Epilog 2

Yatech stał w oknie i pa­trzył, jak sza­ry pył za­snu­wa mia­sto. Ze­wsząd sły­chać było bi­cie dzwo­nów, wa­le­nie w gon­gi i dę­cie w trą­by, za­leż­nie od tego, jak w da­nej świą­ty­ni wzy­wa­no na po­moc wła­sne­go boga.

Bo­go­wie tu nie po­mo­gą, po­my­ślał.

Przy­po­mniał so­bie te frag­men­ty le­gend Is­sa­ram, któ­re mó­wi­ły o koń­cu świa­ta opła­ka­nym sza­ry­mi łza­mi.

Pon­kee-Laa wrza­ło od sa­me­go rana, gdy na po­łu­dnio­wym ho­ry­zon­cie uka­za­ła się chmu­ra pyłu. Szkar­łat­ne Wzgó­rza – od­mie­nia­no tę na­zwę we wszyst­kich ję­zy­kach uży­wa­nych w mie­ście – Szkar­łat­ne Wzgó­rza wy­bu­chły. A wraz z nimi zgi­nę­li za­pew­ne wszy­scy ży­ją­cy tam po­szu­ki­wa­cze ta­jem­nic i łow­cy po­two­rów.

Nie dbał o to.

Ja­kiś czas póź­niej wiatr z po­łu­dnia przy­gnał nad me­tro­po­lię dym i mia­sto osza­la­ło ze stra­chu.

O to też nie dbał.

Ubrał się spo­koj­nie, bez po­śpie­chu. Ko­niec świa­ta koń­cem świa­ta, ale to jesz­cze nie po­wód, by bie­gać w roz­pię­tych spodniach.

Za­ło­żył pas z mie­cza­mi i wy­szedł z po­ko­ju, po czym skie­ro­wał się do są­sied­nie­go bu­dyn­ku. Była to spe­lu­na rzą­dzo­na przez po­dej­rza­ną ban­dę na­le­żą­cą po­noć do po­tęż­nej Ligi Czap­ki. Ży­jąc w tym mie­ście od tak dłu­gie­go cza­su, na­ty­kał się na tę na­zwę tu i tam. W spe­lu­nie tej, za od­po­wied­nią opła­tą, moż­na było pa­lić, żuć, pić lub jeść rze­czy, któ­re za­bie­ra­ły czło­wie­ka w bar­dzo da­le­ką po­dróż.

Stró­żu­ją­cy przy drzwiach zbir po­znał go z da­le­ka i lek­ko się kła­nia­jąc, wpu­ścił do środ­ka. Od­kąd Yatech przy­ciął mu jed­no ucho, nie dys­ku­to­wał już nad jego pra­wem do od­wie­dza­nia tej nory.

Wo­jow­nik zszedł do piw­ni­cy, jak każ­de­go dnia sta­ra­jąc się nie wdep­nąć w pla­my rzy­go­win i szczyn. I jak co dnia kop­nia­kiem otwo­rzył ostat­nie drzwi.

Ia­vva po­wi­ta­ła go ja­sno­okim spoj­rze­niem. Od chwi­li, gdy oka­le­czy­ła kil­ku ban­dzio­rów, któ­rzy zbyt in­ten­syw­nie przy­sta­wia­li się do Ka­nay­oness, dziew­czy­ny mia­ły spo­kój. Yatech od­wie­dzał je co dnia, przy­no­sząc ko­lej­ne flasz­ki go­rzał­ki i spraw­dza­jąc, czy wszyst­ko w po­rząd­ku. Od­kąd Mała Kana wró­ci­ła ze Świą­ty­ni Re­agwy­ra, nie wy­cho­dzi­ła z tej nory.

Po­chy­lił się i spraw­dził, czy od­dy­cha. Cuch­nę­ła pa­skud­nie. A po­tem zro­bił coś, na co Ia­vva po­zwo­li­ła­by tyl­ko jemu: pod­niósł le­żą­cą bez ru­chu Ka­nay­oness ze śmier­dzą­ce­go sien­ni­ka i za­rzu­cił so­bie na ra­mię.

— Idziesz? — zwró­cił się do blon­dyn­ki. — Nie mo­że­my po­zwo­lić jej prze­spać koń­ca świa­ta.

Загрузка...