Rozdział 22

Uchy­la się w ostat­niej chwi­li, a gło­wi­ca że­la­znej ma­czu­gi prze­fru­wa, frrrrr!, nad jej gło­wą, mu­ska­jąc wło­sy zwią­za­ne w luź­ny ku­cyk. Prze­wrót w tył, przez lewy bark, jak da­le­ce po­zwa­la łań­cuch, i od razu sta­nąć na nogi, a koh­ha wi­ru­je jej w rę­kach, two­rząc roz­ma­za­ną tar­czę. Sta­lo­wy pręt już nie gry­zie jej dło­ni, stward­nia­łych po wie­lu dniach ćwi­czeń, pę­che­rze, któ­ry­mi je ozdo­bił, zdą­ży­ły po­pę­kać, za­go­ić się dzię­ki cu­dow­nym ma­ściom Oka Zie­mi, znów po­pę­kać i znów się za­go­ić… wie­le razy, aż w koń­cu skó­ra sta­ła się tak twar­da, że Key’la mia­ła wra­że­nie, iż wy­cią­ga­nie go­rą­cych wę­gli z ognia by­ło­by dla niej te­raz zwy­kłą frasz­ką.

Przej­mu­je ko­lej­ny cios, nie pró­bu­jąc go po­wstrzy­mać, siła ude­rze­nia wbi­ła­by ją bo­wiem w zie­mię, lek­ko zmie­nia tyl­ko kie­ru­nek ata­ku, ro­biąc jed­no­cze­śnie unik. Łup! Ma­czu­ga wali w czar­ną ska­łę kil­ka cali od stóp dziew­czyn­ki, aż ka­wał­ki szkli­wa pry­ska­ją na wszyst­kie stro­ny, gry­ząc jej nogi. Ma szan­sę, więc kontr­uje, wa­ląc z ca­łej siły w od­sło­nię­te że­bra na­past­ni­ka.

— Uff… — Dwa Pal­ce sa­pie jak miech w kuź­ni jej ojca i kuli się lek­ko, a w tej sa­mej chwi­li Ko­cyk ska­cze mu na ple­cy i lek­ko mu­ska twarz szpo­na­mi.

Wy­gra­li.

Trzy po­je­dyn­ki z pię­ciu.

Roz­le­ga­ją się peł­ne uzna­nia mruk­nię­cia, ktoś klasz­cze, po va­ihir­sku, ude­rza­jąc dol­ny­mi dłoń­mi o uda, ktoś śmie­je się gło­śno.

Key’la ocie­ra pot z czo­ła, dy­szy, opie­ra się o koh­hę i bez ce­re­gie­li splu­wa śli­ną gę­stą jak mu­rar­ska za­pra­wa. Och, Ana’we da­ła­by jej za coś ta­kie­go po­pa­lić, dziew­czę­ta się tak nie za­cho­wu­ją, po­wie­dzia­ła­by, to nie wy­pa­da, jak bę­dziesz się tak za­cho­wy­wać, ni­g­dy nie znaj­dziesz męża.

Męża! Też coś.

Jej naj­star­sza sio­stra ni­g­dy nie mu­sia­ła wal­czyć z ośmio­sto­po­wym, czwo­ro­rę­kim gi­gan­tem, któ­ry oka­zy­wał w cza­sie tre­nin­go­we­go po­je­dyn­ku wiel­ki sza­cu­nek prze­ciw­ni­ko­wi w ten spo­sób, że wa­lił swo­imi że­la­zny­mi ma­czu­ga­mi tak, jak­by na­praw­dę chciał go za­bić.

Key’la uśmiech­nę­ła się do Ko­cy­ka, od­po­wie­dział oczy­ma i kla­ska­niem czub­ka­mi pal­ców o sie­bie, po czym zręcz­nie ze­sko­czył z ple­ców Dwu Pal­ców i ru­szył do niej, grze­cho­cząc łań­cu­chem. Przy­zwy­cza­ił się już do nie­go, ona zresz­tą też, te pięt­na­ście stóp sta­li o drob­nych oczkach łą­czy­ło dwa skó­rza­ne pasy, któ­re za­ło­żo­no im na bio­dra dzień po wy­da­rze­niach na pla­cu sądu. Je­śli on jest two­ją dru­gą parą rąk – gło­sił wy­rok Trzy­dzie­stu Dło­ni – a ty jego du­szą, mu­si­cie być po­łą­cze­ni jak jed­no cia­ło. Twój ka­na­loo ma być przy to­bie dzień i noc, je­steś za nie­go od­po­wie­dzial­na. Zgódź się albo odejdź z ple­mie­nia.

Też mi wy­bór. Oczy­wi­ście zgo­dzi­ła się, ale gdy spię­to ich ra­zem, za­pro­te­sto­wa­ła – nie, nie trzy sto­py łań­cu­cha, za krót­ko.

Dla­cze­go?

Bo nie.

Dla­cze­go nie?

Bo, psia­krew, moja dru­ga para rąk nie bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć, jak będę si­kać. Ma być pięć razy dłu­żej. Albo odej­dzie­my z ple­mie­nia.

Usta Zie­mi nie dys­ku­to­wa­ła, resz­ta też, naj­wy­raź­niej było coś w spo­so­bie, w jaki Key’la to po­wie­dzia­ła, co prze­ko­na­ło ich, że dziew­czyn­ka nie od­pu­ści.

Łań­cuch już jej nie cią­żył. Stał się czymś w ro­dza­ju prze­dłu­że­nia cia­ła, praw­dę mó­wiąc, je­den z po­je­dyn­ków wy­gra­li dzię­ki nie­mu, spryt­nie oplą­tu­jąc nogi prze­ciw­ni­ka i po­wa­la­jąc go na zie­mię. Ćwi­czy­li wie­le go­dzin dzien­nie, od wie­lu cy­kli. To też był je­den z wa­run­ków, ja­kie jej po­sta­wio­no, je­śli chcia­ła zo­stać. Je­steś oso­bą, za­bra­łaś głos w krę­gu sądu, więc masz umieć wal­czyć, bo ina­czej ktoś z ple­mie­nia może zgi­nąć w two­jej obro­nie. Nie, nie ma nic złe­go w ta­kiej śmier­ci, ale ile winy zdo­łasz przy­jąć na bar­ki? Tak, masz ka­na­loo, ale on nie jest nie­śmier­tel­ny ani nie­po­ko­na­ny, wierz nam. Za­bi­ja­li­śmy już ta­kich jak on, star­szych i bar­dziej do­świad­czo­nych. Wy­star­czy je­den cel­ny cios, jak na każ­de­go. Chcesz, żeby zgi­nął, bo ty nie bę­dziesz umia­ła się obro­nić?

Ro­zu­mia­ła to, dziec­ko po­gra­ni­cza, aż za do­brze. Wi­dzia­ła śmierć lu­dzi, któ­rzy gi­nę­li, by ją oca­lić, wie­dzia­ła, jak to jest być bez­rad­ną ofia­rą, po­rwa­ną, wią­za­ną jak zwie­rzę, tor­tu­ro­wa­ną. Każ­de z tych wspo­mnień zo­sta­wa­ło w niej, osa­dza­ło się głę­bo­ko, gdzieś po­ni­żej ser­ca. Gdy pierw­szy raz uję­ła w dło­nie spe­cjal­nie przy­go­to­wa­ną dla niej koh­hę – oku­ty sta­lą kij bo­jo­wy dłu­gi na pięć stóp, któ­re­go li­ścia­sty grot na jed­nym krań­cu obie­cy­wał szyb­kie szty­chy i pod­stęp­ne cię­cia, a ku­li­ste za­koń­cze­nie z dru­giej stro­ny po­ła­ma­ne ko­ści – cię­żar bro­ni za­mro­wił przy­jem­nie w jej ręce. Ni­g­dy wię­cej. Nie bę­dzie wię­cej ofia­rą.

A po­tem, pró­bu­jąc za­młyn­ko­wać ki­jem, ude­rzy­ła się w gło­wę i zro­zu­mia­ła, że cze­ka­ją ją dłu­gie go­dzi­ny ćwi­czeń, nim zo­sta­ną przy­ja­ciół­mi.

To Usta Zie­mi wy­bra­ła dla niej broń. Je­steś za mała, po­wie­dzia­ła jej z tą va­ihir­ską bez­po­śred­nio­ścią, w któ­rej nie było śla­du zło­śli­wo­ści, two­je ręce są za sła­be do sza­bli czy mie­cza, za wą­tłe do bo­jo­wej ma­czu­gi. Ale koh­hą wal­czy się obu­rącz, a ty je­steś szyb­ka i zwin­na. Ucz się więc, jak być szyb­ką i zwin­ną pa­nią bo­jo­we­go kija. Ob­ser­wuj swo­je­go ka­na­loo, on nie pró­bu­je przyj­mo­wać cio­sów na gar­dę, wie, że siła va­ihi­ra zła­mie każ­dą za­sta­wę, on tań­czy, uchy­la się, ude­rza, by za­bić. Ucz się.

Uczy­ła. Naj­pierw naj­prost­szych rze­czy, młyn­ków, pa­ro­wa­nia tak, by dać so­bie miej­sce na unik, szyb­kich pchnięć i za­ma­szy­stych cio­sów. W domu czę­sto wal­czy­ła na kije z in­ny­mi dzie­cia­ka­mi, cza­sem na­wet dla za­ba­wy z brać­mi, ale do­pie­ro trzy­ma­jąc w dło­ni praw­dzi­wą broń, po­zna­ła głę­bię swo­jej nie­po­rad­no­ści. Była bez­na­dziej­nie nie­zgrab­na, koh­ha czę­ściej ude­rza­ła ją po rę­kach i no­gach, niż tra­fia­ła w cel, a jej pła­ski i ostry grot zo­sta­wił na skó­rze Key’li kil­ka do­dat­ko­wych szram. Wi­dząc to, Usta Zie­mi po­wie­si­ła dla niej wór wy­peł­nio­ny pia­skiem i ka­za­ła ćwi­czyć pod­sta­wo­we ude­rze­nia, wa­lić w nie­go, aż się roz­pad­nie, a gdy dło­nie Key’li po­kry­ły się pę­ka­ją­cy­mi pę­che­rza­mi, dała jej maść o za­pa­chu koń­skie­go mo­czu i ka­za­ła je sma­ro­wać.

I ćwi­czyć, cały czas ćwi­czyć.

Ko­cyk oka­zał się po­moc­ny. Z po­cząt­ku stał tyl­ko i pa­trzył, jak dziew­czyn­ka znę­ca się nad wor­kiem, ale po­tem, sama nie wie­dzia­ła, jak to się sta­ło, za­czął ją uczyć. Lek­kim do­tknię­ciem po­pra­wiał uło­że­nie stóp, po­ka­zał, jak pew­niej trzy­mać kij, jak ude­rzać, pro­wa­dząc cios obu­rącz, ni­czym dwu­ręcz­nym mie­czem, aż koh­ha za­mie­nia­ła się w nio­są­cą za­gła­dę świe­tli­stą smu­gę.

Uczył ją bez słów, ge­sta­mi, mową cia­ła, wła­snym przy­kła­dem, do­sko­na­le ro­zu­mie­jąc, po co ćwi­czą. Za­czy­na­ła po­dej­rze­wać, że jego ro­zum­ność, choć od­mien­na niż jej czy va­ihi­rów, nie jest wca­le gor­sza. Tyl­ko jak­by ją miał w in­nym miej­scu, na in­nej płasz­czyź­nie. Ale im dłu­żej prze­by­wa­li ra­zem i wspól­nie ćwi­czy­li, tym le­piej się ro­zu­mie­li. Przy­ła­pa­ła się na tym, że gdy coś przy­cią­ga­ło uwa­gę chłop­ca, ona od­ru­cho­wo pa­trzy­ła w tę samą stro­nę.

Po­tem Ko­cyk stał się jej prze­ciw­ni­kiem w ćwi­cze­niach. Och, z po­cząt­ku przy­po­mi­na­ło to pró­bę schwy­ta­nia ryby. Ka­na­loo był szyb­ki jak pstrąg, jej cio­sy pa­da­ły w próż­nię, ude­rza­ła z na­ra­sta­ją­cą fru­stra­cją, usi­łu­jąc choć zmu­sić go do zło­że­nia gar­dy. Ko­cyk wal­czył swo­im dłu­gim no­żem o sza­rej klin­dze, ale nie uży­wał go do pa­ro­wa­nia, po pro­stu ro­bił uni­ki, scho­dził z li­nii cio­su ta­kim ru­chem, jak­by jego cia­ło skła­da­ło się z ja­kiejś płyn­nej sub­stan­cji.

Wy­gi­nał się, tań­czył, wi­ro­wał.

A od cza­su do cza­su za­trzy­my­wał na­gle, w pół ru­chu, i Key’la czu­ła do­tknię­cie sza­re­go ostrza na szyi, pod pa­chą, pod most­kiem, na we­wnętrz­nej stro­nie uda, na kar­ku… Mi­mo­cho­dem po­ka­zy­wał jej te wszyst­kie miej­sca na cie­le czło­wie­ka, w któ­re na­le­ża­ło ce­lo­wać. Ce­lo­wać, by za­bić.

Przez kil­ka cy­kli ćwi­czeń i snu tań­czył wo­kół niej, a ona wie­le razy rzu­ca­ła z wście­kło­ścią koh­hą o zie­mię, a raz czy dwa, gdy pę­che­rze na dło­niach znów jej po­pę­ka­ły, a obo­la­łe mię­śnie od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa, po pro­stu się roz­pła­ka­ła. Nie wsty­dzi­ła się pła­kać przy Ko­cy­ku, w koń­cu to tak, jak­by była sama, lecz on za­trzy­my­wał się wte­dy, co­fał tak da­le­ko, na ile po­zwa­lał mu łań­cuch, i pa­trzył na nią z taką miną, że aż coś ją w środ­ku ści­ska­ło. Prze­sta­wa­ła więc roz­czu­lać się nad sobą, sma­ro­wa­ła rany cuch­ną­cą ma­ścią i pod­no­sząc kij z zie­mi, mó­wi­ła: „Jesz­cze raz”.

A póź­niej, po dzie­się­ciu, może dwu­na­stu dniach, gdy koh­ha wresz­cie prze­sta­ła być hu­mo­rza­stym za­gro­że­niem bar­dziej dla niej niż dla jej prze­ciw­ni­ka, po raz pierw­szy spa­ro­wa­ła jego cios.

Zro­bi­ła to sa­mym koń­cem kija i za­raz, zu­peł­nie bez­wied­nie, skon­tro­wa­ła po­tęż­nym ude­rze­niem z góry. Unik­nął go, rzecz ja­sna, aż tak szyb­ka nie była, prze­rwał jed­nak po­je­dy­nek, od­sko­czył na dłu­gość łań­cu­cha, uśmiech­nął oczy­ma i za­kla­skał po swo­je­mu, a całe jego cia­ło pro­mie­nio­wa­ło tak czy­tel­ną dumą, że Key’la ro­ze­śmia­ła się na głos. A on po raz pierw­szy, od­kąd się spo­tka­li, po­słał jej praw­dzi­wy, sze­ro­ki uśmiech, któ­ry zmie­nił jego twarz w coś tak cud­ne­go, że po­czu­ła ła­sko­ta­nie w brzu­chu.

Był na­praw­dę ład­nym chłop­cem.

Sta­li tak i uśmie­cha­li się do sie­bie, a ten dziw­ny świat prze­stał się li­czyć.

Od tam­tej pory wal­czy­li co­raz szyb­ciej, co­raz dłu­żej, co­raz czę­ściej uda­wa­ło jej się pa­ro­wać jego ata­ki.

Na­wet je­śli za­wsze w koń­cu prze­ła­my­wał jej obro­nę.

I nie, nie tra­fi­ła go ani razu, ale to nie mia­ło zna­cze­nia. Nie cho­dzi­ło prze­cież o to, by za­mie­ni­ła się w ja­kąś le­gen­dar­ną wo­jow­nicz­kę, kła­dą­cą po­ko­tem wszyst­kich wro­gów. Jej za­da­niem było bro­nić się wy­star­cza­ją­co dłu­go, by Ko­cyk zdą­żył jej przyjść z po­mo­cą.

Usta Zie­mi za­czę­ła z nią ćwi­czyć kil­ka cy­kli póź­niej i do­pie­ro wte­dy Key’la po­zna­ła, co to zna­czy cięż­ki tre­ning.

Jed­no­oka ol­brzym­ka nie oszczę­dza­ła dziew­czyn­ki, wal­czy­ła, uży­wa­jąc naj­pierw jed­nej, póź­niej dwóch, a w koń­cu czte­rech sza­bel, a pierw­sza lek­cja, któ­rą jej prze­ka­za­ła, brzmia­ła: „Ni­g­dy nie po­zwól, by va­ihir zwią­zał two­ją broń ja­kimś młyn­kiem. On ma jesz­cze co naj­mniej trzy ostrza w po­zo­sta­łych rę­kach”.

Kil­ka­dzie­siąt si­nia­ków po ude­rze­niach pła­zem sza­bli przy­po­mi­na­ło jej o tym przez na­stęp­ne dni.

Ale bro­ni­ła się co­raz le­piej, naj­pierw przez kil­ka, póź­niej przez kil­ka­na­ście ude­rzeń ser­ca, wresz­cie wy­star­cza­ją­co dłu­go, by Usta Zie­mi cof­nę­ła się i ki­wa­jąc gło­wą z uzna­niem, po­wie­dzia­ła:

— Je­steś go­to­wa. Tak, by ra­zem z nim — wska­za­ła Ko­cy­ka — nie dać się za­bić za­raz na po­cząt­ku wal­ki. Zro­bi­my jesz­cze pró­bę na po­waż­nie.

Na po­waż­nie? To co to, do li­cha, było przed chwi­lą?

Pró­bą na po­waż­nie oka­za­ła się wal­ka z Dwo­ma Pal­ca­mi w krę­gu ple­mien­nym. Je­śli Key’la mia­ła na­dzie­ję, że żół­to­oki va­ihir po­trak­tu­je ją ła­god­niej, bo się zna­ją, pierw­sze ude­rze­nie że­la­znym, na­bi­ja­nym gu­za­mi prę­tem wy­pro­wa­dzi­ło ją z błę­du. Le­d­wo je spa­ro­wa­ła, na­stęp­ny cios huk­nął o jej że­bra, koń­cząc po­cząt­ko­we star­cie. Dziew­czyn­ka za­to­czy­ła się i omal nie ze­mdla­ła z bólu, choć gdzieś pod czasz­ką trze­po­ta­ła jej świa­do­mość, że gdy­by Dwa Pal­ce nie zła­go­dził ude­rze­nia, za­bił­by ją na miej­scu.

Czwo­ro­rę­cy nie uzna­wa­li jed­nak cze­goś ta­kie­go jak usta­wio­ne, po­zo­ro­wa­ne po­je­dyn­ki.

Ko­cyk pod­szedł, ob­jął ją, przy­tu­lił, a jego twarz mia­ła taki wy­raz, że Key’la na wszel­ki wy­pa­dek szep­nę­ła mu do ucha:

— To tyl­ko za­ba­wa. Nie za­bi­ja­my. Pa­mię­taj.

Osta­tecz­nie wy­gra­li dru­gi, trze­ci i pią­ty po­je­dy­nek. Ich tak­ty­ka była pro­sta: ona sta­ra­ła się nie dać tra­fić, a Ko­cyk brał na sie­bie cię­żar ata­ku. Je­śli łań­cuch krę­po­wał mu ru­chy, Key’la ak­tyw­niej włą­cza­ła się do wal­ki. Ra­dzi­li so­bie chy­ba nie­źle, bo ża­den ze sto­ją­cych w krę­gu wo­jow­ni­ków nie zgło­sił obiek­cji co do uczci­wo­ści po­je­dyn­ku.

Po któ­re­go za­koń­cze­niu pod­szedł do nich Dwa Pal­ce, po­czo­chrał obie ciem­ne gło­wy i wy­mru­czał:

— Sła­ba Jed­na. Po­win­ni­śmy ci zmie­nić imię.

Zdą­ży­ła już od­zy­skać od­dech, splu­nę­ła jesz­cze raz, nie przej­mu­jąc się, co by na to po­wie­dzia­ła Ana’we, i po­sła­ła pło­we­mu ol­brzy­mo­wi zło­śli­we spoj­rze­nie.

— A ty? Za­mie­rzasz zmie­nić imię czy ob­ciąć so­bie po­zo­sta­łe osiem… na­ście pal­ców? Poza tym po­do­ba mi się, jak to brzmi po va­ihir­sku – Sau­ri-noi.

— Mnie też się po­do­ba — uśmiech­nął się z góry. — My­ślę, że je­ste­ście go­to­wi.

Za­sko­czył ją. Go­to­wi?

— Na co? — strze­li­ła py­ta­niem.

Za­wa­hał się, mru­żąc żół­te oczy. Na­uczy­ła się już roz­po­zna­wać ta­kie miny. Był zdzi­wio­ny i skon­ster­no­wa­ny.

— Usta Zie­mi nie mó­wi­ła? Nie mó­wi­ła, dla­cze­go tak in­ten­syw­nie uczy cię wal­ki?

Key’la cof­nę­ła się nie­co, strze­la­jąc oczy­ma na boki. Krąg roz­padł się na czę­ści. Więk­szość zgro­ma­dzo­nych wra­ca­ła do swo­ich spraw, za­jęć, ja­kie­kol­wiek by one były. Usta Zie­mi sta­ła z boku w oto­cze­niu kil­ku­na­stu in­nych va­ihi­rów obu płci. Dys­ku­to­wa­li. Nikt nie pa­trzył w jej stro­nę.

— Cze­go Usta Zie­mi mi nie po­wie­dzia­ła? Dwa Pal­ce?

Wo­jow­nik zmru­żył oczy jesz­cze bar­dziej, za­ci­snął usta w wą­ską kre­skę. To też już zna­ła. Był zły.

— Idzie­my na woj­nę. Trzy­dzie­ści Dło­ni i inne ple­mio­na Mar­twej Zie­mi. Idzie­my do na­sze­go boga, któ­ry zo­stał uwię­zio­ny i nie po­tra­fi się uwol­nić. Usta Zie­mi po­wie­dzia­ła, że to ostat­nia chwi­la. A ty idziesz z nami.

Woj­na.

Krzy­ki ran­nych, rzę­że­nie ko­na­ją­cych, wy­cie roz­dzie­ra­ją­ce nie­bo, wy­rwa­ne nie wie­dzieć z czy­je­go gar­dła, pło­ną­ca tra­wa, pło­ną­ce cia­ła, że­la­zny za­pach krwi zmie­sza­ny ze smro­dem spa­le­ni­zny. Mar­twi męż­czyź­ni. Mar­twe ko­bie­ty. Mar­twe dzie­ci.

Mar­twi va­ihi­ro­wie.

Wszy­scy mar­twi.

Zła­pa­ła się na tym, że cofa się, krok za kro­kiem, krę­cąc gło­wą i mam­ro­cząc:

— Nie. Nie chcę. Nie pój­dę. Nie.

Dwa Pal­ce za­ło­żył ręce na pier­si, obie pary.

— Wi­dzę, że ci nie po­wie­dzia­ła — mruk­nął. — To do niej po­dob­ne. Nie bój się. Bę­dzie­my z tobą, ja, Ku­bek Wody i Czar­ny Bia­ły. No i on, twój ka­na­loo. Bę­dziesz bez­piecz­na.

Jak echo wró­ci­ły do niej sło­wa jed­ne­go z bra­ci – nie martw się, idzie cały wo­jen­ny obóz, ty­sią­ce wo­zów i ry­dwa­nów, na­sza ro­dzi­na… Nic ci się nie sta­nie.

Po­trzą­snę­ła gło­wą. Nie o to cho­dzi­ło. Nie bała się o sie­bie, nie bar­dziej niż kie­dyś.

— Wi­dzia­łeś woj­nę? — za­py­ta­ła szep­tem.

— Co?

— Py­tam, czy wi­dzia­łeś woj­nę.

— Wal­czy­łem już, Sła­ba Jed­na. Za­bi­ja­łem. Wi­dzia­łaś.

Tak. Po­tycz­ki na po­gra­ni­czu, krew ru­dzie­ją­ca na czar­nej ska­le. Tru­py wci­śnię­te w skal­ną szcze­li­nę i przy­sy­pa­ne odłam­ka­mi. Star­cia krót­sze niż ich po­je­dy­nek.

Gdzie im tam do pola śmier­ci cią­gną­ce­go się aż po ho­ry­zont.

— Więc nie. Nie wiesz, co to woj­na.

— Wal­czy­łem i za­bi­ja­łem — po­wtó­rzył.

— Ja nie. Ale wiem le­piej od cie­bie.

Chy­ba ubo­dła jego dumę. Ich spoj­rze­nia zde­rzy­ły się, za­iskrzy­ło.

— Co wiesz le­piej od nie­go, dziec­ko?

Usta Zie­mi po­de­szła do nich nie­mal bez­sze­lest­nie. Key’la otrzą­snę­ła się już i czu­ła gniew. Gniew, że znów ktoś de­cy­do­wał, co z nią bę­dzie, nie py­ta­jąc jej na­wet o zda­nie. Jak­by była czy­imś zwie­rząt­kiem. Albo ma­łym dziec­kiem.

— Co to woj­na.

Va­ihir­ska ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się zmę­czo­nym gry­ma­sem.

— Na­sza woj­na jest inna niż two­ja. We­dług two­jej mia­ry cza­su to­czy­my ją od ty­sią­ca lat. A od trzy­stu, od­kąd stra­ci­li­śmy boga, prze­gry­wa­my. — W tej chwi­li jej ka­mien­ne oko mia­ło w so­bie wię­cej ży­cia niż to dru­gie, zie­lo­no-zło­te. — Dla­te­go mu­si­my coś zro­bić, nim świat za­wa­li nam się na gło­wy. Nim wy­gi­nie­my.

— Wy­gi­nie­cie? — Key’la wska­za­ła na ota­cza­ją­ce ich zie­lo­ne ta­ra­sy, szu­mią­ce stru­mie­nie, wej­ścia do miesz­kal­nych ja­skiń. — Nie wy­glą­da­cie na ta­kich, co giną.

Gry­mas czwo­ro­rę­kiej ko­bie­ty po­głę­bił się, nie mia­ła już ust, tyl­ko szra­mę ciach­nię­tą no­żem.

— Trzy­dzie­ści Dło­ni to naj­sil­niej­sze ple­mię w tej czę­ści świa­ta. W pro­mie­niu wie­lu dni dro­gi nie ma sil­niej­sze­go. A prze­cież jest nas po­ło­wa z tego, co było sto lat temu, i ćwierć tego, co było, gdy bóg od­szedł spła­cić swój dług. Schwy­ta­no go w pu­łap­kę i nie mo­że­my już pić dusz z jego cia­ła, by dać je wszyst­kim na­szym dzie­ciom, aby ob­da­ro­wać je ro­zu­mem. Te­raz…

Dwa Pal­ce chrząk­nął.

Va­na­he­ra…

Pierw­szy raz dziew­czyn­ka sły­sza­ła, jak ktoś tak na­zy­wa Usta Zie­mi. Nie brzmia­ło to jak imię czy prze­zwi­sko.

— Nie, nie… — Ol­brzym­ka po­krę­ci­ła gło­wą. — Nie za­bio­rę jej tam, nie po­ka­zu­jąc po co… Prze­mó­wi­ła na pla­cu sądu, ma czte­ry ręce. Niech wie.

— Wie­lu się to nie spodo­ba.

— Wie­lu nie chcia­ło nic zro­bić. Wie­lu mó­wi­ło: „Niech zo­sta­nie jak jest, może on sam się uwol­ni”. „Może pod­da­je pró­bie na­szą wia­rę”. „Może wszyst­ko bę­dzie jak kie­dyś”. — Ude­rzy­ła dłoń­mi o rę­ko­je­ści sza­bel. — Nie. Nie bę­dzie. I dla­te­go Pęki Snów, Pła­skie Twa­rze, Zła­ma­ne Włócz­nie i inni pój­dą z nami. Je­śli Tho­weth nie chce lub nie po­tra­fi się uwol­nić… Może my damy radę.

— Ja nie je­stem z tych, któ­rzy mó­wią nie — Dwa Pal­ce po­wie­dział to le­d­wo sły­szal­nym szep­tem. — Nie mu­sisz mnie prze­ko­ny­wać.

Key’la za­śmia­ła się, przy­cią­ga­jąc oba spoj­rze­nia, żół­te i zie­lo­no-zło­te.

— Ona nie mówi do cie­bie, Dwa Pal­ce. Ani do mnie. Mówi do sie­bie. To sie­bie chce prze­ko­nać, że robi do­brze, praw­da?

Wzrok Ust Zie­mi zmiękł.

— Mą­dra dziew­czyn­ka. Tak. Sie­bie. Dzi­wi cię to, dziec­ko?

— Nie, va­na­he­ra, nie dzi­wi.

— Wiesz, co to zna­czy? Va­na­he­ra?

— Nie. A mu­szę wie­dzieć?

— Nie da się tego prze­tłu­ma­czyć jed­nym sło­wem. Twój ję­zyk jest zbyt ubo­gi, za… lo­gicz­ny. Naj­bli­żej temu bę­dzie „ko­pią­ca głę­bo­ko, gdy inni sto­ją i kpią”.

Dwa Pal­ce żach­nął się wy­raź­nie.

— Nie mam ra­cji, wo­jow­ni­ku? — Usta Zie­mi zmru­ży­ła zie­lo­ną ja­ski­nię try­ska­ją­cą ogniem, w jaką na­gle zmie­ni­ło się jej praw­dzi­we oko. — Prze­cież ty też ośmie­lasz się mó­wić mi, co mogę, a cze­go nie mogę zro­bić. Wie­lu się to nie spodo­ba, mó­wisz? Od kie­dy je­steś gło­sem wie­lu?

Va­hir cof­nął się o pół kro­ku, uno­sząc ręce w obron­nym ge­ście, mimo iż Usta Zie­mi nie wy­ko­na­ła żad­ne­go ru­chu w jego stro­nę.

Kona we­ihi bloss. Sau­ri-noi trew komn­re.

Tym ra­zem to Key’la prych­nę­ła, roz­złosz­czo­na.

— Może po­wiesz to w me­ekhu, co? Nie mów o mnie, je­śli nie ro­zu­miem, o co cho­dzi.

— Po­wie­dział, że wie­lu czę­sto się myli. A ty mo­żesz po­znać praw­dę. Chcesz tego, dziec­ko?

Praw­da. Zna­ła się już z nią. To ta gry­zą­ca w ser­ce, odzie­ra­ją­ca ze złu­dzeń, zło­śli­wa wiedź­ma.

Dla­cze­go nie?

Загрузка...