty, zajmujące środkową część szyku nieprzyjaciela. Przed powstańcami ustawiły się dwa wielkie oddziały, przedzielone kilkoma chorągwiami jazdy, jakby Konowerczycy spodziewali się ataku pancernych kopijników albo innej przełamującej kawalerii i szykowali ich do kontrszarży.
Za zwartymi szeregami na zboczu wzgórza widać było artylerzystów kręcących się wokół machin. Przy rzece stał tabor, kilka rzędów wozów obsadzonych przez jakieś wojska, ale trudno było im ocenić, czy to Bawoły, Słowiki czy najemna zbieranina. Po drugiej stronie, na konowerskim lewym skrzydle, stało na oko ze trzy tysiące jeźdźców. Błyszczały hełmy, furkotały proporce. I tyle. Kahelle miał przed sobą nie więcej niż dwanaście– –piętnaście tysięcy ludzi. A gdzie reszta? Gdzie słonie? Gdzie pozostała piechota i kawaleria? Najemnicy? Musieli się kryć za tym zasranym wzgórzem.
Zaklął w poczuciu bezsilności. Prawdziwe pytanie brzmiało, gdzie, na litość Baelta’Mathran, podziała się ta słynna południowa arogancja? Ta sama, dzięki której zbuntowani niewolnicy wygrali tyle potyczek, zdobyli mnóstwo koniny pod Pomwe, a nawet zmiażdżyli geghijską armię?
Dlaczego nie atakują? Czyżby nie wiedzieli, że mają przed sobą bandę chłopów, przerażonych do obłędu wizją walki z niezwyciężonymi Bawołami i Słowikami?
Najwyraźniej nie. Najwyraźniej nawet oni mogli się kilku rzeczy nauczyć.
Skinął głową na gońców.
Jedna z głównych zasad imperialnej armii głosiła – nigdy nie oddawaj inicjatywy w ręce wroga. W takim razie pora na ich ruch. Będą szarpać i szturchać nieprzyjacielską piechotę, by zmusić ją do kontrataku, oddzielić od jazdy i słoni, po czym wyrżnąć.
Krwawy Kahelle w końcu uśmiechnął się krzywo. Wydawało się, że to nic trudnego.
* * *
Luka-wer-Klytus pamiętał szczegóły narady u saw-Kirhu. Lekkozbrojni uderzają pierwsi, drażnią, skupiają na sobie uwagę, przyjmują salwę z machin i zmuszają czarowników do wycofania się poza zasięg proc i oszczepów. A za nimi idzie główny atak. Dziesiętnik nie mógł wziąć w nim udziału – nie mógł stanąć naprzeciw wroga razem z kompaniami powstańczej ciężkiej piechoty, bo ramię wciąż odmawiało mu posłuszeństwa. Ledwo potrafił unieść pleciony kałkan, więc nie pytając nikogo o zgodę, zajął miejsce do ataku razem z chmarą lekkozbrojnych.
Dwa krótkie dźwięki i dwa długie. Dwa krótkie i dwa długie.
„Wieje wiatr”. „Wieje wiatr”.
W meekhańskiej armii sygnał ten wydawały mosiężne trąbki, tu zastąpili je gwizdkami, ale znaczył on to samo.
Lekka piechota naprzód!
Dobry tysiąc procarzy i oszczepników, mężczyzn i kobiet – cholera, chłopców i dziewcząt – ruszył biegiem do przodu, przez pole śmierci, byle szybciej przebyć te czterysta jardów dzielące obie armie, byle znaleźć się w zasięgu własnej broni, cisnąć oszczep, zakręcić procą i posłać kamień, wraz z krzykiem, wrzaskiem i przekleństwem.
Gdyby słowa mogły ranić i zabijać, armia Pani Oka leżałaby już martwa na tej równinie.
Pędząc na spotkanie muru z potężnych pawęży, nad którym spiżowymi zębami połyskiwały wysokie hełmy, minęli dwie linie śmierci. Pierwszą, jakieś trzysta jardów od Bawołów, gdy powitała ich salwa setki balist i biff, przed których pociskami tarcze powstańczej lekkiej piechoty nie chroniły w najmniejszym stopniu. Plecione z trzciny, z pędów leśnych pnączy, ledwo obciągnięte skórą lub lnem, spisywałyby się nieźle w starciu ze strzałą wypuszczoną z daleka albo kamieniem wystrzelonym z procy. Lecz ciężkie, długie na trzy stopy bełty z balist przeszywały je na wylot i wchodziły w ciała chronione tylko płóciennymi tunikami, a kamienie z biff, spadając niemal pionowo z góry, wytrącały osłony z rąk, rozbijały głowy, miażdżyły kości.
Luka zerknął przez ramię. Pułk powstańczej piechoty ruszył z miejsca i truchtał sto jardów za nimi, bezpieczny przynajmniej do czasu, aż załogi machin bojowych załadują je ponownie. To był jeden z celów ataku lekkozbrojnych: zaoszczędzić zwartym, łatwym do trafienia szeregom ciężkozbrojnych jednej, może nawet dwóch salw. Ale za jaką cenę.
Na oczach Luki długi pocisk trafił biegnącego obok chłopaka w szyję, przeszedł przez ciało i ugrzązł w brzuchu drugiego procarza.
Dwa trupy w czasie, w jakim pędzący bełt przebywa dwadzieścia stóp.
— Poluźnić szyki! — rozdarł się razem z dziesiętnikami lekkozbrojnych. — Nie zbijać się w kupę!
Wciąż mieli za mało doświadczenia w walce, by przełamywać instynktowną potrzebę szukania wsparcia w bliskości innych.
Jakby była jakaś różnica między umieraniem samemu a w towarzystwie.
Drugą linię śmierci, linię cuchnącą dymem i spalonym mięsem, zgotowali im czarownicy. Mniej więcej w połowie odległości między oboma armiami.
Konowerskie wojsko używało magów rozważnie, niczym doświadczony szermierz miecza. Nie miotali widowiskowych ognistych kul, nie tracili sił na stawianie ścian płomieni – to wszystko było dobre przeciw jeździe albo zwartym kolumnom piechoty. I nie ciskali czarów na setki jardów w przód, bo każdy jard zmniejszał ich skuteczność i męczył czarowników. Po co tracić siły? Zamiast tego żar trawił podłoże, ziemię, kamienie, krzewy i suche trawy jakieś sto pięćdziesiąt–dwieście jardów przed Bawołami. Czaił się. A potem nagle wybuchał atakującym wprost w twarze, parzył odsłonięte ramiona i nogi, zwęglał włosy i wypalał oczy.
Luka prawie przystanął, widząc, jak rozkładający się ognistymi płatkami kwiat pochłania trzy dziewczyny przed nim. Błysk, huk, swąd spalenizny i trzy ludzkie sylwetki wyłaniające się z chmury dymu, krzyczące jednym głosem. Upuszczają broń i tarcze, macają dłońmi po oślepłych nagle twarzach. Wyją.
— Naprzód! — wrzask oficerów nie pozwala się zatrzymać. — Szybciej!
To było inne starcie niż nocna bitwa z Geghijczykami. Tam magowie uderzyli od razu pełną mocą, by podpalić puszczę i zamknąć obóz niewolników w ognistych kleszczach. Ci czarownicy nie przemęczali się, nie zużywali niepotrzebnie sił na oddział oszczepników i procarzy. Stając naprzeciw lekkozbrojnych, uderzali, bardziej by poparzyć, poranić, oślepić. Złamać morale i wzbudzić panikę. Dziesiętnik widział ich już wyraźnie, sylwetki drobniejsze niż opancerzeni piechurzy pojawiały się na moment w szczelinach między pawężami, machając rękoma i tkając czary. A ziemia wokół nacierających powstańców eksplodowała i płonęła.
Luka minął krzyczące dziewczyny w pełnym biegu, a gniew i nienawiść niosły go jak jeszcze nigdy wcześniej. Nawet w czasie wojny z koczownikami.
Skurwysyny! Skurwysyny!!!
Przebył następnych kilkadziesiąt kroków na jednym oddechu, sadząc olbrzymie susy i wrzeszcząc wraz z innymi. Gdy zbliżyli się na jakieś sto jardów od linii Bawołów, czarownicy wycofali się, schronili w tylnych szeregach pawężników, by nie dosięgnął ich przypadkowy pocisk. Byli zbyt cenni, by tak głupio zginąć.
Gdy atakujący dotarli na pięćdziesiąt jardów, stała naprzeciw nich gładka ściana okutego stalą drewna.
Nagle Luka-wer-Klytus uświadomił sobie, że jak ostatni dureń poszedł do ataku z tarczą i mieczem. Nie miał ani oszczepu, ani procy. Aż przystanął. Głowa znów go zawiodła. Znów nie pamiętał, co robił wczorajszego wieczoru, co jadł na kolację ani gdzie spał.
Koło. Opiekowała się nim i…
Minęła go grupka dzieciaków krzyczących coś dziko i rozkręcających proce. Mogli mieć po kilkanaście lat… Fru! Kamienie pomknęły płaskim torem w stronę muru pawęży, zabębniły o niego gniewnym gradem.
— Górą! — wrzasnął do nich gniewnie. — Jak was uczyli, do cholery!
Usłyszeli albo sami przypomnieli sobie ćwiczenia, bo drugą salwę połowa z nich posłała wysoko, by pociski spadały na Bawoły z góry. Reszta strzelała normalnie. Kamienie spadające z wysoka powinny załomotać o hełmy, o pancerze, może nawet, jeśli będą mieli szczęście, roztrzaskać czyjąś głupio zapatrzoną w niebo gębę. Ale najważniejsze, że zmuszą piechotę do uniesienia tarcz, by nie mogła rzucić własnych oszczepów, nie przywitała głównego ataku deszczem śmierci.
Luka zerknął ponownie za siebie i uśmiechnął się posępnie. Nadciągali. Cały pułk niewolniczej ciężkiej piechoty. Pani Łaskawa, oddałby wszystko, by truchtać teraz noga w nogę z własną dziesiątką, trzymając solidną tarczę i zbierając siły do decydującego zrywu.
Wzdłuż całej linii rozśpiewały się gwizdki odwołujące lekkozbrojnych. Cofać się! Cofać! Ostatnie oszczepy poleciały wysokimi łukami w stronę wroga, ostatnie kamienie z procy zabębniły o okute stalą pawęże i kilkuset powstańców odskoczyło w tył, między szerokie przejścia zostawione w linii tarczowników.
Ta zaś zatrzymała się dosłownie na trzy uderzenia serca, wyrównała szyk, a oficerowie rozdarli się na całe gardła:
— Młot! Młot! Młot!!!
Luka aż przystanął, zatrzymując się zaraz za ciężką piechotą. Młot. Szyk przełamujący meekhańskiej piechoty. Pułk dzielił się na kompanie, a każda z nich tworzyła kolumnę szeroką na dziesięciu i głęboką na dwudziestu ludzi, a potem całym pędem, całą siłą dwustu żołnierzy, próbowała rozbić linię nieprzyjaciela.
Młot? Czy Kahel-saw-Kirhu liczył na to, że pierwszym atakiem uda mu się…
Podzieleni na oddziały ruszyli równym krokiem, jak na ćwiczeniach. Z każdym jardem przyspieszali i ścieśniali szyk.
Lewa, prawa, lewa, prawa. Szybciej. Szybciej!
Włócznie Konowerczyków wychyliły się znad górnych krawędzi ich tarcz, tysiąc grotów wymierzyło w atakujących.
A ci przyspieszyli.
I uderzyli.
Łomotu, z jakim zderzają się dwie ściany piechoty, nie można pomylić z niczym innym. Jakby gniewne bóstwo waliło żelaznym prętem we wrota piekła. I nagle wrzask, który przecież towarzyszył żołnierzom, gdy pędzili na czworobok Bawołów, wrzask tysięcy gardeł, dyszących zemstą, gniewem, nienawiścią i strachem jednocześnie, wybucha ze stokrotną mocą, aż ziemia się trzęsie, aż niebiosa drżą.
Zwarte kolumny powstańczej piechoty podbiły w górę włócznie Bawołów i uderzyły w mur obrońców, a ci ugięli się. Pani na Niebiosach! Ugięli się! Ich linia w kilku miejscach cofnęła się o krok, potem o dwa, a dziki ryk dochodzący zza ciężkich pawęży konowerskiej piechoty przebił się nawet przez łoskot tarcz walących o tarcze.
I znów zrobili krok w tył. Lecz Luka widział, jak w miejscach ugięcia pojawiają się posiłki, jak wyrasta tam las szpiczastych hełmów. Pierwsza linia obrońców, głęboka na sześć szeregów, zgrubiała momentalnie do ośmiu, dziesięciu, miejscami dwunastu. Konowerczycy wspierali ramionami i tarczami plecy własnych towarzyszy, nie pozwalając upaść nawet śmiertelnie rannym, wbijali nogi w ziemię i rycząc głucho, napierali. I po trwającym, wydawałoby się, wieczność siłowaniu zatrzymali atak.
Przez chwilę wzdłuż całego czoła czworoboku przepychano się zaciekle, ale powstańcza piechota straciła już rozpęd i wreszcie Bawoły zwarły tarcze, wyrównały szyk i znów pochyliły w stronę niewolników las ciężkich grotów.
Meekhańczycy spróbowali ponownie, ale tym razem, bez rozpędu i atakując w miejscach wzmocnionej już obrony, ugrzęźli. Prawdą było też to, co wszyscy powtarzali: że te sukinsyny z Rodu Bawołu są wielkie. Nie dało się tego nie zauważyć zwłaszcza w bezpośrednim starciu, gdy każdy z obrońców o pół głowy, albo o głowę, przewyższał atakujących, a ich uderzające znad górnych krawędzi pawęży włócznie zaczynały coraz częściej trafiać w szczeliny między tarczami powstańców, coraz częściej wracały pokrwawione. Zdobyczna lub improwizowana broń na próżno szukała luk w konowerskim murze. Miecze, maczety albo po prostu groty włóczni i oszczepów na krótkich drzewcach odbijały się od ściany tarcz.
— Wycofaj ich! — Luka sam nie wiedział, do kogo krzyczy. — Do jasnej cholery, wycofaj ich!
Całe doświadczenie, które zebrał w imperialnej armii, mówiło mu, że to najwyższa pora: nie udało się rozbić wroga, ludziom w zwartych kolumnach zaczyna brakować tchu, ci w pierwszych szeregach giną jeden za drugim i nie ma sensu nadal się wykrwawiać.
Kahel-saw-Kirhu nie był głupcem i w tej samej chwili Lukę dobiegł świst sygnałowych gwizdków.
„Odwrót!”
Atakujący cofnęli się. Połowa kompanii w szyku, połowa już rozproszona niczym kupa chłopstwa. Lecz natychmiast gwizdki wydały kolejny rozkaz.
„Wieje wiatr”. „Wieje wiatr”. „Wieje wiatr”.
Matko Łaskawa!
Ruszył naprzód, wrzeszcząc i bezsensownie wywijając mieczem, a całe przedpole zaroiło się od wracających lekkozbrojnych. Kamienie znów zabębniły o tarcze, oszczepy pomknęły górą. Konowerska piechota odpowiedziała obelżywym śmiechem i potrząsaniem zakrwawionymi włóczniami. Ten „atak” nie mógł już nic zmienić w przebiegu starcia.
Gdyby walczył tu jeden z imperialnych pułków, rozbite kompanie wykorzystałyby zdobyty czas, by odskoczyć, zewrzeć ponownie szyk, nabrać pędu i uderzyć jeszcze raz. Ale pułki meekhańskie szkoliły się pięć do siedmiu lat, zanim nauczyły się takich manewrów. Powstańcza piechota i tak dokonała prawdziwego cudu, że udało jej się choć raz uderzyć „młotem”.
Jednak atak oszczepników i procarzy nie był zwykłym szaleństwem. Miał powstrzymać na kilka chwil pojawienie się czarowników na pierwszej linii, dać piechocie czas na odskok.
Ciężkozbrojni byli cenniejsi.
Brzęknęły cięciwy balist, ramiona biff zatoczyły półokrąg i setka pocisków przemknęła im nad głowami, spadając na wycofujące się oddziały.
Przed tym już nie mogli ich ochronić.
Konowerski czworobok zarechotał na ten widok, a potem zaryczał jednym głosem. Nisko, aż ziemia zdawała się drżeć.
— Uruuuaaa! Uruuuaaa! Uruuuaaa!!!
Tak musiały ryczeć czarne bawoły z zachodnich równin, a na dźwięk tego ryku nawet stada wygłodniałych lwów porzucały siedliska i uciekały.
Jednak gdy umilkli, nie ruszyli do kontrataku, nie złamali szyku i nie opuścili pozycji. Na to byli zbyt mądrzy i zdyscyplinowani.
Teraz gwizdki wezwały do odwrotu lekkozbrojnych. Wycofywali się, zbierając z pola bitwy rannych, poparzonych i martwych towarzyszy, wycofywali się, podnosząc ich broń i tarcze, a nawet bełty z balist.
Ranek należał do armii właścicieli niewolników.
* * *
— Co robimy, kha-dar?
Janne zacisnął pięści i już po raz trzeci w ciągu ostatnich kilku minut wymownie zerknął na krążących wokół namiotu zbrojnych.
Och. Ileż było w tym pytaniu bezsilnego gniewu. I ile złej, głupiej niecierpliwości. Zresztą wszystko mówiło już to, że zadawał je Janne-Ptasznik. Ich zwykle spokojny, flegmatyczny i niewzruszony Janne.
No ale przecież to właśnie on jako jedyny z czaardanu nie tylko słyszał, ale i widział, co dzieje się za wzgórzem.
A skoro w głowie kłębiły mu się takie głupie pomysły, to musiało dziać się źle.
Tęczówki młodego mężczyzny na zmianę robiły się szare, żółte i pomarańczowe. Korzystał ze swoich talentów Ptasznika na całego, by z góry śledzić wydarzenia oczyma wielu, wielu ptaków, które zaczęły się już gromadzić nad polem bitwy.
Padlinożercy wiedzieli, kiedy szykuje się uczta.
Gdy od czasu do czasu jego oczy odzyskiwały normalną, brązową barwę, zaczynał dręczyć Laskolnyka. Ale jego pytania wyrażały pragnienia całego ich oddziału.
Kha-dar? Zróbmy coś. Zadziałajmy. Ogłuszmy wartowników, dosiądźmy koni i zwiewajmy stąd. Nasi walczą. Pomóżmy im, kha-dar.
Jakby kilka dodatkowych szabel, nawet wspartych talentami dowódcy takiego jak Genno Laskolnyk i odrobiną zakazanych umiejętności, mogło mieć jakiekolwiek znaczenie w tej bitwie.
Siedzieli w największym namiocie, wyszykowani jak do walki. Pancerze, hełmy, broń pod ręką. Niiar bawił się sztyletem, Kocimiętka wyciągnął szablę i gładził jej ostrze osełką. Wszyscy patrzyli na Ptasznika, który był w tej chwili ich oczyma.
Kailean tylko raz spróbowała wysłać tam Berdetha. To był błąd. Pole walki oglądane z perspektywy ducha psa okazało się chaosem pełnym śmierci, bólu, błąkających się zagubionych dusz i dzikich wirów Mocy używanej przez konowerskich czarowników. Nie potrafiła nawet rozpoznać, kto z kim walczy. Lepiej było trzymać Berdetha blisko siebie, na wypadek, gdyby musieli wykonać jakiś ruch.
Bo przecież, do cholery, w końcu go wykonają. W końcu byli czaardanem Laskolnyka.
Janne chrząknął, przymknął powieki.
— Odparli ich, kha-dar — stwierdził to, czego i tak już wszyscy zdążyli się domyślić, bo hałas zza wzgórza przycichł, zastąpiony rytmicznym, zwycięskim porykiwaniem konowerskiej piechoty. — Kolejny raz.
— I odeprą jeszcze wiele razy, chłopcze. Nic nie wyciągnie Konowerczyków z pozycji.
Genno Laskolnyk jako jedyny stał, opierając się o słup namiotu. W całej jego postaci, w sposobie, w jaki zaciskał wargi, widać było, że jest równie spięty jak reszta. Mimo to hamował zapędy pozostałych, bo, jak sam mówił, dowódca czasem musi być wędzidłem dla swoich ludzi.
— Ale, kha-dar, może…
Janne nie dokończył, tylko znów skinął głową w stronę wyjścia z namiotu, gdzie właśnie dwóch strażników przechadzało się leniwym krokiem. Ten ich krok, ta spokojna pewność siebie, tylko potwierdzały to, co wszyscy wiedzieli. Armia Białego Konoweryn była w tej bitwie górą.
— Nie, Janne. Nie ruszamy się stąd. Czekamy, jasne?
Lea poruszyła się gwałtownie.
— Na co? Aż ich pozabijają?
Laskolnyk spojrzał na nią wyraźnie zły.
— No proszę, i ty dziewczyno też? Wszyscy dziś chcą dowodzić. Siedzimy dokładnie pośrodku konowerskiego obozu, nie wiemy, gdzie jest druga i trzecia linia straży, nie znamy terenu wokół. Czego oczekujecie? Że poślę was po bohaterską śmierć?
— Ale…
— Żadnych ale. Myślcie. Do cholery, wydawało mi się, że nie brałem głupców do czaardanu. Jak to wygląda z góry, Janne?
— Te dupki stoją, a nasi wykrwawiają się o ich linię, kha-dar. Konnica na lewym skrzydle najwyraźniej czeka na okazję do kontrataku.
— Właśnie. Byłem zdziwiony, że Deana d’Kllean wystawiła do walki od razu swoje najlepsze oddziały, zamiast wykrwawiać najemników, ale ona jest mądra. Sprytna i ostrożna. Wiedziała, że najemne kompanie nie są tak zdyscyplinowane i mogą się nabrać na pozorowany odwrót, mogą ruszyć z miejsca i złamać szyk. — Laskolnyk przeniósł wzrok na Ptasznika. — Bo nasi, Janne, nie są rozbijani, tylko wycofują się na rozkaz. Jednocześnie wzdłuż całej długiej na setki jardów linii wroga. Patrzysz, a nie widzisz, ptasi móżdżku. Jak na razie armia Kahela-saw-Kirhu też utrzymuje dyscyplinę. I ja wiem, że on już wie, że nie uda mu się sprowokować Konowerczyków do ataku. A pamiętacie pole bitwy pod Pomwe? I nocną rzeź Geghijczyków? Saw-Kirhu to doskonały dowódca. Nie będzie walił łbem o mur bez końca. Zaufajcie mu. Na pewno ma jakiś plan na przełamanie tego impasu.
Kocimiętka chrząknął.
— Wierzysz w to, kha-dar?
— Muszę, Sarden. Muszę. Bo jeśli nie mam racji, to znaczy, że jeszcze nigdy w życiu nie pomyliłem się tak w ocenie jakiegoś człowieka.
* * *
— Na pewno chcecie iść?
Czarna twarz Uware Lwa nie wyrażała niczego. Patrzył tylko przez chwilę w milczeniu na pracujących mężczyzn i kobiety. Odkąd powstańcza armia zajęła pozycję, na jej tyłach wrzało jak w ulu. Karczowano las, wycinano i obrabiano wielki pnie, a krzewy i małe drzewka gromadzono w wielkich stosach.
— Chcemy — powiedział wreszcie.
Krwawy Kahelle unikał wzroku wojownika Uawari Nahs. Chyba po raz pierwszy, odkąd się spotkali.
— To może być samobójcza misja.
Tym razem coś na kształt uśmiechu zagościło na ustach olbrzyma.
— Całe to powstanie to taka misja. Powinniście ruszyć z nami na zachód. Przyjęlibyśmy was jak braci.
— To zbyt długa droga do domu, przyjacielu.
— Już to mówiłeś, Kahel. Wiesz, skąd się wzięła ta pięćsetka, która z wami przyszła? To ci, którzy stracili tutaj najcenniejsze rzeczy: żony, dzieci, przyjaciół. Nie mają już nic poza chęcią zemsty. Nie udało się z Pomwe, to chociaż tu odpłacimy im za wszystko.
— A ty?
Oblicze wodza Uawari Nahs skamieniało.
— Nigdy nie pytałeś? Miałem żonę i syna, lecz już nie mam. I tyle. A przyszedłem tu, bo moi ludzie potrzebują wodza. Więc będę ich wodzem.
— Wybacz.
— Nie ma czego. Kiedy zaczniecie?
— Chcę najpierw ruszyć ich jazdę. Niech sprawdzą dla nas grunt.
— A potem ruszamy.
— Potem ruszamy.
* * *
— Pani. Raport z pola bitwy.
Deana zerknęła na posłańca, chłopca w wieku może czternastu lat, który w ahyrze Bawołów był jednym z Cieląt. Stał przed nią podekscytowany, zarumieniony, dysząc ledwo tłumioną radością.
Właściwie mógł się nie odzywać.
— Mów.
— Odparto wszystkie ataki w centrum. Tabor również się obronił. Buntownicy zostawili na przedpolu tysiące trupów.
Tysiące trupów. Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. To był już trzeci szturm tego ranka. I jej Bawoły odparły każdy z nich, nie dając się wyciągnąć z zajmowanych pozycji. Zgodnie z rozkazami. Ale nie czuła nic poza wypalającym duszę smutkiem.
Niech już ten dzień się skończy. Niech przylecą ptaki.
— Dobrze. Wieści od Słowików?
Radość spełzła z oblicza chłopca. Najwyraźniej nie spodziewał się tak chłodnej reakcji.
— Wuar Sampore nie przysłał jeszcze gońca, pani, ale af’gemid Oluwer przekazał, że jazda starła się z kilkoma setkami buntowników na koniach i przepędziła ich z pola. Nic poza tym.
Tak. Dowódca Słowików musiał być wściekły, że nie zgodziła się na zmianę bitewnego ustawienia, gdy rankiem odkryli, że naprzeciw ich lewego skrzydła Kahel-saw-Kirhu ustawił swój własny tabor. Co prawda niebyt szeroki, na około sto pięćdziesiąt jardów, za to okopany i otoczony palami jak do wielodniowego oblężenia. Strzelcy w środku, a musiało ich być tam wielu, kontrolowali kawał pola bitwy, zwłaszcza przeciw konnicy. Sampore stwierdził, że może zdobyć ten tabor, jego jeźdźcy potrafili walczyć pieszo, ale straty byłyby znaczne, a od szturmowania umocnień w Białym Konoweryn były Bawoły.
Nie zgodziła się jednak na przesunięcie piechoty na lewe skrzydło. Ten tabor był tak oczywistym celem ataku, że Krwawy Kahelle równie dobrze mógł posłać im pismo z zaproszeniem do wpadnięcia w jakąś pułapkę.
Nie. Nie zagra w jego grę. Niech on gra w jej, próbując ściągnąć konowerskie wojska ze wzgórza.
— Dziękuję. Możesz wrócić do swojego dowódcy — odesłała gońca i zapatrzyła się w mapę.
Równie dobrze mogła gapić się w gwiazdy.
Ale przecież nie musieli dokonywać jakichś strategicznych cudów. Musieli tylko utrzymać się do popołudnia, najpóźniej wieczora, i nie zrobić żadnej głupoty, a na razie wszystko szło po ich myśli.
Zacisnęła pięści i poczuła, jak paznokcie wbijają się jej w skórę. Zabolało. Pani, Wielka Matko, nie potrafię. Nie potrafię siedzieć w namiocie pod strażą i czekać na jakiegoś rozradowanego gońca z garścią nowin o kolejnych tysiącach trupów. Oszaleję od tego.
Wyszła na zewnątrz i skinęła na najbliższego strażnika.
— Każ wezwać Maahira.
— Pani? — zamrugał, zaskoczony.
Jego ton sugerował, że jest o krok od nieposłuszeństwa. Uśmiechnęła się złośliwie, podeszła i stanęła tak blisko, że jej ekchaar niemal dotknął twarzy żołnierza. Słowik musiał wręcz czuć oddech Płomienia Agara.
— Insen, mój drogi — opłacało się uczyć imion osobistej straży — Sampore kazał wam trzymać mnie z dala od pola bitwy? Dla mojego bezpieczeństwa, rzecz jasna. Ale, na litość Wielkiej Matki i Płomienie Pana Ognia, jak zamierzasz mnie tu zatrzymać?
Nawet nie siliła się, by położyć dłonie na rękojeściach talherów.
— No to jak? Mam pójść sama po tego słonia?
Kilka minut później siedziała już na grzbiecie książęcego kolosa. Tym razem w specjalnej, obitej drewnem i skórą bitewnej wieżyczce, pokrytej spadzistym daszkiem i wyposażonej w solidne okiennice. Całość doskonale pasowała do Maahira, któremu założono pełny pancerz. Deana wspięła się po drabince, wychyliła znad krawędzi wieżyczki i zerknęła na Samiyego. Chłopiec miał stalowy hełm, stalowy kirys, a obie ręce chroniła mu kolcza siatka narzucona na pikowany kaftan. Pocił się i chyba klął pod nosem.
— Wszystko w porządku?
Rzucił jej spojrzenie, które najwyraźniej znaczyło, że nie jest w nastroju do głupich pytań.
— No dobrze, już nic nie mówię. Kto ci to zrobił?
— Oluwer. Kazał przyszykować Maahira jak do walki, mówiąc, że z pewnością nie usiedzisz w namiocie. Jak on cię dobrze zna. Gdzie jedziemy?
— Na razie ruszaj, zanim Sampore pojawi się tu na spienionym koniu i będzie żądał, żebym zeszła.
Gdy tylko wyjechali na wzgórze, jej oczom ukazało się całe pole bitwy.
Armia Białego Konoweryn, jej armia, była uszykowana tak, jak to zaplanowano wczoraj wieczorem. Dwa tysiące najemnej piechoty stało na samym krańcu prawego skrzydła, tuż przy rzece, broniąc taboru. Bawoły zajmowały środek; dwa potężne czworoboki ciężkiej piechoty ustawione dłuższymi krawędziami w stronę wroga liczyły po dwadzieścia brytah. W wolnej przestrzeni między nimi kłębiła się masa szarej, najemnej konnicy, ale z tego, co mówiły raporty, nie użyto jej jeszcze ani razu. Dowódca tego oddziału dostał wyraźne rozkazy. Miał stać, stwarzać zagrożenie i nie mieszać się do walki, jeśli nie zostanie bezpośrednio zaatakowany. Weteran setki opłaconych złotem bitew przyjął je z nieskrywanym zadowoleniem.
Czekał na swoją kolej.
Za piechotą stały machiny bojowe, a za nimi rezerwowe oddziały Bawołów. Z tej odległości, patrząc na głębokość i szerokość formacji, Deana musiała przyznać, że całość sprawiała wrażenie niemożliwej do złamania.
Tak jak ją poinformowano, wewnątrz obu formacji Bawołów znalazło się miejsce dla czarowników, z których każdy miał kilkuosobową straż, bezpośrednio odpowiedzialną za jego życie. Żołnierze ci trafiali na stos, jeśli ich podopieczny zginął. Taka była tradycja.
Na lewym skrzydle stały karnie szeregi Słowików. Połowa z nich. Na razie nie mieli wielu okazji do walki, choć najwyraźniej aż się do niej palili.
Zza jej pleców dobiegło ponure trąbienie słoni. Ukryte za wzgórzem zwierzęta słyszały bitwę, zapewne czuły też krew i niepokoiły się.
Muszą czekać. Niech Krwawy Kahelle pokaże wreszcie, jaki ma plan na wygranie tej bitwy. Bo skoro nie udawało mu się zmusić ich do ataku, na pewno wykombinował coś innego.
Niech pokaże, w którym ręku trzyma ukryte ostrze.
Chyba że potrzebuje zachęty – zastanowiła się, patrząc na szeregi kawalerii.
Dobrze więc, tym razem to ona go szturchnie.
Pora spuścić konnicę ze smyczy.
* * *
— Rusz się, Luka, i pomóż mi.
Koło bezceremonialnie kopnęła go w kostkę, zmuszając do wstania. Do cholery, przecież klapnął tylko na chwilę, by złapać oddech.
— Spałeś. Teraz nie ma czasu na spanie.
Spał?
Zerknął na cień drzewa, pod którym przysiadł. Naprawdę się przesunął.
Podniósł się i pomógł dziewczynie z rannym. Młody mężczyzna trzymał się za brzuch, między palcami błyskały mu wnętrzności, a na twarzy nie miał nic oprócz obłędnego cierpienia.
Niech to szlag!
Prowadząc go pod ramiona, dotarli do szpitala. Kolejnego, do cholery, szpitala. Powstańcza armia zostawiała je za sobą jeden po drugim. Ten umieszczono na prawym skrzydle, nieco w głębi lasu, by schronić się przed słońcem. Za godzinę albo dwie nadejdzie południe i cień drzew będzie błogosławieństwem dla rannych.
I konających. Jak ten chłopak, którego taszczyli. Luka czuł od niego nie tylko smród krwi i potu, ale też odór gówna. Rozpruty brzuch można zszyć, ale rozprute wnętrzności to śmierć. I to paskudna.
— Połóżmy go tu. — Wskazał najbliższe wolne posłanie. — Niech odpocznie.
— Dobrze.
Odeszli kilka kroków i dziesiętnik bezceremonialnie złapał Koło za ramię.
— Nie trać na takich czasu, dziewczyno, nie warto, jak rozumiem. Nie sprowadzaj tu umierających, bo i tak nikt im nie pomoże.
Zerknęła na niego, lekko unosząc głowę, i skrzywiła wargi. Jej poparzona skóra była zaczerwieniona i mocno ściągnięta, więc ten grymas wyglądał makabrycznie.
— On płakał, Luka. Nie zostawię nikogo, kto płacze.
— Ale…
— Nie. Nie ma ale. Nie ma mądrości pola bitwy i rozsądku ratowania najpierw lżej rannych.
Powiedziała to spokojnie i po raz pierwszy od długiego czasu odniósł wrażenie, że opuściły ją One. Była po prostu sobą. Jego Koło wróciła.
I nagle uśmiechnęła się. Strasznie.
— Gdy siedziałam w kopalni, Luka, głęboko pod ziemią, słyszałam, jak dzieci krzyczą w ciemnościach. W zawalonych tunelach. Jak wołają matki i ojców. I nie mogłam nic zrobić. Próbowałam im zaśpiewać, Luka, próbowałam im opowiadać o ratunku. O tym, że przyjdziecie i nas wyciągniecie. Potem dzieci przestawały krzyczeć i tylko płakały. Póki nie skończyło im się powietrze. A ja nie mogłam im pomóc, musiałam je zostawić. Więc teraz nie zostawię nikogo, kto płacze.
Spojrzał jej w oczy, z których to zakryte bielmem wydawało się bardziej żywe niż drugie, i zrozumiał, że się pomylił. One nie opuściły Koła. Trzymały ją mocniej niż kiedykolwiek.
— Czasem trzeba — spróbował jeszcze raz.
— Ciebie nie zostawiłam.
Zamrugał zaskoczony. Wróciła garść wspomnień z nocnej bitwy, w tym te, jak szedł noga za nogą, ogłupiały i otępiały od ran i upływu krwi, wspierając się na…
— Tak. To byłam ja. Nie zostawiłam ciebie, więc nie zostawię nikogo innego. I Luka…
— Co?
Nadchodzi ciemność.