Uchyla się w ostatniej chwili, a głowica żelaznej maczugi przefruwa, frrrrr!, nad jej głową, muskając włosy związane w luźny kucyk. Przewrót w tył, przez lewy bark, jak dalece pozwala łańcuch, i od razu stanąć na nogi, a kohha wiruje jej w rękach, tworząc rozmazaną tarczę. Stalowy pręt już nie gryzie jej dłoni, stwardniałych po wielu dniach ćwiczeń, pęcherze, którymi je ozdobił, zdążyły popękać, zagoić się dzięki cudownym maściom Oka Ziemi, znów popękać i znów się zagoić… wiele razy, aż w końcu skóra stała się tak twarda, że Key’la miała wrażenie, iż wyciąganie gorących węgli z ognia byłoby dla niej teraz zwykłą fraszką.
Przejmuje kolejny cios, nie próbując go powstrzymać, siła uderzenia wbiłaby ją bowiem w ziemię, lekko zmienia tylko kierunek ataku, robiąc jednocześnie unik. Łup! Maczuga wali w czarną skałę kilka cali od stóp dziewczynki, aż kawałki szkliwa pryskają na wszystkie strony, gryząc jej nogi. Ma szansę, więc kontruje, waląc z całej siły w odsłonięte żebra napastnika.
— Uff… — Dwa Palce sapie jak miech w kuźni jej ojca i kuli się lekko, a w tej samej chwili Kocyk skacze mu na plecy i lekko muska twarz szponami.
Wygrali.
Trzy pojedynki z pięciu.
Rozlegają się pełne uznania mruknięcia, ktoś klaszcze, po vaihirsku, uderzając dolnymi dłońmi o uda, ktoś śmieje się głośno.
Key’la ociera pot z czoła, dyszy, opiera się o kohhę i bez ceregieli spluwa śliną gęstą jak murarska zaprawa. Och, Ana’we dałaby jej za coś takiego popalić, dziewczęta się tak nie zachowują, powiedziałaby, to nie wypada, jak będziesz się tak zachowywać, nigdy nie znajdziesz męża.
Męża! Też coś.
Jej najstarsza siostra nigdy nie musiała walczyć z ośmiostopowym, czwororękim gigantem, który okazywał w czasie treningowego pojedynku wielki szacunek przeciwnikowi w ten sposób, że walił swoimi żelaznymi maczugami tak, jakby naprawdę chciał go zabić.
Key’la uśmiechnęła się do Kocyka, odpowiedział oczyma i klaskaniem czubkami palców o siebie, po czym zręcznie zeskoczył z pleców Dwu Palców i ruszył do niej, grzechocząc łańcuchem. Przyzwyczaił się już do niego, ona zresztą też, te piętnaście stóp stali o drobnych oczkach łączyło dwa skórzane pasy, które założono im na biodra dzień po wydarzeniach na placu sądu. Jeśli on jest twoją drugą parą rąk – głosił wyrok Trzydziestu Dłoni – a ty jego duszą, musicie być połączeni jak jedno ciało. Twój kanaloo ma być przy tobie dzień i noc, jesteś za niego odpowiedzialna. Zgódź się albo odejdź z plemienia.
Też mi wybór. Oczywiście zgodziła się, ale gdy spięto ich razem, zaprotestowała – nie, nie trzy stopy łańcucha, za krótko.
Dlaczego?
Bo nie.
Dlaczego nie?
Bo, psiakrew, moja druga para rąk nie będzie mi towarzyszyć, jak będę sikać. Ma być pięć razy dłużej. Albo odejdziemy z plemienia.
Usta Ziemi nie dyskutowała, reszta też, najwyraźniej było coś w sposobie, w jaki Key’la to powiedziała, co przekonało ich, że dziewczynka nie odpuści.
Łańcuch już jej nie ciążył. Stał się czymś w rodzaju przedłużenia ciała, prawdę mówiąc, jeden z pojedynków wygrali dzięki niemu, sprytnie oplątując nogi przeciwnika i powalając go na ziemię. Ćwiczyli wiele godzin dziennie, od wielu cykli. To też był jeden z warunków, jakie jej postawiono, jeśli chciała zostać. Jesteś osobą, zabrałaś głos w kręgu sądu, więc masz umieć walczyć, bo inaczej ktoś z plemienia może zginąć w twojej obronie. Nie, nie ma nic złego w takiej śmierci, ale ile winy zdołasz przyjąć na barki? Tak, masz kanaloo, ale on nie jest nieśmiertelny ani niepokonany, wierz nam. Zabijaliśmy już takich jak on, starszych i bardziej doświadczonych. Wystarczy jeden celny cios, jak na każdego. Chcesz, żeby zginął, bo ty nie będziesz umiała się obronić?
Rozumiała to, dziecko pogranicza, aż za dobrze. Widziała śmierć ludzi, którzy ginęli, by ją ocalić, wiedziała, jak to jest być bezradną ofiarą, porwaną, wiązaną jak zwierzę, torturowaną. Każde z tych wspomnień zostawało w niej, osadzało się głęboko, gdzieś poniżej serca. Gdy pierwszy raz ujęła w dłonie specjalnie przygotowaną dla niej kohhę – okuty stalą kij bojowy długi na pięć stóp, którego liściasty grot na jednym krańcu obiecywał szybkie sztychy i podstępne cięcia, a kuliste zakończenie z drugiej strony połamane kości – ciężar broni zamrowił przyjemnie w jej ręce. Nigdy więcej. Nie będzie więcej ofiarą.
A potem, próbując zamłynkować kijem, uderzyła się w głowę i zrozumiała, że czekają ją długie godziny ćwiczeń, nim zostaną przyjaciółmi.
To Usta Ziemi wybrała dla niej broń. Jesteś za mała, powiedziała jej z tą vaihirską bezpośredniością, w której nie było śladu złośliwości, twoje ręce są za słabe do szabli czy miecza, za wątłe do bojowej maczugi. Ale kohhą walczy się oburącz, a ty jesteś szybka i zwinna. Ucz się więc, jak być szybką i zwinną panią bojowego kija. Obserwuj swojego kanaloo, on nie próbuje przyjmować ciosów na gardę, wie, że siła vaihira złamie każdą zastawę, on tańczy, uchyla się, uderza, by zabić. Ucz się.
Uczyła. Najpierw najprostszych rzeczy, młynków, parowania tak, by dać sobie miejsce na unik, szybkich pchnięć i zamaszystych ciosów. W domu często walczyła na kije z innymi dzieciakami, czasem nawet dla zabawy z braćmi, ale dopiero trzymając w dłoni prawdziwą broń, poznała głębię swojej nieporadności. Była beznadziejnie niezgrabna, kohha częściej uderzała ją po rękach i nogach, niż trafiała w cel, a jej płaski i ostry grot zostawił na skórze Key’li kilka dodatkowych szram. Widząc to, Usta Ziemi powiesiła dla niej wór wypełniony piaskiem i kazała ćwiczyć podstawowe uderzenia, walić w niego, aż się rozpadnie, a gdy dłonie Key’li pokryły się pękającymi pęcherzami, dała jej maść o zapachu końskiego moczu i kazała je smarować.
I ćwiczyć, cały czas ćwiczyć.
Kocyk okazał się pomocny. Z początku stał tylko i patrzył, jak dziewczynka znęca się nad workiem, ale potem, sama nie wiedziała, jak to się stało, zaczął ją uczyć. Lekkim dotknięciem poprawiał ułożenie stóp, pokazał, jak pewniej trzymać kij, jak uderzać, prowadząc cios oburącz, niczym dwuręcznym mieczem, aż kohha zamieniała się w niosącą zagładę świetlistą smugę.
Uczył ją bez słów, gestami, mową ciała, własnym przykładem, doskonale rozumiejąc, po co ćwiczą. Zaczynała podejrzewać, że jego rozumność, choć odmienna niż jej czy vaihirów, nie jest wcale gorsza. Tylko jakby ją miał w innym miejscu, na innej płaszczyźnie. Ale im dłużej przebywali razem i wspólnie ćwiczyli, tym lepiej się rozumieli. Przyłapała się na tym, że gdy coś przyciągało uwagę chłopca, ona odruchowo patrzyła w tę samą stronę.
Potem Kocyk stał się jej przeciwnikiem w ćwiczeniach. Och, z początku przypominało to próbę schwytania ryby. Kanaloo był szybki jak pstrąg, jej ciosy padały w próżnię, uderzała z narastającą frustracją, usiłując choć zmusić go do złożenia gardy. Kocyk walczył swoim długim nożem o szarej klindze, ale nie używał go do parowania, po prostu robił uniki, schodził z linii ciosu takim ruchem, jakby jego ciało składało się z jakiejś płynnej substancji.
Wyginał się, tańczył, wirował.
A od czasu do czasu zatrzymywał nagle, w pół ruchu, i Key’la czuła dotknięcie szarego ostrza na szyi, pod pachą, pod mostkiem, na wewnętrznej stronie uda, na karku… Mimochodem pokazywał jej te wszystkie miejsca na ciele człowieka, w które należało celować. Celować, by zabić.
Przez kilka cykli ćwiczeń i snu tańczył wokół niej, a ona wiele razy rzucała z wściekłością kohhą o ziemię, a raz czy dwa, gdy pęcherze na dłoniach znów jej popękały, a obolałe mięśnie odmówiły posłuszeństwa, po prostu się rozpłakała. Nie wstydziła się płakać przy Kocyku, w końcu to tak, jakby była sama, lecz on zatrzymywał się wtedy, cofał tak daleko, na ile pozwalał mu łańcuch, i patrzył na nią z taką miną, że aż coś ją w środku ściskało. Przestawała więc rozczulać się nad sobą, smarowała rany cuchnącą maścią i podnosząc kij z ziemi, mówiła: „Jeszcze raz”.
A później, po dziesięciu, może dwunastu dniach, gdy kohha wreszcie przestała być humorzastym zagrożeniem bardziej dla niej niż dla jej przeciwnika, po raz pierwszy sparowała jego cios.
Zrobiła to samym końcem kija i zaraz, zupełnie bezwiednie, skontrowała potężnym uderzeniem z góry. Uniknął go, rzecz jasna, aż tak szybka nie była, przerwał jednak pojedynek, odskoczył na długość łańcucha, uśmiechnął oczyma i zaklaskał po swojemu, a całe jego ciało promieniowało tak czytelną dumą, że Key’la roześmiała się na głos. A on po raz pierwszy, odkąd się spotkali, posłał jej prawdziwy, szeroki uśmiech, który zmienił jego twarz w coś tak cudnego, że poczuła łaskotanie w brzuchu.
Był naprawdę ładnym chłopcem.
Stali tak i uśmiechali się do siebie, a ten dziwny świat przestał się liczyć.
Od tamtej pory walczyli coraz szybciej, coraz dłużej, coraz częściej udawało jej się parować jego ataki.
Nawet jeśli zawsze w końcu przełamywał jej obronę.
I nie, nie trafiła go ani razu, ale to nie miało znaczenia. Nie chodziło przecież o to, by zamieniła się w jakąś legendarną wojowniczkę, kładącą pokotem wszystkich wrogów. Jej zadaniem było bronić się wystarczająco długo, by Kocyk zdążył jej przyjść z pomocą.
Usta Ziemi zaczęła z nią ćwiczyć kilka cykli później i dopiero wtedy Key’la poznała, co to znaczy ciężki trening.
Jednooka olbrzymka nie oszczędzała dziewczynki, walczyła, używając najpierw jednej, później dwóch, a w końcu czterech szabel, a pierwsza lekcja, którą jej przekazała, brzmiała: „Nigdy nie pozwól, by vaihir związał twoją broń jakimś młynkiem. On ma jeszcze co najmniej trzy ostrza w pozostałych rękach”.
Kilkadziesiąt siniaków po uderzeniach płazem szabli przypominało jej o tym przez następne dni.
Ale broniła się coraz lepiej, najpierw przez kilka, później przez kilkanaście uderzeń serca, wreszcie wystarczająco długo, by Usta Ziemi cofnęła się i kiwając głową z uznaniem, powiedziała:
— Jesteś gotowa. Tak, by razem z nim — wskazała Kocyka — nie dać się zabić zaraz na początku walki. Zrobimy jeszcze próbę na poważnie.
Na poważnie? To co to, do licha, było przed chwilą?
Próbą na poważnie okazała się walka z Dwoma Palcami w kręgu plemiennym. Jeśli Key’la miała nadzieję, że żółtooki vaihir potraktuje ją łagodniej, bo się znają, pierwsze uderzenie żelaznym, nabijanym guzami prętem wyprowadziło ją z błędu. Ledwo je sparowała, następny cios huknął o jej żebra, kończąc początkowe starcie. Dziewczynka zatoczyła się i omal nie zemdlała z bólu, choć gdzieś pod czaszką trzepotała jej świadomość, że gdyby Dwa Palce nie złagodził uderzenia, zabiłby ją na miejscu.
Czwororęcy nie uznawali jednak czegoś takiego jak ustawione, pozorowane pojedynki.
Kocyk podszedł, objął ją, przytulił, a jego twarz miała taki wyraz, że Key’la na wszelki wypadek szepnęła mu do ucha:
— To tylko zabawa. Nie zabijamy. Pamiętaj.
Ostatecznie wygrali drugi, trzeci i piąty pojedynek. Ich taktyka była prosta: ona starała się nie dać trafić, a Kocyk brał na siebie ciężar ataku. Jeśli łańcuch krępował mu ruchy, Key’la aktywniej włączała się do walki. Radzili sobie chyba nieźle, bo żaden ze stojących w kręgu wojowników nie zgłosił obiekcji co do uczciwości pojedynku.
Po którego zakończeniu podszedł do nich Dwa Palce, poczochrał obie ciemne głowy i wymruczał:
— Słaba Jedna. Powinniśmy ci zmienić imię.
Zdążyła już odzyskać oddech, splunęła jeszcze raz, nie przejmując się, co by na to powiedziała Ana’we, i posłała płowemu olbrzymowi złośliwe spojrzenie.
— A ty? Zamierzasz zmienić imię czy obciąć sobie pozostałe osiem… naście palców? Poza tym podoba mi się, jak to brzmi po vaihirsku – Sauri-noi.
— Mnie też się podoba — uśmiechnął się z góry. — Myślę, że jesteście gotowi.
Zaskoczył ją. Gotowi?
— Na co? — strzeliła pytaniem.
Zawahał się, mrużąc żółte oczy. Nauczyła się już rozpoznawać takie miny. Był zdziwiony i skonsternowany.
— Usta Ziemi nie mówiła? Nie mówiła, dlaczego tak intensywnie uczy cię walki?
Key’la cofnęła się nieco, strzelając oczyma na boki. Krąg rozpadł się na części. Większość zgromadzonych wracała do swoich spraw, zajęć, jakiekolwiek by one były. Usta Ziemi stała z boku w otoczeniu kilkunastu innych vaihirów obu płci. Dyskutowali. Nikt nie patrzył w jej stronę.
— Czego Usta Ziemi mi nie powiedziała? Dwa Palce?
Wojownik zmrużył oczy jeszcze bardziej, zacisnął usta w wąską kreskę. To też już znała. Był zły.
— Idziemy na wojnę. Trzydzieści Dłoni i inne plemiona Martwej Ziemi. Idziemy do naszego boga, który został uwięziony i nie potrafi się uwolnić. Usta Ziemi powiedziała, że to ostatnia chwila. A ty idziesz z nami.
Wojna.
Krzyki rannych, rzężenie konających, wycie rozdzierające niebo, wyrwane nie wiedzieć z czyjego gardła, płonąca trawa, płonące ciała, żelazny zapach krwi zmieszany ze smrodem spalenizny. Martwi mężczyźni. Martwe kobiety. Martwe dzieci.
Martwi vaihirowie.
Wszyscy martwi.
Złapała się na tym, że cofa się, krok za krokiem, kręcąc głową i mamrocząc:
— Nie. Nie chcę. Nie pójdę. Nie.
Dwa Palce założył ręce na piersi, obie pary.
— Widzę, że ci nie powiedziała — mruknął. — To do niej podobne. Nie bój się. Będziemy z tobą, ja, Kubek Wody i Czarny Biały. No i on, twój kanaloo. Będziesz bezpieczna.
Jak echo wróciły do niej słowa jednego z braci – nie martw się, idzie cały wojenny obóz, tysiące wozów i rydwanów, nasza rodzina… Nic ci się nie stanie.
Potrząsnęła głową. Nie o to chodziło. Nie bała się o siebie, nie bardziej niż kiedyś.
— Widziałeś wojnę? — zapytała szeptem.
— Co?
— Pytam, czy widziałeś wojnę.
— Walczyłem już, Słaba Jedna. Zabijałem. Widziałaś.
Tak. Potyczki na pograniczu, krew rudziejąca na czarnej skale. Trupy wciśnięte w skalną szczelinę i przysypane odłamkami. Starcia krótsze niż ich pojedynek.
Gdzie im tam do pola śmierci ciągnącego się aż po horyzont.
— Więc nie. Nie wiesz, co to wojna.
— Walczyłem i zabijałem — powtórzył.
— Ja nie. Ale wiem lepiej od ciebie.
Chyba ubodła jego dumę. Ich spojrzenia zderzyły się, zaiskrzyło.
— Co wiesz lepiej od niego, dziecko?
Usta Ziemi podeszła do nich niemal bezszelestnie. Key’la otrząsnęła się już i czuła gniew. Gniew, że znów ktoś decydował, co z nią będzie, nie pytając jej nawet o zdanie. Jakby była czyimś zwierzątkiem. Albo małym dzieckiem.
— Co to wojna.
Vaihirska kobieta uśmiechnęła się zmęczonym grymasem.
— Nasza wojna jest inna niż twoja. Według twojej miary czasu toczymy ją od tysiąca lat. A od trzystu, odkąd straciliśmy boga, przegrywamy. — W tej chwili jej kamienne oko miało w sobie więcej życia niż to drugie, zielono-złote. — Dlatego musimy coś zrobić, nim świat zawali nam się na głowy. Nim wyginiemy.
— Wyginiecie? — Key’la wskazała na otaczające ich zielone tarasy, szumiące strumienie, wejścia do mieszkalnych jaskiń. — Nie wyglądacie na takich, co giną.
Grymas czwororękiej kobiety pogłębił się, nie miała już ust, tylko szramę ciachniętą nożem.
— Trzydzieści Dłoni to najsilniejsze plemię w tej części świata. W promieniu wielu dni drogi nie ma silniejszego. A przecież jest nas połowa z tego, co było sto lat temu, i ćwierć tego, co było, gdy bóg odszedł spłacić swój dług. Schwytano go w pułapkę i nie możemy już pić dusz z jego ciała, by dać je wszystkim naszym dzieciom, aby obdarować je rozumem. Teraz…
Dwa Palce chrząknął.
— Vanahera…
Pierwszy raz dziewczynka słyszała, jak ktoś tak nazywa Usta Ziemi. Nie brzmiało to jak imię czy przezwisko.
— Nie, nie… — Olbrzymka pokręciła głową. — Nie zabiorę jej tam, nie pokazując po co… Przemówiła na placu sądu, ma cztery ręce. Niech wie.
— Wielu się to nie spodoba.
— Wielu nie chciało nic zrobić. Wielu mówiło: „Niech zostanie jak jest, może on sam się uwolni”. „Może poddaje próbie naszą wiarę”. „Może wszystko będzie jak kiedyś”. — Uderzyła dłońmi o rękojeści szabel. — Nie. Nie będzie. I dlatego Pęki Snów, Płaskie Twarze, Złamane Włócznie i inni pójdą z nami. Jeśli Thoweth nie chce lub nie potrafi się uwolnić… Może my damy radę.
— Ja nie jestem z tych, którzy mówią nie — Dwa Palce powiedział to ledwo słyszalnym szeptem. — Nie musisz mnie przekonywać.
Key’la zaśmiała się, przyciągając oba spojrzenia, żółte i zielono-złote.
— Ona nie mówi do ciebie, Dwa Palce. Ani do mnie. Mówi do siebie. To siebie chce przekonać, że robi dobrze, prawda?
Wzrok Ust Ziemi zmiękł.
— Mądra dziewczynka. Tak. Siebie. Dziwi cię to, dziecko?
— Nie, vanahera, nie dziwi.
— Wiesz, co to znaczy? Vanahera?
— Nie. A muszę wiedzieć?
— Nie da się tego przetłumaczyć jednym słowem. Twój język jest zbyt ubogi, za… logiczny. Najbliżej temu będzie „kopiąca głęboko, gdy inni stoją i kpią”.
Dwa Palce żachnął się wyraźnie.
— Nie mam racji, wojowniku? — Usta Ziemi zmrużyła zieloną jaskinię tryskającą ogniem, w jaką nagle zmieniło się jej prawdziwe oko. — Przecież ty też ośmielasz się mówić mi, co mogę, a czego nie mogę zrobić. Wielu się to nie spodoba, mówisz? Od kiedy jesteś głosem wielu?
Vahir cofnął się o pół kroku, unosząc ręce w obronnym geście, mimo iż Usta Ziemi nie wykonała żadnego ruchu w jego stronę.
— Kona weihi bloss. Sauri-noi trew komnre.
Tym razem to Key’la prychnęła, rozzłoszczona.
— Może powiesz to w meekhu, co? Nie mów o mnie, jeśli nie rozumiem, o co chodzi.
— Powiedział, że wielu często się myli. A ty możesz poznać prawdę. Chcesz tego, dziecko?
Prawda. Znała się już z nią. To ta gryząca w serce, odzierająca ze złudzeń, złośliwa wiedźma.
Dlaczego nie?