Rozdział 39

Va­ihi­ro­wie za­ata­ko­wa­li Do­li­nę Żalu po dłuż­szym od­po­czyn­ku, któ­ry Key’la zwy­kła na­zy­wać snem, więc chy­ba był to ra­nek. Choć sło­wo „za­ata­ko­wa­li” nie było wła­ści­we, bo prze­cież nie rzu­ci­li się na­przód z ry­kiem trąb i wa­le­niem w bęb­ny, sztur­mu­jąc na wro­ga uszy­ko­wa­ne­go do bi­twy. Po pro­stu prze­kro­czy­li gra­ni­cę miej­sca zwa­ne­go Va­wenn’ob­le­ris, a Key’la zo­rien­to­wa­ła się, że to już, bo ich ar­mia ście­śni­ła szyk, a wie­lu czwo­ro­rę­kich za­ło­ży­ło pan­ce­rze i heł­my, któ­rych nie uży­wa­no do tej pory.

Sama na­zwa „do­li­na” była tu my­lą­ca, gdyż ob­szar, któ­ry tak okre­śla­no, miał we­dług Ust Zie­mi po­nad trzy dni mar­szu śred­ni­cy. Czy­li oko­ło pięć­dzie­się­ciu mil ludz­ką mia­rą, jak wy­ja­śni­ła jed­no­oka. Po­noć kie­dyś na­praw­dę była to tyl­ko do­li­na – moż­li­we, że już wte­dy ol­brzy­mia – ale od­kąd va­ihi­ro­wie za­czę­li słab­nąć bez swo­je­go boga, jej kosz­mar­ne ema­na­cje roz­la­ły się wo­kół, po­chła­nia­jąc wiel­ki ka­wał świa­ta.

A za­tem pierw­sze ze­tknię­cie Key’li z Do­li­ną Żalu, prze­kro­cze­nie umow­nej gra­ni­cy, po­le­ga­ło na wspię­ciu się na so­lid­ne wzgó­rze i ru­sze­niu jego grzbie­tem.

— Uwa­żaj na wszyst­ko — po­wie­dział jej Czar­ny Bia­ły, któ­ry wła­śnie spra­wo­wał nad nią pie­czę. — Na to, co na zie­mi, i na to, co na nie­bie.

Key’la po­ki­wa­ła po­waż­nie gło­wą, ści­ska­jąc drzew­ce koh­hy w spo­tnia­łych dło­niach. Ko­cyk też za­cho­wy­wał się ner­wo­wo, pa­zu­ry jego le­wej dło­ni zgrzy­ta­ły nie­spo­koj­nie, oczy wę­dro­wa­ły po ho­ry­zon­cie. Po jed­nej stro­nie mie­li kil­ka niż­szych wzgórz, po dru­giej – kil­ka­set kro­ków od ich wznie­sie­nia – ru­mo­wi­sko ostrych, stro­mych skał, wy­glą­da­ją­cych jak ko­lek­cja ze­psu­tych, po­kry­tych próch­ni­cą zę­bów ol­brzy­ma. Wszech­obec­na czerń spra­wia­ła, że Key’la za­czy­na­ła mieć dzi­wacz­ne sko­ja­rze­nia.

I stam­tąd wła­śnie nad­szedł pierw­szy atak.

Na oczach dziew­czyn­ki gła­zy na­gle po­kry­ły się set­ka­mi stwo­rów. Nie­peł­nych – bez nóg, bez py­sków, z jed­nym nie­po­trzeb­nym do ni­cze­go skrzy­dłem albo po­je­dyn­czą łapą wy­ra­sta­ją­cą z ple­ców. Lub wręcz prze­ciw­nie, prze­peł­nych – z wie­lo­ma do­dat­ko­wy­mi koń­czy­na­mi, gło­wa­mi, ogo­na­mi, z kor­pu­sa­mi skła­da­ją­cy­mi się z byle jak po­łą­czo­nych frag­men­tów in­nych ciał. Lecz w tej hor­dzie po­ja­wia­ły się też be­stie w ja­kiś dzi­wacz­ny spo­sób wła­ści­we, sy­me­trycz­ne i za­mknię­te w do­sko­na­łych pro­por­cjach. Na­wet je­śli był to na przy­kład po­kry­ty łu­ska­mi stwór o gło­wie wołu, ła­pach niedź­wie­dzia i ogo­nie węża.

Któ­ry padł pierw­szy prze­szy­ty trze­ma strza­ła­mi.

Va­ihi­ro­wie raz-dwa usta­wi­li się w szy­ku. Uzbro­je­ni w dłu­gą broń drzew­co­wą oraz w cięż­kie mie­cze i to­po­ry wo­jow­ni­cy wy­su­nę­li się na­przód, a sto­ją­cy nie­co wy­żej, na grzbie­cie wzgó­rza, łucz­ni­cy po­sy­ła­li w nad­cią­ga­ją­cą falę obłę­du strza­łę za strza­łą.

Key’la sta­nę­ła za łucz­ni­ka­mi, ści­ska­jąc w dło­niach bo­jo­wy kij, któ­ry wy­da­wał jej się w tej chwi­li nie bar­dziej groź­ny niż mio­tła, i mo­dli­ła się bez­gło­śnie, by im się uda­ło. By po­two­ry zo­sta­ły wy­strze­la­ne do ostat­nie­go, nim doj­dą do li­nii pie­szych.

Da­rem­nie.

Ghor­ny! — prze­le­cia­ło mię­dzy sze­re­ga­mi czwo­ro­rę­kich. — Ghor­ny!

— To zna­czy „pa­ste­rze” — wy­ja­śni­ła pół­gło­sem Usta Zie­mi. — Ci są naj­gor­si.

Jed­no­oka wo­jow­nicz­ka po­ja­wi­ła się za nią dość nie­spo­dzie­wa­nie, a Key’la mia­ła ocho­tę rzu­cić się i ją ob­jąć. Po­wstrzy­mał ją spo­sób, w jaki czwo­ro­rę­ka ko­bie­ta się po­ru­sza­ła i jak jej dol­ne dło­nie za­ci­ska­ły się na rę­ko­je­ściach sza­bel.

To nie był czas na uści­ski.

— Do­li­nę Żalu stwo­rzy­ła zra­nio­na, może na­wet znisz­czo­na Księ­ga Pa­mię­ci, któ­rą wy­pchnię­to tu z wa­sze­go świa­ta. Za­wie­ra­ła ona wszyst­ko, co jej twór­cy uzna­li za waż­ne: zwie­rzę­ta, ro­śli­ny, ryby, góry, rze­ki i lasy. Oraz lu­dzi. Nie ta­kich jak ty, ale jed­nak lu­dzi. I te­raz Va­wenn’ob­le­ris uży­wa ich ciał, oraz wspo­mnień, ra­do­ści, ma­rzeń i smut­ków, do two­rze­nia no­wych by­tów. A te, któ­re mają w so­bie dość dużo ludz­kie­go… ma­te­ria­łu, są za­ska­ku­ją­co ro­zum­ne. Po­tra­fią kie­ro­wać in­ny­mi stwo­ra­mi. Dla­te­go na­zy­wa­my ich Pa­ste­rza­mi.

Za li­nią dzie­siąt­ko­wa­nych strza­ła­mi be­stii po­ja­wi­ły się dwie wy­so­kie, chu­de syl­wet­ki. Key’la wi­dzia­ła je do­kład­nie. Jed­na zda­wa­ła się skła­dać z czte­rech prze­raź­li­wie dłu­gich nóg, pod­trzy­mu­ją­cych nie­wiel­ki kor­pus z parą szczu­płych rąk na do­kład­kę, dru­ga po­ru­sza­ła się jak czło­wiek, lecz za­miast ra­mion wy­ra­sta­ły jej pta­sie skrzy­dła. Obie mia­ły jed­nak ludz­kie gło­wy i bla­de twa­rze z wiel­ki­mi czar­ny­mi oczy­ma, któ­re wpa­try­wa­ły się bez­na­mięt­nie w pole bi­twy. Grzy­wy śnież­no­bia­łych wło­sów się­ga­ły im pra­wie do zie­mi.

Obaj pa­ste­rze wy­ko­ny­wa­li za­ma­szy­ste ru­chy, otwie­ra­jąc usta w krzy­ku, któ­ry gi­nął w ja­zgo­cie be­stii. A kie­ro­wa­ne ich roz­ka­za­mi stwo­ry gro­ma­dzi­ły się w sta­da i pę­dzi­ły na­przód.

I wresz­cie zde­rzy­ły się z pierw­szą li­nią obro­ny.

Po kil­ku chwi­lach Key’la od­wró­ci­ła się i za­mknę­ła oczy, nie chcąc pa­trzeć na or­gię rze­zi, rą­ba­nia, kłu­cia, sie­cze­nia, gry­zie­nia, szar­pa­nia i dar­cia pa­zu­ra­mi. Wal­ka mię­dzy va­ihi­ra­mi a stwo­ra­mi z Do­li­ny była prze­ra­ża­ją­ca jak star­cie dwóch wa­tah zdzi­cza­łych psów. Zwie­rzę­ca za­wzię­tość, siła i szał kró­lo­wa­ły po obu stro­nach.

— Wal­czy­my tak od ty­sią­ca wa­szych lat, dziec­ko — w gło­sie Ust Zie­mi za­brzmia­ła dziw­ny smu­tek. — Gdy Nisz­czy­ciel­ka zra­ni­ła Księ­gę Pa­mię­ci, nasz bóg w imie­niu resz­ty Wy­gna­nych pod­jął się strze­że­nia tego miej­sca. A oni przy­ję­li jego ofer­tę z en­tu­zja­zmem, bo w koń­cu kto jak nie my, be­stie stwo­rzo­ne do wal­ki i mor­du, nada­wał się le­piej do tego, by po­wstrzy­mać inne po­two­ry?

Key’la zro­zu­mia­ła na­gle, co jej nie pa­so­wa­ło w tej bi­twie. Poza ry­ka­mi stwo­rów z Do­li­ny nie do­bie­ga­ły do niej ani okrzy­ki trium­fu, ani wrza­ski nie­na­wi­ści czy gro­zy. Czwo­ro­rę­cy wal­czy­li i gi­nę­li w mil­cze­niu.

— Kie­dyś, gdy by­łam mło­da — kon­ty­nu­owa­ła wo­jow­nicz­ka — nie­na­wi­dzi­łam Tho­we­tha za los, na jaki nas ska­zał. Wiecz­ną woj­nę z sza­leń­stwem. Lecz któ­re­goś dnia, sto­jąc przed jed­nym z two­ich po­bra­tym­ców, zro­zu­mia­łam, że nasz bóg był spryt­ny. W oczach tego czło­wie­ka wi­dzia­łam strach i od­ra­zę. Bo lu­dzie uwiel­bia­ją znaj­do­wać so­bie po­two­ry, któ­re mogą nie­na­wi­dzić i ob­wi­niać za wszyst­ko, co złe. Więc póki tkwi­li­śmy tu­taj, wal­cząc z be­stia­mi z Do­li­ny, by­li­śmy po­trzeb­ni.

— Mó­wi­łaś, że te­raz lu­dzie was ata­ku­ją.

— O tak. Od trzy­stu lat my wy­mie­ra­my, a Do­li­na Żalu się roz­ra­sta. I wy­glą­da na to, że ni­ko­mu to nie prze­szka­dza. A na­wet nie­któ­rzy chcie­li­by, by roz­ra­sta­ła się szyb­ciej. Do­brzy Pa­no­wie wy­sy­ła­ją za­tem ewe­lun­rech, by na nas po­lo­wa­li. Sły­szysz? Słu­chaj, wal­ka się koń­czy.

Sły­sza­ła. Ryki, wy­cia i syki be­stii za­czę­ły cich­nąć, przy­ga­sać.

— Za­bi­li­śmy pa­ste­rzy i więk­szość ich sta­da ucie­ka. Na­wet te isto­ty mają coś w ro­dza­ju roz­sąd­ku. Mo­żesz już otwo­rzyć oczy.

Key’la i tak wszyst­ko wi­dzia­ła. We­wnątrz. Oczy­ma wy­obraź­ni.

— Nie chcę. Chodź­my już da­lej.

Póź­niej do­wie­dzia­ła się, że trzy­dzie­stu wo­jow­ni­ków po­le­gło, a dru­gie tyle było ran­nych. Tak skoń­czy­ła się pierw­sza z bi­tew, któ­re va­ihi­ro­wie sto­czy­li na dro­dze do swo­je­go boga.

* * *

— Wi­dzisz? Jest przed nami. Wi­dzisz?

W gło­sie Ust Zie­mi sły­chać było ta­kie na­pię­cie, że wy­da­wa­ło się, iż jed­no­oka ko­bie­ta za­raz wy­buch­nie. Key’la nie dzi­wi­ła się jej. Byli już bli­sko, bar­dzo bli­sko, choć za­pła­ci­li za to wiel­ką cenę.

Mie­li za sobą osiem­na­ście starć. Tyle dziew­czyn­ka na­li­czy­ła, choć tak na­praw­dę nie spo­sób było do­kład­nie okre­ślić, ile tych walk było, bo zda­rza­ło się, że za­nim je­den atak się skoń­czył, gdzieś z boku nad­cho­dził na­stęp­ny. Choć Usta Zie­mi za­pew­nia­ła ją, że ich bóg tkwi pół dnia dro­gi od kra­wę­dzi Va­wenn’ob­le­ris, oni szli już… znacz­nie dłu­żej. Dzień, może dwa?

Raz roz­bi­li obo­zo­wi­sko na szczy­cie stro­me­go wznie­sie­nia, gdzie przez wie­le go­dzin od­pie­ra­li dzi­kie ata­ki róż­no­ra­kich be­stii. Key’la była już tak zmę­czo­na, że drze­ma­ła tam nie­spo­koj­nie z gło­wą na ko­la­nach Ko­cy­ka i nie prze­szka­dza­ło jej nic, ryk po­two­rów, jęki ran­nych, dzi­ki wrzask tych, któ­rych po­chło­nę­ło pohe.

Bo nie­któ­rym va­ihi­rom, zwłasz­cza wo­jow­ni­kom zmę­czo­nym dłu­gą wal­ką, zda­rza­ło się wpaść w szał. Resz­ta ar­mii ob­ser­wo­wa­ła ta­kich sza­leń­ców w na­pię­ciu: je­śli rzu­ca­li się na po­two­ry z Do­li­ny, cie­szo­no się, że przed śmier­cią za­bio­rą w nie­byt jesz­cze kil­ka z nich, je­śli jed­nak ata­ko­wa­li wła­snych po­bra­tym­ców, za­bi­ja­no ich szyb­ko i bez­li­to­śnie.

Key’la nie mia­ła na­wet siły pła­kać nad ich lo­sem.

Lecz po­nie­waż nie była głu­pia, za­czę­ła się za­sta­na­wiać, co ona wła­ści­wie tu robi i dla­cze­go Trzy­dzie­ści Dło­ni strze­gło jej i pil­no­wa­ło tak za­wzię­cie. Gdy na sta­lo­wo­sza­rym nie­bie po­ja­wi­ły się la­ta­ją­ce be­stie, Usta Zie­mi przy­dzie­li­ła jej kil­ku łucz­ni­ków do ochro­ny, a Dwa Pal­ce, Czar­ny Bia­ły i Ku­bek Wody, a na­wet Ka­wa­łek Że­la­za, bez prze­rwy krę­ci­li się wo­kół. Wie­dząc, jak va­ihi­ro­wie pod­cho­dzą do śmier­ci i za­bi­ja­nia, wy­si­łek, jaki wkła­da­li w to, by utrzy­mać ją przy ży­ciu, zda­wał się co naj­mniej nie­zwy­kły.

Prze­mknę­ło jej na­wet przez gło­wę po­dej­rze­nie, że cią­gną ją i Ko­cy­ka ze sobą, by zło­żyć ich w ofie­rze swo­je­mu krwa­we­mu bogu. Lecz od­rzu­ci­ła tę myśl, przy­po­mi­na­jąc so­bie, jak nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by za­bi­to i ją jej ka­na­loo, gdy od­wa­ży­ła się prze­mó­wić w krę­gu. Gdy­by mie­li zo­stać zło­że­ni w ofie­rze, ple­mię nie igra­ło­by tak z nimi, po pro­stu zwią­za­no by ich i przy­wle­czo­no na miej­sce.

Zresz­tą cóż to by była za ofia­ra, dwój­ka dzie­ci, wo­bec mo­rza krwi, któ­rą czwo­ro­rę­cy prze­le­wa­li po dro­dze.

Nie mia­ła jed­nak od­wa­gi za­py­tać o to Ust Zie­mi.

I wresz­cie, po wie­lu go­dzi­nach prze­dzie­ra­nia się przez hor­dy po­two­rów, gdy ich ar­mia stop­nia­ła o po­nad dwa ty­sią­ce wo­jow­ni­ków, a resz­ta w więk­szo­ści była ran­na, wy­szli na grzbiet ko­lej­ne­go wzgó­rza i uj­rze­li go.

Uwię­zio­ne­go boga.

To zna­czy zo­ba­czy­ła go Key’la, na pew­no też Usta Zie­mi, oraz garść tych, któ­rzy w taki czy inny spo­sób mie­li więk­szą wraż­li­wość na se­kre­ty świa­ta.

Bo prze­cież gdy­by wszy­scy va­ihi­ro­wie do­strze­gli Tho­we­tha, cała ich ar­mia pa­dła­by na ko­la­na, zdję­ta uwiel­bie­niem i gro­zą.

Key’la sama mia­ła na to ocho­tę, choć prze­cież nie był to jej bóg. Ani bóg żad­ne­go in­ne­go czło­wie­ka. Lecz pro­mie­niu­ją­ca od czer­wo­nej, czwo­ro­rę­kiej po­sta­ci bez­oso­bo­wa Po­tę­ga zda­wa­ła się pra­wie za­gi­nać wo­kół sie­bie świa­tło.

Wi­dzia­ła go od tyłu. Tho­weth stał pół­na­gi, z czte­re­ma rę­ko­ma unie­sio­ny­mi w górę. W trzech trzy­mał broń, miecz, to­pór i chy­ba krót­ką włócz­nię, czwar­ta, lewa dol­na, była za­ci­śnię­ta w pięść. To była poza wal­ki, poza gnie­wu i ru­chu, któ­ry naj­pew­niej miał na celu zdru­zgo­ta­nie fir­ma­men­tu. Bo bóg va­ihi­rów ob­ja­wił się tu jako ko­los, gi­gant się­ga­ją­cy gło­wą po­wa­ły nie­ba. Ja­kim cu­dem nie do­strze­gli go z da­le­ka? Dla­cze­go mu­sie­li po­dejść na za­le­d­wie kil­ka mil, nim z prze­strze­ni wy­ło­nił się za­rys jego syl­wet­ki?

— Po­win­ni­śmy do­strzec go wcze­śniej… — szep­nę­ła dziew­czyn­ka.

Usta Zie­mi po­krę­ci­ła gło­wą.

— To jest i nie jest praw­dzi­wy Tho­weth. Nasz bóg, tak jak twoi, nie jest gi­gan­tem wiel­ko­ści góry. To tyl­ko ema­na­cja Po­tę­gi, któ­rą dys­po­nu­je. Two­je i moje zmy­sły, wraż­li­we na Moc, usi­łu­ją nadać wła­ści­we pro­por­cja temu, co czu­ją. Tak jak małe dziec­ko, pa­trząc na ojca, wi­dzi ol­brzy­ma, tak my, spo­glą­da­jąc na boga w peł­nym ma­je­sta­cie, do­strze­ga­my po­stać, któ­ra nas przy­tła­cza.

— Jest cały czer­wo­ny…

— Dla cie­bie. Dla two­jej rasy czer­wień to sym­bol prze­mo­cy i krwi. Ja go wi­dzę jako zło­te­go gi­gan­ta.

— Zło­te­go?

— To ko­lor na­dziei, dziew­czyn­ko. Ni­g­dy jesz­cze nikt z na­szych nie do­tarł tak bli­sko. Wi­dzisz łań­cu­chy?

Wi­dzia­ła. Ogni­wa wy­glą­da­ją­ce jak zro­bio­ne z przy­dy­mio­ne­go szkła, któ­re peł­zły wo­kół kor­pu­su Tho­we­tha, owi­ja­ły się wo­kół jego szyi i – Key’la zmru­ży­ła oczy – po­ru­sza­ły się, lek­ko drża­ły.

Koń­ce łań­cu­cha tkwi­ły w dwóch skal­nych ko­lum­nach u stóp gi­gan­ta.

— Mu­si­my ze­rwać choć je­den z nich — po­wie­dzia­ła Usta Zie­mi ta­kim to­nem, jak­by cho­dzi­ło o zmia­nę ubra­nia.

Ze­rwać? Key’la nie wy­buch­nę­ła śmie­chem tyl­ko dla­te­go, że była zbyt zmę­czo­na. Łań­cu­chy, któ­re wię­żą boga?

Загрузка...