Rozdział 26

Usta Zie­mi po­pro­wa­dzi­ła ich wą­skim ko­ry­ta­rzem w głąb góry. Głę­bo­ko w trze­wia zie­mi. Szli gę­sie­go, naj­pierw va­ihir­ska ko­bie­ta, po­tem Key’la, na koń­cu Ko­cyk. Ko­ry­tarz był tak wą­ski, że ich prze­wod­nicz­ka prze­ci­ska­ła się nie­kie­dy bo­kiem, ale dla dziew­czyn­ki i chło­pa­ka miej­sca było dość.

Ze­szli tak głę­bo­ko, że w pew­nym mo­men­cie Key’la zo­rien­to­wa­ła się, że ota­cza­ją­ce ich ska­ły nie są już tą czar­ną, ob­sy­dia­no­wą masą, któ­rą były wy­żej; sta­ły się zwy­kłe, sza­re, brą­zo­we, po­prze­ci­na­ne róż­ny­mi ży­ła­mi, spę­ka­ne, swoj­skie.

Do­tknę­ła ścia­ny, bru­dząc pal­ce, po­wą­cha­ła. Ka­mień. Zwy­czaj­ny ka­mień.

— Tak głę­bo­ko zmia­na nie się­gnę­ła. — Prze­wod­nicz­ka naj­wy­raź­niej mia­ła z tyłu gło­wy do­dat­ko­we oko. — Kie­dyś wszę­dzie były ta­kie ska­ły, na gó­rze też. Ka­mie­nie róż­nych barw, róż­nej twar­do­ści, rudy me­ta­li… Wiesz, jak zro­bi­li­śmy na­sze ta­ra­sy? Te, na któ­rych ro­sną tra­wa i drze­wa? Ko­pa­li­śmy głę­bo­ko, bar­dzo głę­bo­ko, aż do ta­kich skał jak te, po­tem wy­do­by­wa­li­śmy je na po­wierzch­nię, kru­szy­li­śmy, mie­sza­li­śmy z na­wo­zem i do­pie­ro taką niby-zie­mią wy­peł­nia­li­śmy jamy na zbo­czach do­li­ny. Stąd też mamy pły­ty chod­ni­ko­we w róż­nych ko­lo­rach.

— To mu­sia­ła być cięż­ka pra­ca.

Trzy­ma­na przez Usta Zie­mi lam­pa za­mi­go­ta­ła, gdy ko­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Mie­li­śmy boga, mie­li­śmy moc. Było nas wię­cej. Do­brzy Pa­no­wie nie prze­szka­dza­li. Na­wet cza­sem po­mo­gli. Wte­dy wszy­scy się bali tego, co może na­dejść ze środ­ka, z miej­sca, gdzie Nisz­czy­ciel­ka roz­bi­ła jed­no z As­fh­ro Do­eynn. Księ­gę Świa­ta. I wy­pu­ści­ła z niej cho­re, ka­le­kie, nie­peł­ne lub prze­peł­ne stwo­rze­nia.

— Prze­peł­ne?

— Ta­kie, któ­re są czymś wię­cej, niż być po­win­ny: psy o skó­rze jak łu­ska, pta­ki z ludz­ki­mi twa­rza­mi na wę­żo­wych szy­jach, węże z no­ga­mi, kol­co­stwo­ry, pió­ro­stwo­ry i inne. Po­mie­sza­ne cia­ła i du­chy. Osza­la­łe ze stra­chu, czu­ją­ce, że coś jest z nimi nie tak, że nie są tym, czym być po­win­ny. Ich wspo­mnie­nia nie zga­dza­ły się z resz­tą. Dzi­ka Moc zo­sta­ła uwol­nio­na w ta­kiej ilo­ści, że za­mie­ni­ła się w cha­otycz­ną pięść, orzą­cą świat pa­zu­ra­mi nie­moż­li­we­go. Kontr­ata­ko­wa­no. Ci, któ­rzy mie­li wła­sną Moc, rzu­ci­li ją prze­ciw tej dru­giej. Nasz bóg i inni. Pło­nę­ły na­wet po­wie­trze i woda. Zni­kły mia­sta, wio­ski, dro­gi. Wszyst­ko. Na zie­mi po­zo­sta­ła wiel­ka, okrą­gła pla­ma czer­ni. Nikt nie wie, jaka jest wiel­ka. Może zaj­mu­je set­ki mil? Inne Księ­gi re­zo­no­wa­ły… wiesz, co to zna­czy?

— Nie.

— Jak we­tkniesz w dziu­rę w zie­mi dwa jed­na­ko­we mie­cze i ude­rzysz w klin­gę jed­ne­go, dru­gi też za­cznie drżeć. Za­śpie­wa wspól­ną pieśń. Ma­gia też re­zo­nu­je, Moc jest wraż­li­wa na wspól­ne me­lo­die. Nie­waż­ne. Waż­ne jest, że naj­więk­sze znisz­cze­nia, naj­więk­sza pla­ma na ob­li­czu świa­ta tkwi tu­taj. A va­ihi­ro­wie… my i nasz bóg zło­ży­li­śmy przy­się­gę, że bę­dzie­my strzec jej gra­ni­cy.

Ukłu­cie cie­ka­wo­ści było jak dźgnię­cie szpi­lą.

— A poza nią? Co jest?

Ko­lej­ne wzru­sze­nie ra­mio­na­mi roz­ko­ły­sa­ło cie­nie na ścia­nach. Usta Zie­mi za­trzy­ma­ła się, od­wró­ci­ła do nich. Jej twarz, ma­lo­wa­na chwiej­nym świa­tłem lam­py, wy­da­wa­ła się mniej ludz­ka, bar­dziej zwie­rzę­ca i dzi­ka niż wcze­śniej.

— Tam da­lej żyli… żyją inni, tacy jak my… Roz­bit­ko­wie, któ­rzy nie mie­li wy­bo­ru ani na­wet ka­wał­ka wła­sne­go świa­ta. Głów­nie lu­dzie, jak­by dla żar­tu. Żyli tu ra­zem z nami, cza­sem wal­czy­li­śmy, czę­ściej pi­li­śmy wino. Nie było dla nich miej­sca poza Mro­kiem, więc ka­za­no im we­ge­to­wać tu­taj. Część wy­mar­ła, Amu­len’drech, ka’sui, Plohh. Ten świat… Jest w nim coś ta­kie­go, że nie­któ­rych z sie­bie strzą­sa. Tam da­lej znaj­do­wa­ły się też inne Księ­gi Świa­ta. I od­po­wie­dzia­ły na znisz­cze­nie ich sio­stry, nie­któ­re po­pę­ka­ły, inne wy­nu­rzy­ły się na po­wierzch­nię, sie­jąc pa­mię­cią nie­stwo­rzo­nych świa­tów. Za­trzy­ma­no je, le­d­wo-le­d­wo, choć na­dal wy­pa­cza­ją wszyst­ko wo­kół. Te­raz nie wie­my, co znaj­du­je się da­lej, Nie wie­my, ilu na­szych są­sia­dów prze­ży­ło, nie za­pusz­cza­my się tam. To wie­le, wie­le cy­kli wę­drów­ki, a nas jest za mało, by wal­czyć o resz­tę świa­ta. Całą ener­gię kon­cen­tru­je­my na woj­nie tu­taj, wal­kach z tym, co wy­cho­dzi z Va­wenn’ob­le­ris, hm, to aku­rat mogę do­kład­nie prze­tłu­ma­czyć, Do­li­na Żalu, tak to bę­dzie brzmia­ło w two­im ję­zy­ku. By­łam tam raz, jako mło­da wo­jow­nicz­ka. — Usta Zie­mi do­tknę­ła czar­nej kuli w oczo­do­le. — Wy­mie­ni­łam się wte­dy ze świa­tem, oko za oko. Do­li­na jest tak wiel­ka, że po ho­ry­zont nie wi­dać jej gra­nic. Po­środ­ku stoi słup, wy­so­ki na set­ki kro­ków, po­dob­no na tym słu­pie wasi bo­go­wie uwię­zi­li Nisz­czy­ciel­kę. Na wiecz­ność. Sie­dzi w kom­na­cie z krysz­ta­łu i pa­trzy na to, co zro­bi­ła. Cały czas. Nie śpiąc, nie je­dząc, nie mo­gąc na­wet na chwi­lę za­mknąć oczu. Wi­dzia­łam ten słup, z da­le­ka. A za słu­pem, na gra­ni­cy Va­wenn’ob­le­ris stoi nasz bóg, schwy­ta­ny w pu­łap­kę.

— Wi­dzia­łaś go?

— Gdy ka­mień wy­bił mi oko, gdy czer­wo­ny wrzask, błysk, płacz, jęk… wszyst­ko na­raz wbi­ło mi się w gło­wę, zza mgły, tym wła­śnie no­wym okiem, okiem z ka­mie­nia, uj­rza­łam go. Stał po dru­giej stro­nie do­li­ny w bo­jo­wej po­zie, z bro­nią w trzech rę­kach, czwar­tą miał za­ci­śnię­tą w pięść. Wo­łał mnie. Inni też go wi­dzie­li i sły­sze­li… cięż­ko ran­ni albo umie­ra­ją­cy…

Ol­brzym­ka wzdry­gnę­ła się, za­mru­ga­ła zdro­wym okiem.

— Od wie­lu lat wy­sy­ła­li­śmy tam wy­pra­wy. Na­sza za­szła naj­da­lej ze wszyst­kich. Od­par­ły nas wte­dy, stwo­rze­nia z do­li­ny zmie­ni­ły się przez te stu­le­cia. Sta­ły bar­dziej… zwar­te, nie, ten twój ję­zyk, nie­przy­dat­ny do ni­cze­go… sta­ły się bar­dziej praw­dzi­we, ka­le­kie du­sze do­pa­so­wa­ły się do ka­le­kich ciał i na­gle nie ma już mowy o ka­lec­twie, bo sko­ro wszyst­ko pa­su­je… ro­zu­miesz?

— Chy­ba.

— Ata­ko­wa­ły nas za­wzię­cie, fa­la­mi, z zie­mi i nie­ba. Nie mo­gli­śmy się prze­bić. Od tam­te­go cza­su sta­ra­my się tyl­ko utrzy­mać gra­ni­cę, krąg wo­kół do­li­ny, wal­cząc z po­two­ra­mi wy­cho­dzą­cy­mi ze środ­ka i wy­słan­ni­ka­mi Do­brych Pa­nów, któ­rzy wbi­ja­ją nam noże w ple­cy.

— Ale te­raz zdo­ła­cie się prze­bić?

— Nie. Te­raz spró­bu­je­my obejść do­li­nę. I albo nam się uda, albo wy­mrze­my. Nie od razu, po­wo­li, ale wy­gi­nie­my. Bez po­mo­cy Tho­we­tha nie mo­że­my dłu­żej ist­nieć.

Key’la zmarsz­czy­ła brwi. Ten Tho­weth to tyl­ko bóg. Pa­mię­ta­ła, jak trak­to­wa­no bo­gów na po­gra­ni­czu, gdzie strza­ła ban­dy­ty czy ko­czow­ni­ka mo­gła nad­le­cieć nie wia­do­mo skąd i w każ­dym mo­men­cie. Lu­dzie szyb­ko się uczy­li, że do ochro­ny przed nią od naj­żar­liw­szej mo­dli­twy lep­szy jest so­lid­ny pan­cerz. I wła­sny łuk w gar­ści, żeby od­po­wie­dzieć na­past­ni­ko­wi. Gdy i to nie po­mo­gło, mó­wi­li: „Taki los” i żyli da­lej.

W wo­zach mie­li oczy­wi­ście mały oł­ta­rzyk dla Laal, dziew­czyn­ka sama skła­da­ła na nim bu­kie­ci­ki z wła­sno­ręcz­nie ze­rwa­nych kwiat­ków, cza­sem za­pa­li­ła ka­dzi­deł­ko, cza­sem się po­mo­dli­ła, dzie­cię­cą mo­dli­twą, nie­skład­ną i szcze­rą, ale poza tym… Ver­dan­no pa­mię­ta­li, że Pani Koni za­cho­wa­ła mil­cze­nie w cza­sie Krwa­we­go Mar­szu.

Bóg to bóg. Trze­ba oka­zy­wać mu sza­cu­nek, bo może zła­mać ci ży­cie, ale naj­le­piej niech się trzy­ma z da­le­ka.

Usta Zie­mi pa­trzy­ła na nią z góry. Dziw­nym wzro­kiem. Smut­nym i dra­pież­nym jed­no­cze­śnie.

— Po­ka­żę ci.

Od­wró­ci­ła się i po­pro­wa­dzi­ła ich da­lej w głąb ska­ły. Szli tak jesz­cze przez kil­ka­set kro­ków, w ci­szy za­kłó­ca­nej tyl­ko po­brzę­ki­wa­niem łań­cu­cha spi­na­ją­ce­go Key’lę i chłop­ca, aż wresz­cie tu­nel wy­pluł ich do wnę­trza ogrom­nej ja­ski­ni. Ta dziu­ra w zie­mi była tak wiel­ka, że Key’la mia­ła wra­że­nie, jak­by wy­szli gdzieś na po­wierzch­nię w sam śro­dek bez­k­się­ży­co­wej, po­chmur­nej nocy. Nie wi­dzia­ła ani prze­ciw­le­głej ścia­ny, ani za­ry­su skle­pie­nia. Usta Zie­mi nie dała jej cza­su na za­dzi­wie­nie, unio­sła wy­żej lam­pę i zro­bi­ła kil­ka kro­ków w przód.

Świa­tło roz­bły­sło zło­tem, wy­do­by­wa­jąc z cie­ni na po­sadz­ce ja­kieś krza­ki ob­ro­śnię­te uschły­mi li­ść­mi, kup­ki ga­łą­zek, ka­mie­nie… Ol­brzym­ka sta­nę­ła, omio­tła oko­li­cę lam­pą, oczy mia­ła za­mknię­te.

— Patrz — szep­nę­ła. — Spró­buj zro­zu­mieć.

Key’la pa­trzy­ła. Krza­ki, ga­łąz­ki, ka­mie­nie… krza­ki, ga­łąz­ki… le­żą­cy na gra­ni­cy świa­tła ka­mień spoj­rzał na nią oczo­do­ła­mi wy­peł­nio­ny­mi ciem­no­ścią, uśmiech­nął się drob­ny­mi zę­ba­mi. Kpił. Krza­ki… kup­ki ko­ści, drob­nych, bia­łych, cien­kich jak jej pal­ce. Klat­ki że­ber z ka­wał­ka­mi skó­ry tu i tam, kup­ki ko­ści, czasz­ki…

Wszyst­ko drob­ne, małe, nie więk­sze niż ona. Gdy­by umar­ła tu i te­raz, pa­dła tru­pem i za­mie­ni­ła się w szkie­let, pa­so­wa­ła­by ide­al­nie do tego cmen­ta­rzy­ska.

Tyl­ko jej zęby mia­ły­by mniej ostre kły, a przy że­brach by­ło­by mniej ko­ści.

Tyl­ko z dwóch rąk.

— Kto…

— Na­sze dzie­ci. Bez ro­zum­nej du­szy. Małe zwie­rząt­ka, któ­re ni­g­dy nie sta­ły­by się do­ro­sły­mi va­ihi­ra­mi. W chwi­li bun­tu nasi stwór­cy byli jesz­cze na tyle po­tęż­ni, by rzu­cić na nas klą­twę, od­bie­ra­ją­cą więk­szo­ści na­szych nowo na­ro­dzo­nych dzie­ci du­sze. Bo tyl­ko my­ślą­cy mają du­sze, więc ci, któ­rzy ich nie mają, ni­g­dy nie we­sp­ną się do po­zio­mu ro­zum­nych. Ta­kie są pra­wa Wszech­rze­czy. A my, no cóż, by­li­śmy… je­ste­śmy isto­ta­mi stwo­rzo­ny­mi, a nie wy­ro­sły­mi do in­te­li­gen­cji, więc na­szym pa­nom było ła­two ze­pchnąć nas do po­zio­mu zwie­rząt. Ale wte­dy mie­li­śmy już wła­sne­go boga, on przy­kła­dał pa­lec do ser­ca nowo na­ro­dzo­ne­go, od­da­wał mu ka­wa­łek, iskier­kę wła­sne­go du­cha i za­stę­po­wał brak praw­dzi­wej du­szy, odro­bi­ną wła­snej. Ale te­raz Tho­we­tha nie ma już z nami i klą­twa od­zy­ska­ła moc. Za­bi­ja nas: na­sze my­śli, na­sze ser­ca.

Key’la nie ro­zu­mia­ła. A wła­ści­wie nie chcia­ła się­gnąć po zro­zu­mie­nie, mimo że wid­nia­ło tuż przed nią.

Praw­da. Ta sta­ra ję­dza wy­szcze­rzy­ła się do niej, uno­sząc za­krwa­wio­ne pa­zu­ry, i szep­cząc: „A wi­dzia­łaś wśród nich ja­kieś dzie­ci?”.

Ko­cyk stał za jej ple­ca­mi bez ru­chu, jak­by i jego do­się­gła gro­za ka­mien­nej po­sadz­ki usia­nej drob­ny­mi ko­ść­mi. Usta Zie­mi wciąż mia­ła za­mknię­te oczy. Mó­wi­ła, nie, ra­czej strze­la­ła krót­ki­mi zda­nia­mi, jak­by plu­ła krwią:

— Za­cho­dzisz w cią­żę, czu­jesz, jak ro­śnie w to­bie ży­cie. Ro­dzisz krzy­cząc. Cza­sem za­zdrosz­czę wam, że wa­sze dzie­ci mają tyl­ko dwie ręce. Tu­lisz i mo­dlisz się, żeby to było to jed­no na czte­ry czy pięć… Bo klą­twa nie za­dzia­ła­ła w peł­ni i jed­no na czwo­ro, cza­sem jed­no na pię­cio­ro dzie­ci ro­dzi się z wła­sną du­szą. A resz­ta… Pierw­sze dni, pła­cze, je, śpi, bru­dzi się, szu­kasz w twa­rzy, w spoj­rze­niu… oznak ro­zum­no­ści. Cza­sem to trwa, na two­ją mia­rę cza­su bę­dzie pół roku, cza­sem rok, ni­g­dy nie dłu­żej niż dwa. I po­tem wiesz… naj­czę­ściej wiesz, że uro­dzi­łaś zwie­rząt­ko.

Key’la drgnę­ła.

— Nie mów tak — po­pro­si­ła ci­cho.

— Je­ste­śmy inni niż wy — w gło­sie Ust Zie­mi ból mie­szał się z dumą. — Nie do­ra­sta­li­śmy do in­te­li­gen­cji, choć by­li­śmy bli­sko. Ob­da­ro­wa­no nas nią. Je­ste­śmy inni. Ro­dzisz dziec­ko z na­dzie­ją, że bę­dzie mia­ło du­szę, a gdy wiesz już, że jej nie ma, nie mówi, nie śmie­je się, jest mą­dre, tak, ale nie in­te­li­gent­ne. Kam­de­ri­su­we, obo­wią­zek mat­ki… po­da­jesz zio­ła… za­sy­pia, bie­rzesz na ręce i scho­dzisz pod zie­mię. Jest lek­kie i cie­płe, śpi co­raz głęb­szym snem, od­dy­cha spo­koj­nie…

Ol­brzym­ka w koń­cu otwo­rzy­ła po­wie­ki i od­wró­ci­ła się do nich. Jej oczy, czar­ne i zie­lo­ne, wy­glą­da­ły tak samo, ukry­te w cie­niach ma­lo­wa­nych przez lam­pę.

— Za­zwy­czaj prze­sta­ją od­dy­chać, nim tu­taj do­trzesz. Znaj­du­jesz ka­wa­łek wol­nej prze­strze­ni, ukła­dasz. Od­cho­dzisz.

— Nie mo­że­cie…

— Nie! Nie… do­ro­sły va­ihir to ma­chi­na do wal­ki. Umie­my tyl­ko to, bo tak nas stwo­rzo­no. Bez du­szy zna­my je­dy­nie gniew, wście­kłość, ry­wa­li­za­cję, za­bi­ja­nie. Nie da się nas oswo­ić, uło­żyć. Wy­tre­so­wać… Pró­bo­wa­li­śmy.

Ileż bez­rad­no­ści moż­na wlać w jed­no sło­wo.

Pró­bo­wa­li­śmy.

— Wie­lu zgi­nę­ło, bo po­słu­cha­ło szep­tu ser­ca. A na­sza ro­zum­ność… pa­mię­tasz Ka­wa­łek Że­la­za?

Czy pa­mię­ta? Key’la nie wi­dzia­ła go od dłuż­sze­go cza­su, ale oczy­wi­ście, że pa­mię­ta­ła.

— Je­ste­śmy cisi. Spo­koj­ni. Nie wrzesz­czy­my w trak­cie wal­ki, nie roz­pa­la­my swo­je­go gnie­wu. Nie mu­si­my. Ale cza­sem on wy­bu­cha. I tra­ci­my kon­tro­lę, wróg jest wszę­dzie, nie­waż­ne, ile ma rąk, nóg, głów… Za­tra­ca­my się. Ka­wa­łek Że­la­za i Czar­ny Bia­ły są brać­mi; ich mat­ka oka­mie­ni­ła swo­je ser­ce tak, że w koń­cu pę­kło, wiesz? Uro­dzi­ła ośmio­ro dzie­ci i umar­ła, wra­ca­jąc stąd na górę szó­sty raz. Nie­waż­ne… Oni są brać­mi i kie­dyś w trak­cie wal­ki Ka­wa­łek Że­la­za za­tra­cił się. Ogar­nął go bo­jo­wy szał, czer­wo­ny i gę­sty jak za­sy­cha­ją­ca krew. Czar­ny Bia­ły wal­czył z nim przez wie­le go­dzin. Po­ha­ra­tał go, po­chla­stał nie­mal na ka­wał­ki, a gdy jego brat osu­nął się w koń­cu na zie­mię, be­stia go pu­ści­ła. Po­wró­cił do kra­iny ro­zum­nych. Nie wszyst­kim się uda­je. Cza­sem mu­si­my za­bić tych, któ­rzy wy­bie­ra­ją dro­gę zwie­rzę­cia. Patrz.

Usta Zie­mi po­sta­wi­ła lam­pę na po­sadz­ce, opa­dła na ko­la­na i opie­ra­jąc się dol­ny­mi dłoń­mi o dno ja­ski­ni, gór­ne wy­cią­gnę­ła tak, jak­by chcia­ła schwy­cić po­wie­trze. Ko­cyk stra­cił na­gle spo­kój, wy­sko­czył przed Key’lę, a jego nóż i pa­zu­ry bły­snę­ły w świe­tle lam­py.

Va­ihir­ska ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się dzi­ko.

— No pro­szę, na­wet jak pró­bu­ję za­po­mnieć, że on po­cho­dzi z ho­dow­li Do­brych Pa­nów, nic z tego. Twój ka­na­loo za­pew­ne zo­stał na­uczo­ny roz­po­zna­wać tę po­sta­wę. To pohe, gniew, obłęd i amok w jed­nym. Taką po­zy­cję przyj­mu­je va­ihir w chwi­li, gdy się za­tra­ca. Gdy od­rzu­ca ro­zum i zmie­nia się w zwie­rzę. Je­śli kie­dy­kol­wiek zo­ba­czysz w ta­kim sta­nie ko­goś z nas, ucie­kaj. Rzuć wszyst­ko i ucie­kaj. Je­steś mała, scho­waj się do dziu­ry, gdzie nie bę­dzie mógł za tobą pójść, i cze­kaj, aż odej­dzie. Cier­pli­wość nie jest ce­chą pohe.

Wy­pro­sto­wa­ła się, pod­no­sząc lam­pę. Ko­ści i czasz­ki znów za­ja­śnia­ły w krę­gu świa­tła. Jed­no z ra­mion ol­brzym­ki wska­za­ło wej­ście do ja­ski­ni.

— W moim ple­mie­niu od wie­lu lat żad­na ko­bie­ta nie scho­dzi­ła taką dro­gą. W in­nych jesz­cze to ro­bią, ale co­raz rza­dziej. Nie da­je­my już rady. I mam wra­że­nie, że z tego po­wo­du czę­ściej przy­cho­dzi po nas pohe. Na­sza roz­pacz jest ci­cha, nie krzy­czy i nie pła­cze w głos. Tyl­ko tu — do­tknę­ła pier­si — sie­dzi be­stia, co­raz głod­niej­sza i bar­dziej znie­cier­pli­wio­na. Każ­dy ma swój spo­sób, by ją uśpić. Me­dy­ta­cje, mo­dli­twy, mu­zy­ka. Ja gram na holi. To moja ko­ły­san­ka dla be­stii.

Key’la kiw­nę­ła gło­wą, mru­gnę­ła szyb­ko i od­wró­ci­ła wzrok. To wstyd pła­kać przy ob­cych. Usta Zie­mi była jed­nak mą­dra. Opu­ści­ła lam­pę, zmniej­sza­jąc pro­mień świa­tła do kil­ku stóp.

— Wy­ru­szy­my na woj­nę prze­ciw stwo­rom z Do­li­ny Żalu. Na woj­nę wła­śnie, bo je­dy­ną na­szą na­dzie­ją jest to, że uda nam się uwol­nić, obu­dzić na­sze­go boga, i za­mknąć na za­wsze ten tu­nel, tę ja­ski­nię. Bo nie mamy wyj­ścia. Wy­mie­ra­my. Ro­zu­miesz?

Dziew­czyn­ka wes­tchnę­ła. Po­cią­gnę­ła no­sem.

— Tak.

— Do­brze. Chodź­my.

Wra­ca­li w mil­cze­niu, jak­by gro­za ja­ski­ni za­ci­snę­ła im się na gar­dłach i nie chcia­ła pu­ścić. Gdzieś w po­ło­wie dro­gi Usta Zie­mi za­trzy­ma­ła się, unio­sła lam­pę i nie pa­trząc w tył, po­wie­dzia­ła:

— Dzię­ku­ję.

— Za co?

— Że nie za­py­ta­łaś, ile razy tędy scho­dzi­łam.

Key’la mil­cza­ła. Na­wet je­den raz to za dużo. O wie­le za dużo.

Po kil­ku ude­rze­niach ser­ca bez sło­wa ru­szy­ły da­lej.

Загрузка...