Rozdział 38

Ka­hel-saw-Kir­hu wy­szedł na przed­po­le i ob­jął wzro­kiem te­ren, na któ­rym mia­ła ro­ze­grać się bi­twa. Słoń­ce wze­szło po­nad go­dzi­nę temu. Była to nie naj­lep­sza pora dla ich ar­mii, bo Ko­no­wer­czy­cy usta­wie­ni na lek­kim wzgó­rzu na wschod­nim krań­cu rów­ni­ny mie­li je za ple­ca­mi, a po­wstań­com ogni­sty krąg świe­cił wprost w oczy.

Ale, do cho­le­ry, nie moż­na mieć wszyst­kie­go.

Wy­star­czy, że zdą­ży­li prze­ciąć wro­go­wi dro­gę, ścią­gnę­li tu wszyst­kie siły, usta­wi­li wozy na pra­wym skrzy­dle, tuż pod la­sem, i oko­pa­li się w szy­ku głę­bo­kim na ćwierć mili. Tak jak pla­no­wa­no. Czte­ry li­nie wa­łów. Na­wet ar­mia de­mo­nów po­ła­ma­ła­by so­bie na nich zęby.

I cze­ka­li cały po­ra­nek, pa­trząc na sze­ro­kie i głę­bo­kie ko­lum­ny ko­no­wer­skiej cięż­kiej pie­cho­ty, zaj­mu­ją­ce środ­ko­wą część szy­ku nie­przy­ja­cie­la. Przed po­wstań­ca­mi usta­wi­ły się dwa wiel­kie od­dzia­ły, prze­dzie­lo­ne kil­ko­ma cho­rą­gwia­mi jaz­dy, jak­by Ko­no­wer­czy­cy spo­dzie­wa­li się ata­ku pan­cer­nych ko­pij­ni­ków albo in­nej prze­ła­mu­ją­cej ka­wa­le­rii i szy­ko­wa­li ich do kontr­szar­ży.

Za zwar­ty­mi sze­re­ga­mi na zbo­czu wzgó­rza wi­dać było ar­ty­le­rzy­stów krę­cą­cych się wo­kół ma­chin. Przy rze­ce stał ta­bor, kil­ka rzę­dów wo­zów ob­sa­dzo­nych przez ja­kieś woj­ska, ale trud­no było im oce­nić, czy to Ba­wo­ły, Sło­wi­ki czy na­jem­na zbie­ra­ni­na. Po dru­giej stro­nie, na ko­no­wer­skim le­wym skrzy­dle, sta­ło na oko ze trzy ty­sią­ce jeźdź­ców. Błysz­cza­ły heł­my, fur­ko­ta­ły pro­por­ce. I tyle. Ka­hel­le miał przed sobą nie wię­cej niż dwa­na­ście– –pięt­na­ście ty­się­cy lu­dzi. A gdzie resz­ta? Gdzie sło­nie? Gdzie po­zo­sta­ła pie­cho­ta i ka­wa­le­ria? Na­jem­ni­cy? Mu­sie­li się kryć za tym za­sra­nym wzgó­rzem.

Za­klął w po­czu­ciu bez­sil­no­ści. Praw­dzi­we py­ta­nie brzmia­ło, gdzie, na li­tość Ba­el­ta’Ma­th­ran, po­dzia­ła się ta słyn­na po­łu­dnio­wa aro­gan­cja? Ta sama, dzię­ki któ­rej zbun­to­wa­ni nie­wol­ni­cy wy­gra­li tyle po­ty­czek, zdo­by­li mnó­stwo ko­ni­ny pod Po­mwe, a na­wet zmiaż­dży­li ge­ghij­ską ar­mię?

Dla­cze­go nie ata­ku­ją? Czyż­by nie wie­dzie­li, że mają przed sobą ban­dę chło­pów, prze­ra­żo­nych do obłę­du wi­zją wal­ki z nie­zwy­cię­żo­ny­mi Ba­wo­ła­mi i Sło­wi­ka­mi?

Naj­wy­raź­niej nie. Naj­wy­raź­niej na­wet oni mo­gli się kil­ku rze­czy na­uczyć.

Ski­nął gło­wą na goń­ców.

Jed­na z głów­nych za­sad im­pe­rial­nej ar­mii gło­si­ła – ni­g­dy nie od­da­waj ini­cja­ty­wy w ręce wro­ga. W ta­kim ra­zie pora na ich ruch. Będą szar­pać i sztur­chać nie­przy­ja­ciel­ską pie­cho­tę, by zmu­sić ją do kontr­ata­ku, od­dzie­lić od jaz­dy i sło­ni, po czym wy­rżnąć.

Krwa­wy Ka­hel­le w koń­cu uśmiech­nął się krzy­wo. Wy­da­wa­ło się, że to nic trud­ne­go.

* * *

Luka-wer-Kly­tus pa­mię­tał szcze­gó­ły na­ra­dy u saw-Kir­hu. Lek­ko­zbroj­ni ude­rza­ją pierw­si, draż­nią, sku­pia­ją na so­bie uwa­gę, przyj­mu­ją sal­wę z ma­chin i zmu­sza­ją cza­row­ni­ków do wy­co­fa­nia się poza za­sięg proc i oszcze­pów. A za nimi idzie głów­ny atak. Dzie­sięt­nik nie mógł wziąć w nim udzia­łu – nie mógł sta­nąć na­prze­ciw wro­ga ra­zem z kom­pa­nia­mi po­wstań­czej cięż­kiej pie­cho­ty, bo ra­mię wciąż od­ma­wia­ło mu po­słu­szeń­stwa. Le­d­wo po­tra­fił unieść ple­cio­ny kał­kan, więc nie py­ta­jąc ni­ko­go o zgo­dę, za­jął miej­sce do ata­ku ra­zem z chma­rą lek­ko­zbroj­nych.

Dwa krót­kie dźwię­ki i dwa dłu­gie. Dwa krót­kie i dwa dłu­gie.

„Wie­je wiatr”. „Wie­je wiatr”.

W me­ekhań­skiej ar­mii sy­gnał ten wy­da­wa­ły mo­sięż­ne trąb­ki, tu za­stą­pi­li je gwizd­ka­mi, ale zna­czył on to samo.

Lek­ka pie­cho­ta na­przód!

Do­bry ty­siąc pro­ca­rzy i oszczep­ni­ków, męż­czyzn i ko­biet – cho­le­ra, chłop­ców i dziew­cząt – ru­szył bie­giem do przo­du, przez pole śmier­ci, byle szyb­ciej prze­być te czte­ry­sta jar­dów dzie­lą­ce obie ar­mie, byle zna­leźć się w za­się­gu wła­snej bro­ni, ci­snąć oszczep, za­krę­cić pro­cą i po­słać ka­mień, wraz z krzy­kiem, wrza­skiem i prze­kleń­stwem.

Gdy­by sło­wa mo­gły ra­nić i za­bi­jać, ar­mia Pani Oka le­ża­ła­by już mar­twa na tej rów­ni­nie.

Pę­dząc na spo­tka­nie muru z po­tęż­nych pa­wę­ży, nad któ­rym spi­żo­wy­mi zę­ba­mi po­ły­ski­wa­ły wy­so­kie heł­my, mi­nę­li dwie li­nie śmier­ci. Pierw­szą, ja­kieś trzy­sta jar­dów od Ba­wo­łów, gdy po­wi­ta­ła ich sal­wa set­ki ba­list i biff, przed któ­rych po­ci­ska­mi tar­cze po­wstań­czej lek­kiej pie­cho­ty nie chro­ni­ły w naj­mniej­szym stop­niu. Ple­cio­ne z trzci­ny, z pę­dów le­śnych pną­czy, le­d­wo ob­cią­gnię­te skó­rą lub lnem, spi­sy­wa­ły­by się nie­źle w star­ciu ze strza­łą wy­pusz­czo­ną z da­le­ka albo ka­mie­niem wy­strze­lo­nym z pro­cy. Lecz cięż­kie, dłu­gie na trzy sto­py beł­ty z ba­list prze­szy­wa­ły je na wy­lot i wcho­dzi­ły w cia­ła chro­nio­ne tyl­ko płó­cien­ny­mi tu­ni­ka­mi, a ka­mie­nie z biff, spa­da­jąc nie­mal pio­no­wo z góry, wy­trą­ca­ły osło­ny z rąk, roz­bi­ja­ły gło­wy, miaż­dży­ły ko­ści.

Luka zer­k­nął przez ra­mię. Pułk po­wstań­czej pie­cho­ty ru­szył z miej­sca i truch­tał sto jar­dów za nimi, bez­piecz­ny przy­naj­mniej do cza­su, aż za­ło­gi ma­chin bo­jo­wych za­ła­du­ją je po­now­nie. To był je­den z ce­lów ata­ku lek­ko­zbroj­nych: za­osz­czę­dzić zwar­tym, ła­twym do tra­fie­nia sze­re­gom cięż­ko­zbroj­nych jed­nej, może na­wet dwóch salw. Ale za jaką cenę.

Na oczach Luki dłu­gi po­cisk tra­fił bie­gną­ce­go obok chło­pa­ka w szy­ję, prze­szedł przez cia­ło i ugrzązł w brzu­chu dru­gie­go pro­ca­rza.

Dwa tru­py w cza­sie, w ja­kim pę­dzą­cy bełt prze­by­wa dwa­dzie­ścia stóp.

— Po­luź­nić szy­ki! — roz­darł się ra­zem z dzie­sięt­ni­ka­mi lek­ko­zbroj­nych. — Nie zbi­jać się w kupę!

Wciąż mie­li za mało do­świad­cze­nia w wal­ce, by prze­ła­my­wać in­stynk­tow­ną po­trze­bę szu­ka­nia wspar­cia w bli­sko­ści in­nych.

Jak­by była ja­kaś róż­ni­ca mię­dzy umie­ra­niem sa­me­mu a w to­wa­rzy­stwie.

Dru­gą li­nię śmier­ci, li­nię cuch­ną­cą dy­mem i spa­lo­nym mię­sem, zgo­to­wa­li im cza­row­ni­cy. Mniej wię­cej w po­ło­wie od­le­gło­ści mię­dzy obo­ma ar­mia­mi.

Ko­no­wer­skie woj­sko uży­wa­ło ma­gów roz­waż­nie, ni­czym do­świad­czo­ny szer­mierz mie­cza. Nie mio­ta­li wi­do­wi­sko­wych ogni­stych kul, nie tra­ci­li sił na sta­wia­nie ścian pło­mie­ni – to wszyst­ko było do­bre prze­ciw jeź­dzie albo zwar­tym ko­lum­nom pie­cho­ty. I nie ci­ska­li cza­rów na set­ki jar­dów w przód, bo każ­dy jard zmniej­szał ich sku­tecz­ność i mę­czył cza­row­ni­ków. Po co tra­cić siły? Za­miast tego żar tra­wił pod­ło­że, zie­mię, ka­mie­nie, krze­wy i su­che tra­wy ja­kieś sto pięć­dzie­siąt–dwie­ście jar­dów przed Ba­wo­ła­mi. Cza­ił się. A po­tem na­gle wy­bu­chał ata­ku­ją­cym wprost w twa­rze, pa­rzył od­sło­nię­te ra­mio­na i nogi, zwę­glał wło­sy i wy­pa­lał oczy.

Luka pra­wie przy­sta­nął, wi­dząc, jak roz­kła­da­ją­cy się ogni­sty­mi płat­ka­mi kwiat po­chła­nia trzy dziew­czy­ny przed nim. Błysk, huk, swąd spa­le­ni­zny i trzy ludz­kie syl­wet­ki wy­ła­nia­ją­ce się z chmu­ry dymu, krzy­czą­ce jed­nym gło­sem. Upusz­cza­ją broń i tar­cze, ma­ca­ją dłoń­mi po ośle­płych na­gle twa­rzach. Wyją.

— Na­przód! — wrzask ofi­ce­rów nie po­zwa­la się za­trzy­mać. — Szyb­ciej!

To było inne star­cie niż noc­na bi­twa z Ge­ghij­czy­ka­mi. Tam ma­go­wie ude­rzy­li od razu peł­ną mocą, by pod­pa­lić pusz­czę i za­mknąć obóz nie­wol­ni­ków w ogni­stych klesz­czach. Ci cza­row­ni­cy nie prze­mę­cza­li się, nie zu­ży­wa­li nie­po­trzeb­nie sił na od­dział oszczep­ni­ków i pro­ca­rzy. Sta­jąc na­prze­ciw lek­ko­zbroj­nych, ude­rza­li, bar­dziej by po­pa­rzyć, po­ra­nić, ośle­pić. Zła­mać mo­ra­le i wzbu­dzić pa­ni­kę. Dzie­sięt­nik wi­dział ich już wy­raź­nie, syl­wet­ki drob­niej­sze niż opan­ce­rze­ni pie­chu­rzy po­ja­wia­ły się na mo­ment w szcze­li­nach mię­dzy pa­wę­ża­mi, ma­cha­jąc rę­ko­ma i tka­jąc cza­ry. A zie­mia wo­kół na­cie­ra­ją­cych po­wstań­ców eks­plo­do­wa­ła i pło­nę­ła.

Luka mi­nął krzy­czą­ce dziew­czy­ny w peł­nym bie­gu, a gniew i nie­na­wiść nio­sły go jak jesz­cze ni­g­dy wcze­śniej. Na­wet w cza­sie woj­ny z ko­czow­ni­ka­mi.

Skur­wy­sy­ny! Skur­wy­sy­ny!!!

Prze­był na­stęp­nych kil­ka­dzie­siąt kro­ków na jed­nym od­de­chu, sa­dząc ol­brzy­mie susy i wrzesz­cząc wraz z in­ny­mi. Gdy zbli­ży­li się na ja­kieś sto jar­dów od li­nii Ba­wo­łów, cza­row­ni­cy wy­co­fa­li się, schro­ni­li w tyl­nych sze­re­gach pa­węż­ni­ków, by nie do­się­gnął ich przy­pad­ko­wy po­cisk. Byli zbyt cen­ni, by tak głu­pio zgi­nąć.

Gdy ata­ku­ją­cy do­tar­li na pięć­dzie­siąt jar­dów, sta­ła na­prze­ciw nich gład­ka ścia­na oku­te­go sta­lą drew­na.

Na­gle Luka-wer-Kly­tus uświa­do­mił so­bie, że jak ostat­ni du­reń po­szedł do ata­ku z tar­czą i mie­czem. Nie miał ani oszcze­pu, ani pro­cy. Aż przy­sta­nął. Gło­wa znów go za­wio­dła. Znów nie pa­mię­tał, co ro­bił wczo­raj­sze­go wie­czo­ru, co jadł na ko­la­cję ani gdzie spał.

Koło. Opie­ko­wa­ła się nim i…

Mi­nę­ła go grup­ka dzie­cia­ków krzy­czą­cych coś dzi­ko i roz­krę­ca­ją­cych pro­ce. Mo­gli mieć po kil­ka­na­ście lat… Fru! Ka­mie­nie po­mknę­ły pła­skim to­rem w stro­nę muru pa­wę­ży, za­bęb­ni­ły o nie­go gniew­nym gra­dem.

— Górą! — wrza­snął do nich gniew­nie. — Jak was uczy­li, do cho­le­ry!

Usły­sze­li albo sami przy­po­mnie­li so­bie ćwi­cze­nia, bo dru­gą sal­wę po­ło­wa z nich po­sła­ła wy­so­ko, by po­ci­ski spa­da­ły na Ba­wo­ły z góry. Resz­ta strze­la­ła nor­mal­nie. Ka­mie­nie spa­da­ją­ce z wy­so­ka po­win­ny za­ło­mo­tać o heł­my, o pan­ce­rze, może na­wet, je­śli będą mie­li szczę­ście, roz­trza­skać czy­jąś głu­pio za­pa­trzo­ną w nie­bo gębę. Ale naj­waż­niej­sze, że zmu­szą pie­cho­tę do unie­sie­nia tarcz, by nie mo­gła rzu­cić wła­snych oszcze­pów, nie przy­wi­ta­ła głów­ne­go ata­ku desz­czem śmier­ci.

Luka zer­k­nął po­now­nie za sie­bie i uśmiech­nął się po­sęp­nie. Nad­cią­ga­li. Cały pułk nie­wol­ni­czej cięż­kiej pie­cho­ty. Pani Ła­ska­wa, od­dał­by wszyst­ko, by truch­tać te­raz noga w nogę z wła­sną dzie­siąt­ką, trzy­ma­jąc so­lid­ną tar­czę i zbie­ra­jąc siły do de­cy­du­ją­ce­go zry­wu.

Wzdłuż ca­łej li­nii roz­śpie­wa­ły się gwizd­ki od­wo­łu­ją­ce lek­ko­zbroj­nych. Co­fać się! Co­fać! Ostat­nie oszcze­py po­le­cia­ły wy­so­ki­mi łu­ka­mi w stro­nę wro­ga, ostat­nie ka­mie­nie z pro­cy za­bęb­ni­ły o oku­te sta­lą pa­wę­że i kil­ku­set po­wstań­ców od­sko­czy­ło w tył, mię­dzy sze­ro­kie przej­ścia zo­sta­wio­ne w li­nii tar­czow­ni­ków.

Ta zaś za­trzy­ma­ła się do­słow­nie na trzy ude­rze­nia ser­ca, wy­rów­na­ła szyk, a ofi­ce­ro­wie roz­dar­li się na całe gar­dła:

— Młot! Młot! Młot!!!

Luka aż przy­sta­nął, za­trzy­mu­jąc się za­raz za cięż­ką pie­cho­tą. Młot. Szyk prze­ła­mu­ją­cy me­ekhań­skiej pie­cho­ty. Pułk dzie­lił się na kom­pa­nie, a każ­da z nich two­rzy­ła ko­lum­nę sze­ro­ką na dzie­się­ciu i głę­bo­ką na dwu­dzie­stu lu­dzi, a po­tem ca­łym pę­dem, całą siłą dwu­stu żoł­nie­rzy, pró­bo­wa­ła roz­bić li­nię nie­przy­ja­cie­la.

Młot? Czy Ka­hel-saw-Kir­hu li­czył na to, że pierw­szym ata­kiem uda mu się…

Po­dzie­le­ni na od­dzia­ły ru­szy­li rów­nym kro­kiem, jak na ćwi­cze­niach. Z każ­dym jar­dem przy­spie­sza­li i ście­śnia­li szyk.

Lewa, pra­wa, lewa, pra­wa. Szyb­ciej. Szyb­ciej!

Włócz­nie Ko­no­wer­czy­ków wy­chy­li­ły się znad gór­nych kra­wę­dzi ich tarcz, ty­siąc gro­tów wy­mie­rzy­ło w ata­ku­ją­cych.

A ci przy­spie­szy­li.

I ude­rzy­li.

Ło­mo­tu, z ja­kim zde­rza­ją się dwie ścia­ny pie­cho­ty, nie moż­na po­my­lić z ni­czym in­nym. Jak­by gniew­ne bó­stwo wa­li­ło że­la­znym prę­tem we wro­ta pie­kła. I na­gle wrzask, któ­ry prze­cież to­wa­rzy­szył żoł­nie­rzom, gdy pę­dzi­li na czwo­ro­bok Ba­wo­łów, wrzask ty­się­cy gar­deł, dy­szą­cych ze­mstą, gnie­wem, nie­na­wi­ścią i stra­chem jed­no­cze­śnie, wy­bu­cha ze sto­krot­ną mocą, aż zie­mia się trzę­sie, aż nie­bio­sa drżą.

Zwar­te ko­lum­ny po­wstań­czej pie­cho­ty pod­bi­ły w górę włócz­nie Ba­wo­łów i ude­rzy­ły w mur obroń­ców, a ci ugię­li się. Pani na Nie­bio­sach! Ugię­li się! Ich li­nia w kil­ku miej­scach cof­nę­ła się o krok, po­tem o dwa, a dzi­ki ryk do­cho­dzą­cy zza cięż­kich pa­wę­ży ko­no­wer­skiej pie­cho­ty prze­bił się na­wet przez ło­skot tarcz wa­lą­cych o tar­cze.

I znów zro­bi­li krok w tył. Lecz Luka wi­dział, jak w miej­scach ugię­cia po­ja­wia­ją się po­sił­ki, jak wy­ra­sta tam las szpi­cza­stych heł­mów. Pierw­sza li­nia obroń­ców, głę­bo­ka na sześć sze­re­gów, zgru­bia­ła mo­men­tal­nie do ośmiu, dzie­się­ciu, miej­sca­mi dwu­na­stu. Ko­no­wer­czy­cy wspie­ra­li ra­mio­na­mi i tar­cza­mi ple­cy wła­snych to­wa­rzy­szy, nie po­zwa­la­jąc upaść na­wet śmier­tel­nie ran­nym, wbi­ja­li nogi w zie­mię i ry­cząc głu­cho, na­pie­ra­li. I po trwa­ją­cym, wy­da­wa­ło­by się, wiecz­ność si­ło­wa­niu za­trzy­ma­li atak.

Przez chwi­lę wzdłuż ca­łe­go czo­ła czwo­ro­bo­ku prze­py­cha­no się za­cie­kle, ale po­wstań­cza pie­cho­ta stra­ci­ła już roz­pęd i wresz­cie Ba­wo­ły zwar­ły tar­cze, wy­rów­na­ły szyk i znów po­chy­li­ły w stro­nę nie­wol­ni­ków las cięż­kich gro­tów.

Me­ekhań­czy­cy spró­bo­wa­li po­now­nie, ale tym ra­zem, bez roz­pę­du i ata­ku­jąc w miej­scach wzmoc­nio­nej już obro­ny, ugrzęź­li. Praw­dą było też to, co wszy­scy po­wta­rza­li: że te su­kin­sy­ny z Rodu Ba­wo­łu są wiel­kie. Nie dało się tego nie za­uwa­żyć zwłasz­cza w bez­po­śred­nim star­ciu, gdy każ­dy z obroń­ców o pół gło­wy, albo o gło­wę, prze­wyż­szał ata­ku­ją­cych, a ich ude­rza­ją­ce znad gór­nych kra­wę­dzi pa­wę­ży włócz­nie za­czy­na­ły co­raz czę­ściej tra­fiać w szcze­li­ny mię­dzy tar­cza­mi po­wstań­ców, co­raz czę­ściej wra­ca­ły po­krwa­wio­ne. Zdo­bycz­na lub im­pro­wi­zo­wa­na broń na próż­no szu­ka­ła luk w ko­no­wer­skim mu­rze. Mie­cze, ma­cze­ty albo po pro­stu gro­ty włócz­ni i oszcze­pów na krót­kich drzew­cach od­bi­ja­ły się od ścia­ny tarcz.

— Wy­co­faj ich! — Luka sam nie wie­dział, do kogo krzy­czy. — Do ja­snej cho­le­ry, wy­co­faj ich!

Całe do­świad­cze­nie, któ­re ze­brał w im­pe­rial­nej ar­mii, mó­wi­ło mu, że to naj­wyż­sza pora: nie uda­ło się roz­bić wro­ga, lu­dziom w zwar­tych ko­lum­nach za­czy­na bra­ko­wać tchu, ci w pierw­szych sze­re­gach giną je­den za dru­gim i nie ma sen­su na­dal się wy­krwa­wiać.

Ka­hel-saw-Kir­hu nie był głup­cem i w tej sa­mej chwi­li Lukę do­biegł świst sy­gna­ło­wych gwizd­ków.

„Od­wrót!”

Ata­ku­ją­cy cof­nę­li się. Po­ło­wa kom­pa­nii w szy­ku, po­ło­wa już roz­pro­szo­na ni­czym kupa chłop­stwa. Lecz na­tych­miast gwizd­ki wy­da­ły ko­lej­ny roz­kaz.

„Wie­je wiatr”. „Wie­je wiatr”. „Wie­je wiatr”.

Mat­ko Ła­ska­wa!

Ru­szył na­przód, wrzesz­cząc i bez­sen­sow­nie wy­wi­ja­jąc mie­czem, a całe przed­po­le za­ro­iło się od wra­ca­ją­cych lek­ko­zbroj­nych. Ka­mie­nie znów za­bęb­ni­ły o tar­cze, oszcze­py po­mknę­ły górą. Ko­no­wer­ska pie­cho­ta od­po­wie­dzia­ła obe­lży­wym śmie­chem i po­trzą­sa­niem za­krwa­wio­ny­mi włócz­nia­mi. Ten „atak” nie mógł już nic zmie­nić w prze­bie­gu star­cia.

Gdy­by wal­czył tu je­den z im­pe­rial­nych puł­ków, roz­bi­te kom­pa­nie wy­ko­rzy­sta­ły­by zdo­by­ty czas, by od­sko­czyć, ze­wrzeć po­now­nie szyk, na­brać pędu i ude­rzyć jesz­cze raz. Ale puł­ki me­ekhań­skie szko­li­ły się pięć do sied­miu lat, za­nim na­uczy­ły się ta­kich ma­new­rów. Po­wstań­cza pie­cho­ta i tak do­ko­na­ła praw­dzi­we­go cudu, że uda­ło jej się choć raz ude­rzyć „mło­tem”.

Jed­nak atak oszczep­ni­ków i pro­ca­rzy nie był zwy­kłym sza­leń­stwem. Miał po­wstrzy­mać na kil­ka chwil po­ja­wie­nie się cza­row­ni­ków na pierw­szej li­nii, dać pie­cho­cie czas na od­skok.

Cięż­ko­zbroj­ni byli cen­niej­si.

Brzęk­nę­ły cię­ci­wy ba­list, ra­mio­na biff za­to­czy­ły pół­okrąg i set­ka po­ci­sków prze­mknę­ła im nad gło­wa­mi, spa­da­jąc na wy­co­fu­ją­ce się od­dzia­ły.

Przed tym już nie mo­gli ich ochro­nić.

Ko­no­wer­ski czwo­ro­bok za­re­cho­tał na ten wi­dok, a po­tem za­ry­czał jed­nym gło­sem. Ni­sko, aż zie­mia zda­wa­ła się drżeć.

— Uru­uuaaa! Uru­uuaaa! Uru­uuaaa!!!

Tak mu­sia­ły ry­czeć czar­ne ba­wo­ły z za­chod­nich rów­nin, a na dźwięk tego ryku na­wet sta­da wy­głod­nia­łych lwów po­rzu­ca­ły sie­dli­ska i ucie­ka­ły.

Jed­nak gdy umil­kli, nie ru­szy­li do kontr­ata­ku, nie zła­ma­li szy­ku i nie opu­ści­li po­zy­cji. Na to byli zbyt mą­drzy i zdy­scy­pli­no­wa­ni.

Te­raz gwizd­ki we­zwa­ły do od­wro­tu lek­ko­zbroj­nych. Wy­co­fy­wa­li się, zbie­ra­jąc z pola bi­twy ran­nych, po­pa­rzo­nych i mar­twych to­wa­rzy­szy, wy­co­fy­wa­li się, pod­no­sząc ich broń i tar­cze, a na­wet beł­ty z ba­list.

Ra­nek na­le­żał do ar­mii wła­ści­cie­li nie­wol­ni­ków.

* * *

— Co ro­bi­my, kha-dar?

Jan­ne za­ci­snął pię­ści i już po raz trze­ci w cią­gu ostat­nich kil­ku mi­nut wy­mow­nie zer­k­nął na krą­żą­cych wo­kół na­mio­tu zbroj­nych.

Och. Ileż było w tym py­ta­niu bez­sil­ne­go gnie­wu. I ile złej, głu­piej nie­cier­pli­wo­ści. Zresz­tą wszyst­ko mó­wi­ło już to, że za­da­wał je Jan­ne-Ptasz­nik. Ich zwy­kle spo­koj­ny, fleg­ma­tycz­ny i nie­wzru­szo­ny Jan­ne.

No ale prze­cież to wła­śnie on jako je­dy­ny z cza­ar­da­nu nie tyl­ko sły­szał, ale i wi­dział, co dzie­je się za wzgó­rzem.

A sko­ro w gło­wie kłę­bi­ły mu się ta­kie głu­pie po­my­sły, to mu­sia­ło dziać się źle.

Tę­czów­ki mło­de­go męż­czy­zny na zmia­nę ro­bi­ły się sza­re, żół­te i po­ma­rań­czo­we. Ko­rzy­stał ze swo­ich ta­len­tów Ptasz­ni­ka na ca­łe­go, by z góry śle­dzić wy­da­rze­nia oczy­ma wie­lu, wie­lu pta­ków, któ­re za­czę­ły się już gro­ma­dzić nad po­lem bi­twy.

Pa­dli­no­żer­cy wie­dzie­li, kie­dy szy­ku­je się uczta.

Gdy od cza­su do cza­su jego oczy od­zy­ski­wa­ły nor­mal­ną, brą­zo­wą bar­wę, za­czy­nał drę­czyć La­skol­ny­ka. Ale jego py­ta­nia wy­ra­ża­ły pra­gnie­nia ca­łe­go ich od­dzia­łu.

Kha-dar? Zrób­my coś. Za­dzia­łaj­my. Ogłusz­my war­tow­ni­ków, do­siądź­my koni i zwie­waj­my stąd. Nasi wal­czą. Po­móż­my im, kha-dar.

Jak­by kil­ka do­dat­ko­wych sza­bel, na­wet wspar­tych ta­len­ta­mi do­wód­cy ta­kie­go jak Gen­no La­skol­nyk i odro­bi­ną za­ka­za­nych umie­jęt­no­ści, mo­gło mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie w tej bi­twie.

Sie­dzie­li w naj­więk­szym na­mio­cie, wy­szy­ko­wa­ni jak do wal­ki. Pan­ce­rze, heł­my, broń pod ręką. Niiar ba­wił się szty­le­tem, Ko­ci­mięt­ka wy­cią­gnął sza­blę i gła­dził jej ostrze oseł­ką. Wszy­scy pa­trzy­li na Ptasz­ni­ka, któ­ry był w tej chwi­li ich oczy­ma.

Ka­ile­an tyl­ko raz spró­bo­wa­ła wy­słać tam Ber­de­tha. To był błąd. Pole wal­ki oglą­da­ne z per­spek­ty­wy du­cha psa oka­za­ło się cha­osem peł­nym śmier­ci, bólu, błą­ka­ją­cych się za­gu­bio­nych dusz i dzi­kich wi­rów Mocy uży­wa­nej przez ko­no­wer­skich cza­row­ni­ków. Nie po­tra­fi­ła na­wet roz­po­znać, kto z kim wal­czy. Le­piej było trzy­mać Ber­de­tha bli­sko sie­bie, na wy­pa­dek, gdy­by mu­sie­li wy­ko­nać ja­kiś ruch.

Bo prze­cież, do cho­le­ry, w koń­cu go wy­ko­na­ją. W koń­cu byli cza­ar­da­nem La­skol­ny­ka.

Jan­ne chrząk­nął, przy­mknął po­wie­ki.

— Od­par­li ich, kha-dar — stwier­dził to, cze­go i tak już wszy­scy zdą­ży­li się do­my­ślić, bo ha­łas zza wzgó­rza przy­cichł, za­stą­pio­ny ryt­micz­nym, zwy­cię­skim po­ry­ki­wa­niem ko­no­wer­skiej pie­cho­ty. — Ko­lej­ny raz.

— I ode­prą jesz­cze wie­le razy, chłop­cze. Nic nie wy­cią­gnie Ko­no­wer­czy­ków z po­zy­cji.

Gen­no La­skol­nyk jako je­dy­ny stał, opie­ra­jąc się o słup na­mio­tu. W ca­łej jego po­sta­ci, w spo­so­bie, w jaki za­ci­skał war­gi, wi­dać było, że jest rów­nie spię­ty jak resz­ta. Mimo to ha­mo­wał za­pę­dy po­zo­sta­łych, bo, jak sam mó­wił, do­wód­ca cza­sem musi być wę­dzi­dłem dla swo­ich lu­dzi.

— Ale, kha-dar, może…

Jan­ne nie do­koń­czył, tyl­ko znów ski­nął gło­wą w stro­nę wyj­ścia z na­mio­tu, gdzie wła­śnie dwóch straż­ni­ków prze­cha­dza­ło się le­ni­wym kro­kiem. Ten ich krok, ta spo­koj­na pew­ność sie­bie, tyl­ko po­twier­dza­ły to, co wszy­scy wie­dzie­li. Ar­mia Bia­łe­go Ko­no­we­ryn była w tej bi­twie górą.

— Nie, Jan­ne. Nie ru­sza­my się stąd. Cze­ka­my, ja­sne?

Lea po­ru­szy­ła się gwał­tow­nie.

— Na co? Aż ich po­za­bi­ja­ją?

La­skol­nyk spoj­rzał na nią wy­raź­nie zły.

— No pro­szę, i ty dziew­czy­no też? Wszy­scy dziś chcą do­wo­dzić. Sie­dzi­my do­kład­nie po­środ­ku ko­no­wer­skie­go obo­zu, nie wie­my, gdzie jest dru­ga i trze­cia li­nia stra­ży, nie zna­my te­re­nu wo­kół. Cze­go ocze­ku­je­cie? Że po­ślę was po bo­ha­ter­ską śmierć?

— Ale…

— Żad­nych ale. My­śl­cie. Do cho­le­ry, wy­da­wa­ło mi się, że nie bra­łem głup­ców do cza­ar­da­nu. Jak to wy­glą­da z góry, Jan­ne?

— Te dup­ki sto­ją, a nasi wy­krwa­wia­ją się o ich li­nię, kha-dar. Kon­ni­ca na le­wym skrzy­dle naj­wy­raź­niej cze­ka na oka­zję do kontr­ata­ku.

— Wła­śnie. By­łem zdzi­wio­ny, że De­ana d’Klle­an wy­sta­wi­ła do wal­ki od razu swo­je naj­lep­sze od­dzia­ły, za­miast wy­krwa­wiać na­jem­ni­ków, ale ona jest mą­dra. Spryt­na i ostroż­na. Wie­dzia­ła, że na­jem­ne kom­pa­nie nie są tak zdy­scy­pli­no­wa­ne i mogą się na­brać na po­zo­ro­wa­ny od­wrót, mogą ru­szyć z miej­sca i zła­mać szyk. — La­skol­nyk prze­niósł wzrok na Ptasz­ni­ka. — Bo nasi, Jan­ne, nie są roz­bi­ja­ni, tyl­ko wy­co­fu­ją się na roz­kaz. Jed­no­cze­śnie wzdłuż ca­łej dłu­giej na set­ki jar­dów li­nii wro­ga. Pa­trzysz, a nie wi­dzisz, pta­si móżdż­ku. Jak na ra­zie ar­mia Ka­he­la-saw-Kir­hu też utrzy­mu­je dys­cy­pli­nę. I ja wiem, że on już wie, że nie uda mu się spro­wo­ko­wać Ko­no­wer­czy­ków do ata­ku. A pa­mię­ta­cie pole bi­twy pod Po­mwe? I noc­ną rzeź Ge­ghij­czy­ków? Saw-Kir­hu to do­sko­na­ły do­wód­ca. Nie bę­dzie wa­lił łbem o mur bez koń­ca. Za­ufaj­cie mu. Na pew­no ma ja­kiś plan na prze­ła­ma­nie tego im­pa­su.

Ko­ci­mięt­ka chrząk­nął.

— Wie­rzysz w to, kha-dar?

— Mu­szę, Sar­den. Mu­szę. Bo je­śli nie mam ra­cji, to zna­czy, że jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu nie po­my­li­łem się tak w oce­nie ja­kie­goś czło­wie­ka.

* * *

— Na pew­no chce­cie iść?

Czar­na twarz Uwa­re Lwa nie wy­ra­ża­ła ni­cze­go. Pa­trzył tyl­ko przez chwi­lę w mil­cze­niu na pra­cu­ją­cych męż­czyzn i ko­bie­ty. Od­kąd po­wstań­cza ar­mia za­ję­ła po­zy­cję, na jej ty­łach wrza­ło jak w ulu. Kar­czo­wa­no las, wy­ci­na­no i ob­ra­bia­no wiel­ki pnie, a krze­wy i małe drzew­ka gro­ma­dzo­no w wiel­kich sto­sach.

— Chce­my — po­wie­dział wresz­cie.

Krwa­wy Ka­hel­le uni­kał wzro­ku wo­jow­ni­ka Uawa­ri Nahs. Chy­ba po raz pierw­szy, od­kąd się spo­tka­li.

— To może być sa­mo­bój­cza mi­sja.

Tym ra­zem coś na kształt uśmie­chu za­go­ści­ło na ustach ol­brzy­ma.

— Całe to po­wsta­nie to taka mi­sja. Po­win­ni­ście ru­szyć z nami na za­chód. Przy­ję­li­by­śmy was jak bra­ci.

— To zbyt dłu­ga dro­ga do domu, przy­ja­cie­lu.

— Już to mó­wi­łeś, Ka­hel. Wiesz, skąd się wzię­ła ta pięć­set­ka, któ­ra z wami przy­szła? To ci, któ­rzy stra­ci­li tu­taj naj­cen­niej­sze rze­czy: żony, dzie­ci, przy­ja­ciół. Nie mają już nic poza chę­cią ze­msty. Nie uda­ło się z Po­mwe, to cho­ciaż tu od­pła­ci­my im za wszyst­ko.

— A ty?

Ob­li­cze wo­dza Uawa­ri Nahs ska­mie­nia­ło.

— Ni­g­dy nie py­ta­łeś? Mia­łem żonę i syna, lecz już nie mam. I tyle. A przy­sze­dłem tu, bo moi lu­dzie po­trze­bu­ją wo­dza. Więc będę ich wo­dzem.

— Wy­bacz.

— Nie ma cze­go. Kie­dy za­cznie­cie?

— Chcę naj­pierw ru­szyć ich jaz­dę. Niech spraw­dzą dla nas grunt.

— A po­tem ru­sza­my.

— Po­tem ru­sza­my.

* * *

— Pani. Ra­port z pola bi­twy.

De­ana zer­k­nę­ła na po­słań­ca, chłop­ca w wie­ku może czter­na­stu lat, któ­ry w ahy­rze Ba­wo­łów był jed­nym z Cie­ląt. Stał przed nią pod­eks­cy­to­wa­ny, za­ru­mie­nio­ny, dy­sząc le­d­wo tłu­mio­ną ra­do­ścią.

Wła­ści­wie mógł się nie od­zy­wać.

— Mów.

— Od­par­to wszyst­kie ata­ki w cen­trum. Ta­bor rów­nież się obro­nił. Bun­tow­ni­cy zo­sta­wi­li na przed­po­lu ty­sią­ce tru­pów.

Ty­sią­ce tru­pów. Przy­mknę­ła oczy i wzię­ła głę­bo­ki od­dech. To był już trze­ci szturm tego ran­ka. I jej Ba­wo­ły od­par­ły każ­dy z nich, nie da­jąc się wy­cią­gnąć z zaj­mo­wa­nych po­zy­cji. Zgod­nie z roz­ka­za­mi. Ale nie czu­ła nic poza wy­pa­la­ją­cym du­szę smut­kiem.

Niech już ten dzień się skoń­czy. Niech przy­le­cą pta­ki.

— Do­brze. Wie­ści od Sło­wi­ków?

Ra­dość speł­zła z ob­li­cza chłop­ca. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się tak chłod­nej re­ak­cji.

— Wuar Sam­po­re nie przy­słał jesz­cze goń­ca, pani, ale af’ge­mid Olu­wer prze­ka­zał, że jaz­da star­ła się z kil­ko­ma set­ka­mi bun­tow­ni­ków na ko­niach i prze­pę­dzi­ła ich z pola. Nic poza tym.

Tak. Do­wód­ca Sło­wi­ków mu­siał być wście­kły, że nie zgo­dzi­ła się na zmia­nę bi­tew­ne­go usta­wie­nia, gdy ran­kiem od­kry­li, że na­prze­ciw ich le­we­go skrzy­dła Ka­hel-saw-Kir­hu usta­wił swój wła­sny ta­bor. Co praw­da nie­byt sze­ro­ki, na oko­ło sto pięć­dzie­siąt jar­dów, za to oko­pa­ny i oto­czo­ny pa­la­mi jak do wie­lo­dnio­we­go ob­lę­że­nia. Strzel­cy w środ­ku, a mu­sia­ło ich być tam wie­lu, kon­tro­lo­wa­li ka­wał pola bi­twy, zwłasz­cza prze­ciw kon­ni­cy. Sam­po­re stwier­dził, że może zdo­być ten ta­bor, jego jeźdź­cy po­tra­fi­li wal­czyć pie­szo, ale stra­ty by­ły­by znacz­ne, a od sztur­mo­wa­nia umoc­nień w Bia­łym Ko­no­we­ryn były Ba­wo­ły.

Nie zgo­dzi­ła się jed­nak na prze­su­nię­cie pie­cho­ty na lewe skrzy­dło. Ten ta­bor był tak oczy­wi­stym ce­lem ata­ku, że Krwa­wy Ka­hel­le rów­nie do­brze mógł po­słać im pi­smo z za­pro­sze­niem do wpad­nię­cia w ja­kąś pu­łap­kę.

Nie. Nie za­gra w jego grę. Niech on gra w jej, pró­bu­jąc ścią­gnąć ko­no­wer­skie woj­ska ze wzgó­rza.

— Dzię­ku­ję. Mo­żesz wró­cić do swo­je­go do­wód­cy — ode­sła­ła goń­ca i za­pa­trzy­ła się w mapę.

Rów­nie do­brze mo­gła ga­pić się w gwiaz­dy.

Ale prze­cież nie mu­sie­li do­ko­ny­wać ja­kichś stra­te­gicz­nych cu­dów. Mu­sie­li tyl­ko utrzy­mać się do po­po­łu­dnia, naj­póź­niej wie­czo­ra, i nie zro­bić żad­nej głu­po­ty, a na ra­zie wszyst­ko szło po ich my­śli.

Za­ci­snę­ła pię­ści i po­czu­ła, jak pa­znok­cie wbi­ja­ją się jej w skó­rę. Za­bo­la­ło. Pani, Wiel­ka Mat­ko, nie po­tra­fię. Nie po­tra­fię sie­dzieć w na­mio­cie pod stra­żą i cze­kać na ja­kie­goś roz­ra­do­wa­ne­go goń­ca z gar­ścią no­win o ko­lej­nych ty­sią­cach tru­pów. Osza­le­ję od tego.

Wy­szła na ze­wnątrz i ski­nę­ła na naj­bliż­sze­go straż­ni­ka.

— Każ we­zwać Ma­ahi­ra.

— Pani? — za­mru­gał, za­sko­czo­ny.

Jego ton su­ge­ro­wał, że jest o krok od nie­po­słu­szeń­stwa. Uśmiech­nę­ła się zło­śli­wie, po­de­szła i sta­nę­ła tak bli­sko, że jej ek­cha­ar nie­mal do­tknął twa­rzy żoł­nie­rza. Sło­wik mu­siał wręcz czuć od­dech Pło­mie­nia Aga­ra.

— In­sen, mój dro­gi — opła­ca­ło się uczyć imion oso­bi­stej stra­ży — Sam­po­re ka­zał wam trzy­mać mnie z dala od pola bi­twy? Dla mo­je­go bez­pie­czeń­stwa, rzecz ja­sna. Ale, na li­tość Wiel­kiej Mat­ki i Pło­mie­nie Pana Ognia, jak za­mie­rzasz mnie tu za­trzy­mać?

Na­wet nie si­li­ła się, by po­ło­żyć dło­nie na rę­ko­je­ściach tal­he­rów.

— No to jak? Mam pójść sama po tego sło­nia?

Kil­ka mi­nut póź­niej sie­dzia­ła już na grzbie­cie ksią­żę­ce­go ko­lo­sa. Tym ra­zem w spe­cjal­nej, obi­tej drew­nem i skó­rą bi­tew­nej wie­życz­ce, po­kry­tej spa­dzi­stym dasz­kiem i wy­po­sa­żo­nej w so­lid­ne okien­ni­ce. Ca­łość do­sko­na­le pa­so­wa­ła do Ma­ahi­ra, któ­re­mu za­ło­żo­no peł­ny pan­cerz. De­ana wspię­ła się po dra­bin­ce, wy­chy­li­ła znad kra­wę­dzi wie­życz­ki i zer­k­nę­ła na Sa­miy­ego. Chło­piec miał sta­lo­wy hełm, sta­lo­wy ki­rys, a obie ręce chro­ni­ła mu kol­cza siat­ka na­rzu­co­na na pi­ko­wa­ny ka­ftan. Po­cił się i chy­ba klął pod no­sem.

— Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Rzu­cił jej spoj­rze­nie, któ­re naj­wy­raź­niej zna­czy­ło, że nie jest w na­stro­ju do głu­pich py­tań.

— No do­brze, już nic nie mó­wię. Kto ci to zro­bił?

— Olu­wer. Ka­zał przy­szy­ko­wać Ma­ahi­ra jak do wal­ki, mó­wiąc, że z pew­no­ścią nie usie­dzisz w na­mio­cie. Jak on cię do­brze zna. Gdzie je­dzie­my?

— Na ra­zie ru­szaj, za­nim Sam­po­re po­ja­wi się tu na spie­nio­nym ko­niu i bę­dzie żą­dał, że­bym ze­szła.

Gdy tyl­ko wy­je­cha­li na wzgó­rze, jej oczom uka­za­ło się całe pole bi­twy.

Ar­mia Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, jej ar­mia, była uszy­ko­wa­na tak, jak to za­pla­no­wa­no wczo­raj wie­czo­rem. Dwa ty­sią­ce na­jem­nej pie­cho­ty sta­ło na sa­mym krań­cu pra­we­go skrzy­dła, tuż przy rze­ce, bro­niąc ta­bo­ru. Ba­wo­ły zaj­mo­wa­ły śro­dek; dwa po­tęż­ne czwo­ro­bo­ki cięż­kiej pie­cho­ty usta­wio­ne dłuż­szy­mi kra­wę­dzia­mi w stro­nę wro­ga li­czy­ły po dwa­dzie­ścia bry­tah. W wol­nej prze­strze­ni mię­dzy nimi kłę­bi­ła się masa sza­rej, na­jem­nej kon­ni­cy, ale z tego, co mó­wi­ły ra­por­ty, nie uży­to jej jesz­cze ani razu. Do­wód­ca tego od­dzia­łu do­stał wy­raź­ne roz­ka­zy. Miał stać, stwa­rzać za­gro­że­nie i nie mie­szać się do wal­ki, je­śli nie zo­sta­nie bez­po­śred­nio za­ata­ko­wa­ny. We­te­ran set­ki opła­co­nych zło­tem bi­tew przy­jął je z nie­skry­wa­nym za­do­wo­le­niem.

Cze­kał na swo­ją ko­lej.

Za pie­cho­tą sta­ły ma­chi­ny bo­jo­we, a za nimi re­zer­wo­we od­dzia­ły Ba­wo­łów. Z tej od­le­gło­ści, pa­trząc na głę­bo­kość i sze­ro­kość for­ma­cji, De­ana mu­sia­ła przy­znać, że ca­łość spra­wia­ła wra­że­nie nie­moż­li­wej do zła­ma­nia.

Tak jak ją po­in­for­mo­wa­no, we­wnątrz obu for­ma­cji Ba­wo­łów zna­la­zło się miej­sce dla cza­row­ni­ków, z któ­rych każ­dy miał kil­ku­oso­bo­wą straż, bez­po­śred­nio od­po­wie­dzial­ną za jego ży­cie. Żoł­nie­rze ci tra­fia­li na stos, je­śli ich pod­opiecz­ny zgi­nął. Taka była tra­dy­cja.

Na le­wym skrzy­dle sta­ły kar­nie sze­re­gi Sło­wi­ków. Po­ło­wa z nich. Na ra­zie nie mie­li wie­lu oka­zji do wal­ki, choć naj­wy­raź­niej aż się do niej pa­li­li.

Zza jej ple­ców do­bie­gło po­nu­re trą­bie­nie sło­ni. Ukry­te za wzgó­rzem zwie­rzę­ta sły­sza­ły bi­twę, za­pew­ne czu­ły też krew i nie­po­ko­iły się.

Mu­szą cze­kać. Niech Krwa­wy Ka­hel­le po­ka­że wresz­cie, jaki ma plan na wy­gra­nie tej bi­twy. Bo sko­ro nie uda­wa­ło mu się zmu­sić ich do ata­ku, na pew­no wy­kom­bi­no­wał coś in­ne­go.

Niech po­ka­że, w któ­rym ręku trzy­ma ukry­te ostrze.

Chy­ba że po­trze­bu­je za­chę­ty – za­sta­no­wi­ła się, pa­trząc na sze­re­gi ka­wa­le­rii.

Do­brze więc, tym ra­zem to ona go szturch­nie.

Pora spu­ścić kon­ni­cę ze smy­czy.

* * *

— Rusz się, Luka, i po­móż mi.

Koło bez­ce­re­mo­nial­nie kop­nę­ła go w kost­kę, zmu­sza­jąc do wsta­nia. Do cho­le­ry, prze­cież klap­nął tyl­ko na chwi­lę, by zła­pać od­dech.

— Spa­łeś. Te­raz nie ma cza­su na spa­nie.

Spał?

Zer­k­nął na cień drze­wa, pod któ­rym przy­siadł. Na­praw­dę się prze­su­nął.

Pod­niósł się i po­mógł dziew­czy­nie z ran­nym. Mło­dy męż­czy­zna trzy­mał się za brzuch, mię­dzy pal­ca­mi bły­ska­ły mu wnętrz­no­ści, a na twa­rzy nie miał nic oprócz obłęd­ne­go cier­pie­nia.

Niech to szlag!

Pro­wa­dząc go pod ra­mio­na, do­tar­li do szpi­ta­la. Ko­lej­ne­go, do cho­le­ry, szpi­ta­la. Po­wstań­cza ar­mia zo­sta­wia­ła je za sobą je­den po dru­gim. Ten umiesz­czo­no na pra­wym skrzy­dle, nie­co w głę­bi lasu, by schro­nić się przed słoń­cem. Za go­dzi­nę albo dwie na­dej­dzie po­łu­dnie i cień drzew bę­dzie bło­go­sła­wień­stwem dla ran­nych.

I ko­na­ją­cych. Jak ten chło­pak, któ­re­go tasz­czy­li. Luka czuł od nie­go nie tyl­ko smród krwi i potu, ale też odór gów­na. Roz­pru­ty brzuch moż­na zszyć, ale roz­pru­te wnętrz­no­ści to śmierć. I to pa­skud­na.

— Po­łóż­my go tu. — Wska­zał naj­bliż­sze wol­ne po­sła­nie. — Niech od­pocz­nie.

— Do­brze.

Ode­szli kil­ka kro­ków i dzie­sięt­nik bez­ce­re­mo­nial­nie zła­pał Koło za ra­mię.

— Nie trać na ta­kich cza­su, dziew­czy­no, nie war­to, jak ro­zu­miem. Nie spro­wa­dzaj tu umie­ra­ją­cych, bo i tak nikt im nie po­mo­że.

Zer­k­nę­ła na nie­go, lek­ko uno­sząc gło­wę, i skrzy­wi­ła war­gi. Jej po­pa­rzo­na skó­ra była za­czer­wie­nio­na i moc­no ścią­gnię­ta, więc ten gry­mas wy­glą­dał ma­ka­brycz­nie.

— On pła­kał, Luka. Nie zo­sta­wię ni­ko­go, kto pła­cze.

— Ale…

— Nie. Nie ma ale. Nie ma mą­dro­ści pola bi­twy i roz­sąd­ku ra­to­wa­nia naj­pierw lżej ran­nych.

Po­wie­dzia­ła to spo­koj­nie i po raz pierw­szy od dłu­gie­go cza­su od­niósł wra­że­nie, że opu­ści­ły ją One. Była po pro­stu sobą. Jego Koło wró­ci­ła.

I na­gle uśmiech­nę­ła się. Strasz­nie.

— Gdy sie­dzia­łam w ko­pal­ni, Luka, głę­bo­ko pod zie­mią, sły­sza­łam, jak dzie­ci krzy­czą w ciem­no­ściach. W za­wa­lo­nych tu­ne­lach. Jak wo­ła­ją mat­ki i oj­ców. I nie mo­głam nic zro­bić. Pró­bo­wa­łam im za­śpie­wać, Luka, pró­bo­wa­łam im opo­wia­dać o ra­tun­ku. O tym, że przyj­dzie­cie i nas wy­cią­gnie­cie. Po­tem dzie­ci prze­sta­wa­ły krzy­czeć i tyl­ko pła­ka­ły. Póki nie skoń­czy­ło im się po­wie­trze. A ja nie mo­głam im po­móc, mu­sia­łam je zo­sta­wić. Więc te­raz nie zo­sta­wię ni­ko­go, kto pła­cze.

Spoj­rzał jej w oczy, z któ­rych to za­kry­te biel­mem wy­da­wa­ło się bar­dziej żywe niż dru­gie, i zro­zu­miał, że się po­my­lił. One nie opu­ści­ły Koła. Trzy­ma­ły ją moc­niej niż kie­dy­kol­wiek.

— Cza­sem trze­ba — spró­bo­wał jesz­cze raz.

— Cie­bie nie zo­sta­wi­łam.

Za­mru­gał za­sko­czo­ny. Wró­ci­ła garść wspo­mnień z noc­nej bi­twy, w tym te, jak szedł noga za nogą, ogłu­pia­ły i otę­pia­ły od ran i upły­wu krwi, wspie­ra­jąc się na…

— Tak. To by­łam ja. Nie zo­sta­wi­łam cie­bie, więc nie zo­sta­wię ni­ko­go in­ne­go. I Luka…

— Co?

Nad­cho­dzi ciem­ność.

Загрузка...