Rozdział 16

Przy­dzie­li­li im dwa na­mio­ty, osob­ny dla ko­biet i osob­ny dla męż­czyzn, gest miły, choć nie­co nie­po­trzeb­ny. Po­ka­za­li, gdzie zo­sta­wić i opo­rzą­dzić ko­nie, wska­za­li miej­sce, gdzie mogą po­brać żyw­ność, oraz wy­chod­ki, sto­ją­ce po woj­sko­we­mu w kar­nym rząd­ku. Wszyst­ko zo­sta­ło za­ła­twio­ne szyb­ko i spraw­nie. I z tak lo­do­wa­tą uprzej­mo­ścią, że Ka­ile­an dzi­wi­ła się, iż na szczy­cie wzgó­rza nie za­czął pa­dać śnieg.

La­skol­nyk ze­brał ich w więk­szym na­mio­cie, gdy tyl­ko opo­rzą­dzi­li ko­nie i prze­gryź­li co nie­co. Sta­nę­li w ósem­kę, pa­trząc na Da­ghe­nę. Dziew­czy­na mru­cza­ła coś pod no­sem, ma­cha­ła szyb­ko dłoń­mi, jak­by tka­ła ma­te­riał z ku­rzu i świa­tła. Wresz­cie uśmiech­nę­ła się, za­do­wo­lo­na.

— Nie usły­szą. No chy­ba że wej­dą do na­mio­tu, a wte­dy ra­czej ich zo­ba­czy­my.

— Ha, ha, cór­ko, ha, ha — głos kha-dara ocie­kał sar­ka­zmem. — No ale do­brze, sie­dzi­my w la­try­nie, więc tro­chę hu­mo­ru nam się przy­da.

Ko­ci­mięt­ka uśmiech­nął się kwa­śno pod pło­wym wą­sem.

— To nie tak mia­ło wy­glą­dać, co, kha-dar?

— Nie tak, po­rucz­ni­ku. Nie spo­dzie­wa­łem się uczty po­wi­tal­nej ani gro­mad­ki dzie­ci rzu­ca­ją­cych nam pod nogi kwia­ty, ale to? — Wska­zał dło­nią na­miot, zszy­ty chy­ba z ja­kichś za­słon. — Za dużo tu gnie­wu i zło­ści.

— Ra­czej roz­cza­ro­wa­nia i nie­uf­no­ści — Jan­ne po­tarł szczę­kę, roz­ma­zu­jąc pe­cho­we­go ko­ma­ra w krwa­wą prę­gę. — I ra­czej trud­no się z nimi nie zgo­dzić. Woj­na skoń­czy­ła się po­nad dwa­dzie­ścia lat temu, a Im­pe­rium przy­po­mi­na so­bie o nie­wol­ni­kach do­pie­ro te­raz. Gdy­bym to ja…

— Ale to nie ty, Jan­ne. I nie gdy­baj mi tu, do cho­le­ry. Przez ostat­nie lata pra­wie trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi wy­ku­pio­no z nie­wo­li…

— Chło­pów? Rze­mieśl­ni­ków? Zwy­kłych żoł­nie­rzy?

Siwe oczy La­skol­ny­ka zmru­ży­ły się w złe szcze­li­ny.

— Prze­rwij mi jesz­cze raz, chłop­cze, a wyj­dzie­my na ze­wnątrz i spusz­czę ci taki ło­mot, ja­kie­go w ży­ciu nie mia­łeś. Nie je­stem tu po to, by nu­rzać się w szam­bie sta­rych krzywd. Nie mo­gli­śmy nic wię­cej zro­bić i…

— A to praw­da — Niiar wy­rwał się przed sze­reg — co mó­wi­łeś, kha-dar? O tym, że nasi po­mo­gli osa­dzić na tro­nie tu­tej­sze­go księ­cia.

La­skol­nyk prych­nął, za­klął i na­gle uśmiech­nął się sze­ro­ko. Och, jak Ka­ile­an ko­cha­ła ten uśmiech. To był jej, ich kha-dar, wódz-oj­ciec cza­ar­da­nu.

— Wy­glą­da na to, że nie da­cie mi do­koń­czyć żad­ne­go zda­nia, co, dzie­cia­ki?

Na­wet Ko­ci­mięt­ka, ró­wie­śnik ge­ne­ra­ła, nie wy­glą­dał na ob­ra­żo­ne­go tymi „dzie­cia­ka­mi”. Wię­cej, wy­szcze­rzył się, jak­by wła­śnie wy­szedł mu do­bry rzut ko­ść­mi. Ich do­wód­ca wes­tchnął cięż­ko.

— No do­bra, po ko­lei. Jan­ne, prze­pra­szam, cza­sem czu­ję, że bio­rę na bar­ki za dużo, że mnie to prze­ra­sta. Wo­lał­bym, żeby było jak na woj­nie: wi­dzisz, gdzie wróg się od­sło­nił, to wa­lisz tam całą siłą. A te ta­jem­ni­ce, se­kre­ty, gier­ki Szczu­rów i Oga­rów… szko­da słów. Wy­ba­czysz?

Ka­ile­an wi­dzia­ła już, jak La­skol­nyk robi ta­kie rze­czy, na­tu­ral­nie, z nie­wy­mu­szo­ną szcze­ro­ścią. Czy wy­ba­czy? Zer­k­nę­ła na Jan­ne. Gdy­by sta­ry wska­zał ja­kiś pal i po­wie­dział: „Synu, wsadź go so­bie w rzyć”, chło­pak dyn­dał­by no­ga­mi w po­wie­trzu, za­nim po­li­czy­ła­by do dzie­się­ciu.

— Nie… — Ptasz­nik za­jąk­nął się, za­czer­wie­nił. — To ja… głu­pio ga­da­łem…

— Nie tyl­ko ty, nie­któ­rzy nie mo­gli się po­wstrzy­mać od dziw­nych sko­ja­rzeń na te­mat ba­wo­lich ro­gów.

Kil­ka uśmie­chów to za mało, żeby wpę­dzić Leę w za­kło­po­ta­nie.

— Sam się za­czął prze­chwa­lać, kha-dar.

— Oczy­wi­ście. Ale wra­ca­my do waż­nych spraw. Niiar, ile razy w ży­ciu cię okła­ma­łem?

— Ani razu, kha-dar.

— Po­wie­dzia­łem tyle, ile wiem od Kciu­ka. A Psiar­nia dzia­ła­ła tu na po­le­ce­nie sa­me­go ce­sa­rza. To wiem od nie­go sa­me­go.

— Ale się nie uda­ło?

— Ale się nie uda­ło. I wie­lu lu­dzi szu­ka od­po­wie­dzi na py­ta­nie: dla­cze­go? Te­raz jed­nak my mu­si­my się do­wie­dzieć, ile jest war­ta ta ar­mia. — La­skol­nyk mach­nął ręką w stro­nę wyj­ścia z na­mio­tu.

— Szko­lą się jak pie­przo­na pie­cho­ta, ge­ne­ra­le. — Ko­ci­mięt­ka po­dra­pał się po kar­ku. — Mają we­te­ra­nów, któ­rzy uczą mło­dych, i w ogó­le.

— Wiem. Wi­dzia­łem ten obóz. Tyl­ko ten, bo zważ­cie, że resz­ty nie mo­że­my obej­rzeć. No i zważ­cie też, że im­pe­rial­ny pie­chur ćwi­czy się co naj­mniej pięć lat, za­nim tra­fi do puł­ku bo­jo­we­go. Chy­ba że jest woj­na, wte­dy kró­cej. Ale na­wet w cza­sie Ru­dej Je­sie­ni nie po­sy­ła­li­śmy do bi­twy lu­dzi po mie­sią­cu bie­ga­nia z tar­czą.

— Po­dob­no po­wsta­nie było przy­go­to­wy­wa­ne wcze­śniej. Od lat.

— Po­dob­no, Sar­den, po­dob­no.

— No i jak na ra­zie wy­gry­wa­ją więk­szość po­ty­czek.

— Za­sadz­ki, pu­łap­ki, pod­stę­py. Doba ro­bo­ta, ale to tyl­ko przy­gryw­ka. Szar­pa­ni­na, a nie woj­na. Bia­łe Ko­no­we­ryn jesz­cze nie ru­szy­ło ar­mii, Kam­be­hia też nie, a to naj­sil­niej­sze z tu­tej­szych księstw. Na­to­miast Ge­ghii Pół­noc­ne roz­bi­ło więk­szość sił po­wstań­ców i zdła­wi­ło bunt na pra­wie ca­łym swo­im te­re­nie.

— Pod Po­mwe saw-Kir­hu za­ła­twił trzy ty­sią­ce jaz­dy.

— Wi­dzę, że obu­dzi­ło się w to­bie coś w ro­dza­ju me­ekhań­skiej dumy, co, Ko­ci­mięt­ka? W resz­cie też? To była do­bra ro­bo­ta, do­bra bi­twa. Mą­dra. Ale mie­li tam dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi prze­ciw trzem, mie­li ta­bor bo­jo­wy, a co naj­waż­niej­sze, Po­mweń­czy­cy ich zlek­ce­wa­ży­li. Ni­g­dy nie lek­ce­waż pie­przo­nej me­ekhań­skiej pie­cho­ty. Taka wia­do­mość po­szła w świat, więc te­raz bę­dzie trud­niej. Na­stęp­ny do­wód­ca, z któ­rym się zmie­rzą, bę­dzie ostroż­niej­szy, nie da się na­brać na po­zor­ną sła­bość. No i nie sta­nę­li jesz­cze do bi­twy prze­ciw sło­niom.

Sło­nie. Ka­ile­an wi­dzia­ła kil­ka w Bia­łym Ko­no­we­ryn, nim wy­ru­szy­li na za­chód. Wiel­kie jak jej ro­dzin­na cha­ta sza­re góry na czte­rech ko­lum­nach, z pie­kiel­ny­mi wę­ża­mi zwi­sa­ją­cy­mi mię­dzy parą bia­łych kłów wy­sta­ją­cych z py­ska. Be­stie jak z le­gend o Woj­nach Bo­gów. Je­den wra­cał chy­ba z ćwi­czeń, bo niósł na grzbie­cie pan­cer­ną wie­życz­kę, w któ­rej sie­dzia­ło trzech łucz­ni­ków. Z bo­ków zwie­sza­ły mu się płach­ty skó­rza­ne­go pan­ce­rza, a łeb i trą­bę kry­ły błysz­czą­ce, sta­lo­we łu­ski. To­ryn, koń, któ­re­mu nie­strasz­ne były włócz­nie, strza­ły i ogień, aż przy­siadł na za­dzie na wi­dok tego po­two­ra i nie chciał po­dejść bli­żej niż na trzy­dzie­ści jar­dów.

Sło­nie. Po­dob­no tyl­ko samo Ko­no­we­ryn mo­gło ich wy­sta­wić do bi­twy po­nad dwie­ście. La­skol­nyk po­wiódł wzro­kiem po ich za­fra­so­wa­nych twa­rzach.

— No. Wi­dzę, że za­czy­na­cie my­śleć. A poza sło­nia­mi miej­sco­we księ­stwa mają też za­wo­do­wą ar­mię, na­jem­ni­ków, ma­chi­ny i za­pew­ne ma­gów bo­jo­wych. Oga­ry twier­dzą – co za nie­spo­dzian­ka – że więk­szość miej­sco­wych cza­row­ni­ków uży­wa ma­gii w aspek­tach zwią­za­nych z ogniem. Oczy­wi­ście da się wy­grać bi­twę bez wspar­cia Mocy, cze­mu nie?, ale stra­ty są wte­dy pięć razy wyż­sze, a ar­mia dłu­go liże rany.

— Może nie­wol­ni­cy mają wła­snych cza­row­ni­ków, kha-dar? — mruk­nę­ła Da­ghe­na.

— Może mają, Dag, może mają. A wy­czu­łaś ja­kichś?

Dziew­czy­na po­krę­ci­ła gło­wą, a La­skol­nyk skrzy­wił się, jak­by wła­śnie roz­gryzł nad­gni­ły owoc.

— Kciuk mó­wił, że ten tu­tej­szy od­po­wied­nik Szczu­rów – Trzci­ny, mia­ły spe­cjal­ne od­dzia­ły zaj­mu­ją­ce się wy­łącz­nie tro­pie­niem i eli­mi­no­wa­niem wśród nie­wol­nych cza­row­ni­ków oraz dzie­ci, u któ­rych ujaw­nia­ły się ta­len­ty ma­gicz­ne — kon­ty­nu­ował. — Na­zy­wa­li to „wy­ry­wa­niem chwa­stów”. Może i nie­wol­ni­kom uda­ło się ukryć część uta­len­to­wa­nych. Może i pod­da­no ich ja­kie­muś szko­le­niu. Ale w ta­kim ra­zie ja chcę wie­dzieć, ilu ich mają i ile ich cza­row­ni­cy umie­ją. A przede wszyst­kim chcę wie­dzieć, co ten cho­ler­ny saw-Kir­hu za­mie­rza. Jaki ma plan. Bo ja­kiś musi mieć, nie może sie­dzieć tu śle­py i głu­chy jak dzik w ma­tecz­ni­ku, cze­ka­jąc na cud.

Jan­ne chrząk­nął i uniósł nie­śmia­ło dłoń.

— Nie my­ślę, żeby był śle­py i głu­chy, kha-dar. Dużo wie o tym, co dzie­je się w mie­ście. W Bia­łym Ko­no­we­ryn, zna­czy się.

Wle­pi­li w nie­go wzrok, cała sió­dem­ka. La­skol­nyk prze­krzy­wił lek­ko gło­wę.

— Coś prze­ga­pi­łem, Jan­ne?

— Ja… — Ptasz­nik za­czer­wie­nił się gwał­tow­nie. — Ja nie są­dzę, ale on wspo­mniał, że Im­pe­rium wy­sła­ło tu sze­ściu­set lu­dzi, więc może wy­słać i sześć ty­się­cy.

— No i?

— Tyl­ko my przy­pły­nę­li­śmy ostat­nio z pra­wie sze­ścio­ma set­ka­mi lu­dzi. Ale ofi­cjal­nie to na­jem­ni­cy wy­na­ję­ci do ochro­ny na­szych kup­ców… Więc po­my­śla­łem wte­dy, prze­pra­szam, kha-dar, pew­nie głu­pio po­my­śla­łem, że ten Ka­hel­le wie­dział o tym, że ci lu­dzie to tak na­praw­dę żoł­nie­rze przy­sła­ni tu z nami. Że przy­słał ich Me­ekhan, a nie ku­piec­ka gil­dia. Więc pew­nie wie­dział i o nas. Dla­te­go, mimo że po­wie­dział, że się zdzi­wił na twój wi­dok, kha-dar, wca­le tak bar­dzo zdzi­wio­ny nie był… Głu­pie, co?

Za­pa­dła ci­sza. Wszy­scy zer­ka­li na Jan­ne, jak­by na­gle prze­mó­wił w ob­cym ję­zy­ku. Ka­ile­an też. Cho­le­ra, znów im to zro­bił. Pa­trząc na jego ma­syw­ną syl­wet­kę, sze­ro­kie bary i szcze­rą twarz, czło­wiek wi­dział wiej­skie­go pro­stacz­ka. A ten chło­pak miał łeb na kar­ku. Na­wet je­śli te­raz stał i czer­wie­nił się co­raz bar­dziej pod ob­strza­łem zdu­mio­nych spoj­rzeń.

— Psia­krew. — Ko­ci­mięt­ka prze­rwał mil­cze­nie. — Chy­ba wiem, komu od­dam czer­wo­ną la­mów­kę, kha-dar. I to wkrót­ce. Du­reń ze mnie, głup­szy niż koń­skie łaj­no. Wie­dział, praw­da? Pie­przo­ny Krwa­wy Ka­hel­le wie­dział, że przy­pły­nę­li­śmy. Chę­do­żo­na jego mać! Na­wet w tu­tej­szym pa­ła­cu mie­li tego nie wie­dzieć, a on wie­dział.

— Wie­dział. — Kha-dar prze­łknął już tę re­we­la­cję. — Jan­ne do­brze to wy­kom­bi­no­wał. Wie­dział, choć za­pew­ne był zdzi­wio­ny, że zna­la­złem się tu­taj, a nie sie­dzę w sto­li­cy, przy­mi­la­jąc się do Pani Pło­mie­ni. Ka­hel-saw-Kir­hu ma szer­szą wie­dzę, niż są­dzi­łem. Skąd?

— Oga­ry?

— Tyl­ko Kciuk ma po­ję­cie, kim je­stem. I do­stał wy­raź­ne roz­ka­zy, żeby trzy­mać gębę na kłód­kę. Nie są­dzę, żeby je zła­mał.

Da­ghe­na po­pra­wi­ła pas z sza­blą, po­dra­pa­ła się po gło­wie.

— Inni nie­wol­ni­cy, kha-dar?

— Naj­pew­niej. W sa­mym Bia­łym Ko­no­we­ryn jest ich mnó­stwo, co praw­da z po­piel­nych i do­mo­wych, bo te ka­sty nie bio­rą tak licz­nie udzia­łu w po­wsta­niu jak brud­ni, ale… spo­ra część z nich to Me­ekhań­czy­cy… We wschod­niej czę­ści księ­stwa też zo­sta­ło spo­ro tych… lep­szych nie­wol­ni­ków. Na­wet kup­cy, któ­rzy da­wa­li na­szym lu­dziom przy­kryw­kę, mają ich na służ­bie.

— Me­ekhań­scy kup­cy? Prze­cież w Im­pe­rium…

— Nie je­ste­śmy w Im­pe­rium, Niiar. Tu­taj po­sia­da­nie wła­snych do­mo­wych jest wy­znacz­ni­kiem sta­tu­su. Pięk­na na­łoż­ni­ca, uta­len­to­wa­ny mu­zyk, pry­wat­ny le­karz są jak zło­to­głów i pier­ścień z dia­men­tem na każ­dym pal­cu. Do­mo­wi i spo­ra część po­piel­nych jest wy­kształ­co­na, umie pi­sać i czy­tać, ma uszy i oczy. Może część z nich słu­ży te­raz dwóm pa­nom? Jak my­śli­cie? Czy dla­te­go saw-Kir­hu był taki ta­jem­ni­czy? Czy je­śli ude­rzy na wschód, wzdłuż Tos, a w każ­dym mie­ście bę­dzie miał sprzy­mie­rzeń­ców, któ­rzy otwo­rzą mu bra­my?

Ko­ci­mięt­ka nie wy­glą­dał na prze­ko­na­ne­go.

— Po pierw­szym ta­kim zda­rze­niu resz­ta nie­wol­ni­ków po­dzie­li los tych z Po­mwe.

— Zga­dza się. Dla­te­go mu­szę wie­dzieć, co ten su­kin­syn pla­nu­je, nim przez ja­kąś głu­po­tę wy­śle po­ło­wę tu­tej­szych nie­wol­ni­ków na śmierć.

Lea za­ma­cha­ła dłoń­mi.

— A może nie bę­dzie­my gdy­bać, tyl­ko po­słu­cha­my? W koń­cu po coś od­pa­rza­łam so­bie ty­łek przez ostat­nie dni.

— No — Jan­ne od­zy­skał już wła­ści­we ko­lo­ry — dużo tu pta­ków, kha-dar. Peł­no ich wszę­dzie. Moż­na też wie­le zo­ba­czyć.

La­skol­nyk uśmiech­nął się de­li­kat­nie.

— Już my­śla­łem, że będę wam mu­siał przy­po­mi­nać o ta­kich spra­wach. Je­ste­ście zmę­cze­ni, po­łóż­cie się, od­pocz­nij­cie.

Ka­ile­an przy­wo­ła­ła Ber­de­tha.

— Ja też je­stem zmę­czo­na, mogę się zdrzem­nąć?

— Nie.

— Nie?

— Kor’ben Ol­he­war, có­ruch­na — przy­po­mniał. — Na pew­no daw­no nie roz­ma­wiał w av’ana­ho. Sły­sza­łem, że ma kwa­te­rę i warsz­tat w tym obo­zie. A to­bie przy­da się tro­chę świe­że­go po­wie­trza, więc przy oka­zji mo­żesz z nim po­ga­wę­dzić o sta­rych cza­sach…

Za­sa­lu­to­wa­ła pię­ścią do pier­si.

— Tak jest, ge­ne­ra­le!

Skrzy­wił się tyl­ko i mach­nął ręką. Idź już, idź.

* * *

Obóz na­dal pul­so­wał ru­chem, jed­nak te­raz oszczęd­nym, sen­nym. Zbli­ża­ła się noc, choć słoń­ce mia­ło jesz­cze ka­wa­łek dro­gi do prze­by­cia, nim też po­ło­ży się spać. Żoł­nie­rze nie­wol­ni­czej ar­mii koń­czy­li ćwi­cze­nia, od­kła­da­li na bok broń, myli się. Było coś dziw­ne­go, nie­mal hip­no­tycz­ne­go w spo­ko­ju, jaki ich ota­czał. Żad­nych zbęd­nych ru­chów, żad­ne­go pu­sze­nia się i prze­chwa­la­nia, kto ma więk­szy… miecz. Pro­mie­nio­wa­ło z nich zde­cy­do­wa­nie i po­czu­cie celu. Ka­ile­an po raz pierw­szy po­my­śla­ła, że La­skol­nyk mógł się my­lić, mógł ich nie do­ce­nić, bo to była ar­mia, może i nie wy­szko­lo­na tak, jak im­pe­rial­ne puł­ki, ale z pew­no­ścią zdy­scy­pli­no­wa­na i za­wzię­ta. Nie wy­gry­wa­ła swo­ich po­ty­czek i bi­tew przy­pad­kiem.

Więk­szość żoł­nie­rzy zaj­mo­wa­ła się te­raz szy­ko­wa­niem ko­la­cji. Wspól­nie. Jed­ni kro­ili mię­so, inni obie­ra­li ja­kieś bul­wy, część przy­no­si­ła wodę. Czy w tym tkwił suk­ces me­ekhań­skiej ma­chi­ny woj­sko­wej? W bu­do­wa­niu jed­no­ści na po­zio­mie pod­sta­wo­we­go pod­od­dzia­łu – dzie­siąt­ki? Wę­dru­ją, śpią, je­dzą i wal­czą jak jed­na ro­dzi­na. Jak… cza­ar­dan. Ude­rzy­ło ją to po­rów­na­nie, bo do tej pory nie my­śla­ła tak o pie­cho­cie.

Roz­pa­lo­no ogni­ska, więc nad na­mio­ta­mi za­czę­ła się uno­sić siwa mgieł­ka dymu.

Ka­ile­an kie­ro­wa­ła się w stro­nę, gdzie oprócz dymu w nie­bo biły tak­że kłę­by pary. Wo­zac­ki warsz­tat ry­mar­ski ła­two by­ło­by zlo­ka­li­zo­wać w każ­dym za­kąt­ku świa­ta.

Wo­kół zwy­kłe­go na­mio­tu roz­pa­lo­no kil­ka ognisk, nad któ­ry­mi w wiel­kich ko­tłach go­to­wa­ła się woda. W trzech nad parą uło­żo­no ka­wał­ki drew­na, de­secz­ki i żer­dzie. Nie­opo­dal Kor’ben Ol­he­war mo­co­wał rząd na­mok­nię­tych li­stew do dzi­wacz­nej kon­struk­cji z drew­na, wy­gi­nał, do­cią­żał ka­mie­nia­mi.

— Co to bę­dzie?

Je­śli się zdzi­wił, sły­sząc ana­ho z ust ja­sno­wło­sej, zie­lo­no­okiej dziew­czy­ny, to ukrył to zna­ko­mi­cie.

— Pró­bu­ję, uff… — sap­nął głu­cho, wal­cząc ze szcze­gól­nie opor­nym ka­wał­kiem drew­na. — Pró­bu­ję wy­giąć to tak, żeby po skle­je­niu wy­szła pa­węż. A to cho­ler­stwo twar­de jest jak że­la­zo. Po­móż…

Zła­pa­ła, li­stwy wciąż były go­rą­ce i wil­got­ne, ale wspól­nie po­ko­na­li opór drew­na. Kor’ben usta­bi­li­zo­wał ca­łość kil­ko­ma kli­na­mi.

— No. Do­brze. — Otarł pot z czo­ła i uśmiech­nął się do dziew­czy­ny. — Miej­sco­wi na­zy­wa­ją to drew­no że­laź­ni­kiem, bo jest twar­de jak stal. I przez to opor­ne jak cho­le­ra. Skąd znasz ana­ho?

— Do­ra­sta­łam w ro­dzi­nie Ver­dan­no. Miesz­ka­łam z nimi przez kil­ka lat, za­nim przy­wia­ło mnie do La­skol­ny­ka.

— U kogo?

— U And’ewer­sa Ka­le­ven­ha.

Zmru­żył oczy. Jego dło­nie za­tań­czy­ły w rytm wy­po­wia­da­nych słów, a Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się szer­ko. Daw­no nie wi­dzia­ła tak pięk­ne­go, uro­czy­ste­go i lek­ko na­pu­szo­ne­go av‘ana­ho.

— U tego, któ­ry bło­go­sła­wio­ny przez Mat­kę Koni po­pro­wa­dził nas na­sze ser­ca po spra­wie­dli­wość i ze­mstę. U po­grom­cy prze­klę­te­go po trzy­kroć Yawe­ny­ra? Oka Węża, prze­wod­ni­ka dzie­się­ciu ty­się­cy wo­zów bo­jo­wych? Je­steś przy­bra­ną cór­ką bo­ha­te­ra?

Av’ana­ho skła­da­ło się z ge­stów i słów, dla­te­go ktoś sto­ją­cy za ple­ca­mi męż­czy­zny od­czy­tał­by tyl­ko część jego prze­mo­wy. Był to ję­zyk sag, pie­śni o bo­ha­te­rach i epo­sów. To wła­śnie on pchnął ver­dań­ską mło­dzież, a za nią i resz­tę ple­mie­nia, do sza­leń­czej wy­pra­wy po od­zy­ska­nie oj­czy­zny.

Od­po­wie­dzia­ła w ten sam spo­sób.

— Czyż­by to był test pró­ba mo­jej uczci­wo­ści, wo­jow­ni­ku? Są­dzisz, że przy­szła­bym tu z tak sza­lo­nym ła­twym do od­kry­cia kłam­stwem? Tak, Ver­dan­no wy­cho­wy­wa­li mnie dzie­li­li ze mną stra­wę, wodę i ser­ca, ale nie zo­sta­łam ich cór­ką. Zbyt lu­bię ko­cham, uwiel­biam wiatr we wło­sach i tę­tent ko­pyt pod sobą. By­łam dla nich bra­ta­ni­cą sio­strze­ni­cą krwi, bo po­zna­li­śmy się w wal­ce boju na śmierć i ży­cie. By­łam dla ich dzie­ci przy­bra­ną ku­zyn­ką. I je­śli chcesz za­py­tać za­spo­ko­ić pa­lą­cą du­szę cie­ka­wość, by­łam na polu bi­twy chwa­ły, zwy­cię­stwa u bro­du na Las­sie. Wi­dzia­łam szar­żę oca­lo­nych uko­cha­nych, od­zy­ska­nych dzie­ci, klę­skę po­grom Jeźdź­ców Bu­rzy po­mio­tów Ku­law­ca Yawe­ny­ra. Ale to dłu­ga opo­wieść, a ja je­stem zmę­czo­na stru­dzo­na i sła­ba.

Za­mru­gał i na­gle opu­ścił dło­nie w bez­bron­nym ge­ście. Przez chwi­lę pa­trzył na nią, jak­by chciał rzu­cić jej się do gar­dła i siłą wy­rwać z nie­go opo­wieść, a jego oczy błysz­cza­ły nie­bez­piecz­ną wil­go­cią.

— Sły­sza­łem… — wy­szep­tał wresz­cie. — Wszy­scy tu sły­sze­li hi­sto­rię o szar­ży Oca­lo­nych na puł­ki Yawe­ny­ra. Na sto ty­się­cy za­ku­tych w że­la­zo kon­nych.

Ka­ile­an od­wró­ci­ła wzrok, znaj­du­jąc na­gle mnó­stwo cie­ka­wych rze­czy wo­kół ko­tłów z wrząt­kiem. Nie zna­li się zbyt do­brze, le­piej, żeby nie po­czuł się upo­ko­rzo­ny tym, że wi­dzia­ła jego łzy.

— Naj­wy­żej pięt­na­ście, może szes­na­ście ty­się­cy — mruk­nę­ła. — Więk­szość se-koh­landz­kiej ar­mii była już zdro­wo prze­trze­bio­na ata­ka­mi na Mar­twy Kwiat.

Wes­tchnął głu­cho.

— Mar­twy… zro­bi­li Mar­twy Kwiat? A ry­dwa­ny? Ile zo­sta­ło im ry­dwa­nów?

No tak, fe­la­no.

— Czy te desz­czuł­ki nie mo­czą się zbyt dłu­go? — Wska­za­ła na naj­bliż­szy ko­cioł. — Ro­bo­ta to nie jest coś, co bę­dzie cze­kać wiecz­nie. Po­mo­gę ci i opo­wiem, co wi­dzia­łam, do­brze? A ty mi wy­tłu­ma­czysz, jak masz za­miar zro­bić z tego tar­czę.

Przez na­stęp­ne dwa kwa­dran­se pra­co­wa­li za­wzię­cie z opor­nym, twar­dym drew­nem. Pa­węż, a ra­czej coś, co w tu­tej­szych wa­run­kach za pa­węż ucho­dzi­ło, mia­ła się skła­dać z ośmiu desz­czu­łek po­zio­mych i pię­ciu pio­no­wych, wy­gię­tych i skle­jo­nych ra­zem tak, by two­rzy­ły wy­pu­kłą tar­czę wy­so­ką na pięć i sze­ro­ką na trzy sto­py. Ka­hel-saw-Kir­hu, wy­ja­śniał Kor’ben w prze­rwach mię­dzy prze­kli­na­niem opor­ne­go drew­na i si­ło­wa­niem się z nim, chciał mieć w każ­dym puł­ku dwie kom­pa­nie ta­kich pa­węż­ni­ków, bo w cza­sie bi­twy pod Po­mwe czwo­ro­bok pi­ki­nie­rów po­niósł duże stra­ty od strzał kon­ni­cy. A ko­wal obie­cał, że wy­kom­bi­nu­je, jak szyb­ko do­star­czyć co naj­mniej ty­siąc wiel­kich tarcz.

Ka­ile­an z po­wąt­pie­wa­niem obej­rza­ła owo­ce ich pra­cy.

— Z tego, co tu wy­gię­li­śmy, zro­bisz może ze trzy pa­wę­że. Jak dłu­go bę­dziesz ro­bił resz­tę?

Kor’ben uśmiech­nął się do niej, usta­mi i dłoń­mi. Głup­tas – prze­ka­za­ły jego ręce, lecz ze zna­kiem szcze­rej sym­pa­tii.

— Te­raz nie cho­dzi o tar­cze, lecz o to. — Stuk­nął w drew­nia­ną ramę, któ­ra przy­trzy­my­wa­ła schną­ce desz­czuł­ki. — Wiem już, ja­kich ma być roz­mia­rów, więc wkrót­ce zro­bi­my ta­kich set­kę, a wte­dy zo­ba­czysz, bę­dzie­my mie­li ty­siąc pa­wę­ży w kil­ka dni.

Po­sła­ła mu gest – spry­ciarz.

— To dość me­ekhań­skie — mruk­nę­ła. — Taka ro­bo­ta dla wie­lu lu­dzi roz­lo­ko­wa­nych w róż­nych miej­scach, żeby uzy­skać masę rze­czy do­kład­nie tych sa­mych kształ­tów.

— W koń­cu ja­koś pod­bi­li­ście pół kon­ty­nen­tu. Nie mo­dli­twą i pra­co­wi­to­ścią, lecz sto­ma ty­sią­ca­mi jed­na­ko­wych mie­czy, tar­czy i włócz­ni.

Ra­cja.

Męż­czy­zna usiadł przed na­mio­tem, wy­cią­gnął skądś obły gą­sior i dwa kub­ki. Po­lał.

— Spró­buj. Do­bre.

Po­cią­gnę­ła łyk, wino sma­ko­wa­ło kwia­ta­mi i desz­czem. Usia­dła obok, wy­cią­gnę­ła nogi. Przy­jem­nie było wresz­cie od­po­cząć i roz­pro­sto­wać ko­ści.

— Opo­wiesz? O bro­dzie przy Las­sie…

Opo­wie­dzia­ła, po­mi­ja­jąc wę­drów­kę przez Mrok i to, jak tra­fi­ła na pole bi­twy; to była zbyt dziw­na część tej hi­sto­rii. Ale opo­wie­dzia­ła mu, jak zna­la­zła swo­ją naj­młod­szą ku­zyn­kę wi­szą­cą na ha­kach, jak po­sła­ła ją do obo­zu Ver­dan­no w to­wa­rzy­stwie ko­bie­ty, któ­rą ci ostat­ni po­win­ni z miej­sca za­bić. Jak Wo­za­cy wy­szli w pole, po­rzu­ca­jąc osło­nę ta­bo­rów, a ich gniew był ni­czym ogień. I jak Wid­mo­we Wil­ki – Oca­lo­ne Dzie­ci uj­rza­ły praw­dę, a po­tem rzu­ci­ły się na ar­mię Ojca Woj­ny i zmiaż­dży­ły ją. To była do­bra opo­wieść, na­wet snu­ta tyl­ko w ana­ho. Nie mia­ła ta­len­tu ani od­wa­gi, by przed­sta­wić ją w Wy­so­kiej Mo­wie, ale Kor’ben Ol­he­war na­wet o to nie pro­sił.

Sie­dział obok niej i chło­nął każ­de sło­wo.

— La­skol­nyk zo­sta­wił Wo­za­kom część wol­nych cza­ar­da­nów, któ­re ze­brał do bi­twy, spóź­nił się na nią zresz­tą, a obo­zy mają wy­star­cza­ją­co dużo zło­ta, by je opła­cić. Na­jem­ni­cy, Sah­ren­dey, Wil­ki i ta­bo­ry to dość, by po­ła­mać każ­dą rękę, któ­ra znów się­gnie po wo­zac­kie zie­mie — za­koń­czy­ła.

Ko­wal mil­czał i tyl­ko raz po raz uno­sił ku­bek do ust. Wresz­cie prze­chy­lił go i opróż­nił jed­nym hau­stem.

— Do­bra opo­wieść, dziew­czy­no. Bar­dzo do­bra. Nio­są­ca na­dzie­ję. A te­raz co? Nie je­stem głup­cem, wiem, że nie przy­szłaś tu, by po­ga­dać w av’ana­ho. Mam ci się od­wdzię­czyć, zdra­dza­jąc na­sze se­kre­ty? Pla­ny lu­dzi, któ­rzy prę­dzej umrą, niż po­zwo­lą so­bie znów za­ło­żyć ob­ro­że. — Do­tknął szyi, na któ­rej wciąż od­bi­jał się pas ja­śniej­szej skó­ry.

Jego spoj­rze­nie było czuj­ne i sku­pio­ne. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i bez py­ta­nia do­la­ła so­bie i jemu wina.

— Pró­bu­jesz mnie upić otu­ma­nić? — za­kpił sło­wa­mi i ge­stem.

— Oczy­wi­ście. My­ślę, że po na­stęp­nych trzech, czte­rech gą­sio­rach bę­dziesz tak pi­ja­ny, że po­wiesz mi wszyst­ko, co wiesz. No bo ja szpie­giem je­stem okrut­nie spryt­nym i za­wsze upi­jam wiel­kich męż­czyzn, za­nim wy­krad­nę ich se­kre­ty — od­po­wie­dzia­ła drwią­co, ale cał­kiem na po­waż­nie unio­sła ku­bek do to­a­stu. — Za obóz New’harr, któ­ry pierw­szy zszedł z gór i pierw­szy upu­ścił Se-koh­land­czy­kom krwi.

Prze­pi­li.

— Nie będę py­tać o wa­sze pla­ny, obie­cu­ję. Ale za­py­tam o tego Bły­ska­wi­cę. Sta­łeś koło nie­go w na­mio­cie, a on prze­żył. Ja­kim cu­dem?

Kor’ben Ol­he­war wzru­szył sze­ro­ki­mi ra­mio­na­mi.

— Jest do­wód­cą na­szej jaz­dy. A jej więk­szość sta­no­wią byli ko­czow­ni­cy. Z róż­nych szcze­pów. Nie tyl­ko Me­ekhań­czy­cy i Ver­dan­no tra­fia­li do nie­wo­li, dziew­czy­no. Jak się przyj­rzysz, znaj­dziesz tu wszyst­kie ple­mio­na Wiel­kich Ste­pów, a tak­że z in­nych czę­ści świa­ta, z pu­sty­ni, znad mo­rza, z wiel­kich rów­nin, gdzie czar­ni lu­dzie po­lu­ją na ba­wo­ły i sło­nie. Pore i ja… Ni­g­dy mi nie po­wie­dział, dla­cze­go zo­stał sprze­da­ny w nie­wo­lę, a ja nie py­ta­łem. Gdy mnie wy­li­cy­to­wa­no na tar­gu nie­wol­ni­ków, tra­fi­łem do ko­pal­ni, gdzie przy­ku­li mnie do kie­ra­tu, bym krę­cił ko­łem, któ­re na­pę­dza­ło win­dę wy­wo­żą­cą uro­bek. I na­uczy­łem się szyb­ko, że ruda że­la­za jest cięż­ka jak… jak że­la­zo. A pew­ne­go dnia przy­pro­wa­dzi­li tego kur­du­pla i przy­ku­li do tego sa­me­go koła. To, co mną wte­dy szarp­nę­ło…

Za­milkł, jak­by sma­ko­wał znów tam­tą chwi­lę.

— My­śla­łem wte­dy, po wę­drów­ce przez Ste­py i stat­ku nie­wol­ni­czym, że już ni­cze­go nie będę czuł. Ale gdy­bym miał dłuż­szy łań­cuch, udu­sił­bym go tej sa­mej nocy, mimo że karą za za­bi­cie in­ne­go nie­wol­ni­ka było wy­łu­pie­nie oczu i ka­stra­cja. Cho­dzi­li­śmy w kół­ko, mie­siąc po mie­sią­cu, od rana do nocy, a ża­den z nas na­wet nie spoj­rzał, na­wet się nie ode­zwał do dru­gie­go. To przy kie­ra­cie na­uczy­łem się me­ekhu, on zresz­tą też, bo wa­szych lu­dzi było tam naj­wię­cej, a jak nie po­tra­fisz się do­ga­dać z in­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi, to je­steś trup. I był tam taki je­den po­piel­ny, ja­kiś no­ma­da z pu­sty­ni. Nad­zor­cą go zro­bi­li, że niby wte­dy nie za­przy­jaź­ni się z resz­tą. Su­czy syn rze­czy­wi­ście uwiel­biał ka­to­wać lu­dzi, ale tak, żeby ich śmierć wy­glą­da­ła na zwy­kłą, od cięż­kiej pra­cy. Chcesz słu­chać da­lej?

Ka­ile­an do­pi­ła wino, znów do­la­ła, so­bie i jemu. W gło­wie lek­ko jej już szu­mia­ło.

— Mów, mów. To do­bra opo­wieść.

— Je­śli tak są­dzisz, to je­steś bar­dziej pi­ja­na, niż my­ślę. — Uśmiech­nął się sze­ro­ko. — No do­bra, mó­wię. Przy kie­ra­cie cho­dzi­ło nas dwu­na­stu. Sześć drew­nia­nych ra­mion, po dwóch lu­dzi na jed­no. Ten su­czy syn, Ti­woh mu było, wy­bie­rał so­bie raz na mie­siąc jed­ne­go z nas i jak trze­ba było szyb­ciej krę­cić ko­łem, to więk­szość ba­tów po­sy­łał na jego ple­cy. Po kil­ku­na­stu dniach skó­ra i mię­śnie od­cho­dzi­ły nie­szczę­śni­ko­wi od ko­ści, mu­chy skła­da­ły mu jaja w cie­le, ich lar­wy po­że­ra­ły go żyw­cem, puchł i gnił. Ale dla głów­ne­go nad­zor­cy ko­pal­ni wszyst­ko było w po­rząd­ku, bo je­den trup na mie­siąc przy kie­ra­cie to nie­szcze­gól­nie dużo.

Ko­wal od­sta­wił ku­bek na zie­mię, a jego wiel­kie dło­nie za­ci­snę­ły się w pię­ści, po­tem mi­mo­cho­dem się­gnę­ły ku szyi. Ka­ile­an po­ki­wa­ła gło­wą. Gdy­by La­skol­nyk to wi­dział, miał­by pew­ność, że ta­kich lu­dzi nic i nikt nie zmu­si do po­now­ne­go za­ło­że­nia ob­ro­ży.

— Pew­ne­go dnia Ti­woh upa­trzył so­bie na na­stęp­ną ofia­rę wła­śnie Pore. A ja się ucie­szy­łem, bar­dzo ucie­szy­łem, gdy bat pierw­szy raz świ­snął i zo­sta­wił mu prę­gę na ple­cach. I ko­lej­ną, i jesz­cze jed­ną. Dzie­więć dni… dzie­więć dni pa­trzy­łem, jak ten prze­klę­ty Bły­ska­wi­ca krwa­wi, pada, pod­no­si się z ko­lan i znów pcha kie­rat. Jak kła­dzie się nocą, zwi­nię­ty w kłę­bek, opuch­nię­ty i cuch­ną­cy. I wszyst­ko bez sło­wa skar­gi, bez jęku, bez jed­ne­go spoj­rze­nia na nad­zor­cę. Jak­by… cho­le­ra… jak­by był…

— Ver­dan­no?

— Tak. Dzie­sią­te­go dnia za­czął po­włó­czyć no­ga­mi, sła­niać się… a Ti­woh, ten par­szy­wy by­dlak — dłoń Wo­za­ka za­tań­czy­ła w av’ana­ho — owrzo­dzo­ny fiut sta­re­go capa uśmie­chał się i jeź­dził pal­cem po gar­dle. Ba­wi­ło go to. Pew­nie brandz­lo­wał się po­tem w na­mio­cie, wą­cha­jąc krew za­schnię­tą na ba­cie.

Zer­k­nął na nią spod oka. Ka­ile­an nie za­czer­wie­ni­ła się, cza­ar­dan har­to­wał, uod­par­niał na ta­kie głu­pie gad­ki.

— Wi­dzisz, kie­rat to ta­kie… — za­wa­hał się — … jed­no cia­ło. Jak z tu­zi­na lu­dzi ktoś od­pad­nie, resz­ta na­praw­dę to po­czu­je, bo dzien­nie wy­cią­ga­li­śmy dwie­ście wóz­ków z urob­kiem. Dwie­ście i ani jed­ne­go mniej. I krę­ci­li­śmy ko­łem, póki ostat­ni nie wy­je­chał na górę, na­wet je­śli kra­dło nam to pół nocy od­po­czyn­ku. Więc nie ma w kie­ra­cie wspól­no­ty in­nej niż od­li­cza­na licz­bą wy­cią­gnię­tych wóz­ków z rudą. Kie­dy je­den słab­nie, resz­ta prze­kli­na go, plu­je, a jak się­gnie nogą, to i ko­pie. Po­ga­nia. Cza­sem bar­dziej niż bat nad­zor­cy. I tak ro­bi­li inni. A ja… za­czą­łem się gnie­wać. Na nie­go, tego cho­ler­ne­go Bły­ska­wi­cę, ale nie, że słab­nie, tyl­ko że nie pła­cze, nie szlo­cha i nie bła­ga o li­tość. Że jest taki cho­ler­nie dum­ny. A po­tem na resz­tę, że za­cho­wu­ją się jak sta­do wście­kłych psów. A na koń­cu na nad­zor­cę, że nas w te psy zmie­nił. A gniew Ver­dan­no…

— Wiem, jaki jest. Jak bi­tew­na ka­ra­wa­na su­ną­ca przez step. Cięż­ko ru­szyć, ale jesz­cze trud­niej za­trzy­mać.

Męż­czy­zna za­śmiał się krót­ko i za­raz urwał, jak­by za­kło­po­ta­ny.

— Tak. Jak bi­tew­na ka­ra­wa­na. Wrza­sną­łem na in­nych, na­par­łem na mój drąg, pchną­łem. Nad­zor­ca za­re­cho­tał, rzu­cił roz­kaz i resz­ta, je­den po dru­gim, prze­sta­wa­ła pchać. W koń­cu zo­sta­li­śmy tyl­ko we dwóch, Pore i ja. A on pod­niósł się, za­parł i za­czął pchać ze mną. Czło­wiek da radę sam ob­ra­cać kie­ra­tem, tak jak da radę sam po­cią­gnąć wóz, ale jak dłu­go? Krę­ci­li­śmy we dwóch przez kwa­drans… może dłu­żej, a z każ­dym ob­ro­tem wy­cie­ka­ła ze mnie nie­na­wiść do tego po­kur­cza. Nie­na­wi­dzi­łem wszyst­kich in­nych, wła­ści­cie­la ko­pal­ni, nad­zor­cę, resz­tę nie­wol­ni­ków, ale jego co­raz mniej. A Ti­woh wściekł się w pew­nej chwi­li i za­czął wa­lić nas ba­tem gdzie po­pad­nie. Bił i bił, aż się zmę­czył i od­szedł. Nie za­tłukł nas wte­dy na śmierć, choć pew­nie chciał, ale za­bi­cie dwóch nie­wol­ni­ków na­raz nie uszło­by mu pła­zem.

Kor’ben za­milkł, wpa­trzo­ny w swo­je dło­nie, być może znów był przy kie­ra­cie, schy­lał kark i pchał z ca­łych sił, by tyl­ko nie upaść. Ka­ile­an nie po­na­gla­ła go. Wino ob­le­pia­ło jej ję­zyk kwiet­ną sło­dy­czą, szu­mia­ło w gło­wie. Słoń­ce nur­ko­wa­ło po­wo­li ku zie­mi, a nie­bo wo­kół nie­go ru­mie­ni­ło się, jak­by za­wsty­dzo­ne. Pra­wie mo­gła za­po­mnieć, gdzie jest i co robi.

— To nie bę­dzie opo­wieść o po­cząt­ku wspa­nia­łej przy­jaź­ni, dziew­czy­no. — Tym ra­zem to Kor’ben do­lał im wina. — Nie zo­sta­li­śmy brać­mi krwi, nocą nie wy­pła­ka­li­śmy so­bie na­wza­jem krzywd i grze­chów. Na­dal nie po­do­ba­ją mi się bły­ska­wi­ce wy­ta­tu­owa­ne na jego pier­si. Ale gdy na­stęp­ne­go dnia do ko­pal­ni przy­je­chał je­den z do­mo­wych i spy­tał, kto zna się na ko­niach, bo trze­ba ujeź­dzić kil­ka trzy­lat­ków, Pore zgło­sił się i mimo po­ha­ra­ta­nych ple­ców po­ka­zał, co po­tra­fi. Do dziś nie wiem, jak zdo­łał to zro­bić.

— Kha-dar po­wie­dział­by, że to się na­zy­wa mo… ty­wa­cja. Mo­ty­wa­cja.

— Tak. Miał mo­ty­wa­cję. Wie­dział, że jak wró­ci do kie­ra­tu, to nie prze­ży­je ko­lej­ne­go dnia. A po­tem przy­sła­li po mnie, bo po­wie­dział im, że jako Ver­dan­no umiem ro­bić do­bre sio­dła, a te nowe ko­nie ta­kich po­trze­bu­ją. To nie była praw­da… zna­łem lep­szych ry­ma­rzy, ale ja też mia­łem mo­ty­wa­cję. I tro­chę umia­łem. Dzię­ki nie­mu prze­ży­łem.

— A on dzię­ki to­bie.

— Tak. Dwa psy, któ­re nie za­gry­zły się na­wza­jem tyl­ko dla­te­go, że łań­cuch był za krót­ki, oca­li­ły so­bie na­wza­jem ży­cie. Jak­by to na­zwał twój kha-dar?

— Pew­nie iro­nią.

— No to wy­pij­my za to.

Wy­chy­li­li kub­ki.

— Two­je pa­wę­że nie będą mia­ły żad­ne­go oku­cia? — zmie­ni­ła te­mat.

— Wzmoc­nię gór­ną i bocz­ne kra­wę­dzie prę­ta­mi z tego że­la­zne­go drew­na. Mu­szą wy­star­czyć. Mamy mało że­la­za. Mało sta­li, mało wszyst­kie­go. Cho­ciaż nie, łań­cu­chów mamy spo­ro. Roz­ku­wa­my ogni­wa i ro­bi­my z nich gro­ty strzał. Albo za­wią­zu­je­my łań­cuch w su­peł, ob­le­wa­my go oło­wiem i jest ki­ścień. Oło­wiu mamy spo­ro, bo w tu­tej­szych mia­stach czę­sto ro­bi­li z nie­go da­chów­ki. Ale z oło­wiu nie zro­bisz heł­mu, pan­ce­rza ani mie­cza.

— Zdo­by­li­ście prze­cież spo­ro bro­ni.

— Spo­ro — zgo­dził się. — Tak dużo, że te­raz mniej wię­cej jed­na kol­czu­ga, hełm i miecz albo sza­bla przy­pa­da na dzie­się­ciu chęt­nych. Ale wcze­śniej przy­pa­da­ła na stu. Bo­ga­ci­śmy. Poza tym część na­szej bro­ni tra­fi­ła gdzie in­dziej. Mamy so­jusz­ni­ków i trze­ba się z nimi dzie­lić.

Może spra­wi­ło to wino, a może po pro­stu in­tu­icja, ale dziew­czy­na od razu przy­po­mnia­ła so­bie li­nię po­dzia­łu, któ­rą do­strze­gła w na­mio­cie do­wód­ców.

— Uwa­re Lew?

Ski­nię­cie gło­wy po­twier­dzi­ło jej po­dej­rze­nia.

— Lew i jego Uawa­ri Nahs. Ma ich po­nad dwa ty­sią­ce. Czar­ne jak noc, wy­so­kie na sie­dem stóp de­mo­ny, któ­rych boją się wszy­scy, na­wet Ba­wo­ły i kam­be­hij­ska Pło­mien­na Gwar­dia. Byli cen­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi, ze wzglę­du na wiel­kość i siłę, ale i oba­wia­no się ich tak­że z tego po­wo­du. Mó­wi­li mi, że w Ko­no­we­ryn na plan­ta­cji nie moż­na było ich mieć wię­cej niż trzech jed­no­cze­śnie. Wal­czą krót­ki­mi włócz­nia­mi z gro­ta­mi na dwie sto­py, to­po­ra­mi i wom­we, ta­ki­mi dłu­gi­mi na pięć stóp bo­jo­wy­mi sier­pa­mi. Wi­dzia­łem ko­nia prze­cię­te­go wpół jed­nym cio­sem tej bro­ni. I gro­ma­dzą wo­kół sie­bie in­nych z za­cho­du. Z czar­nych ple­mion.

— Po co?

Po­krę­cił gło­wą.

— Za­da­łaś złe py­ta­nie. Mó­wi­łem ci, że wie­lu nie­wol­ni­ków nie po­cho­dzi z pół­no­cy. Me­ekhań­czy­cy są naj­licz­niej­si, ale mniej wię­cej czwar­ta część to lu­dzie zza za­chod­niej gra­ni­cy. Znad Nwe, z Rów­ni­ny Ba­hij­skiej i in­nych kra­in za tymi wzgó­rza­mi. Im­re­li, Ba­ho­ne, Wus Kare… kto by tam spa­mię­tał te bar­ba­rzyń­skie na­zwy. Więk­szość z nich trzy­ma się Uwa­re i jego Uawa­ri Nahs, bo… bo tak. Bo na­wet je­śli ich ple­mio­na kie­dyś to­czy­ły woj­ny, to i tak… Wi­dzisz, ja przy kie­ra­cie bar­dziej nie­na­wi­dzi­łem Me­ekhań­czy­ków niż tego cho­ler­ne­go Bły­ska­wi­cy. Bo po­cho­dzi­li­śmy z jed­ne­go za­kąt­ka świa­ta. Tak to dzia­ła. Poza tym Lew ma przy so­bie Kró­lo­wą Nie­wol­ni­ków i o ile on rzą­dzi nimi przez strach, o tyle ona trzy­ma ich ser­ca. De­me­naya nie bie­rze udzia­łu w na­ra­dach ani nie po­ka­zu­je się za czę­sto, ale je­śli przy­śle proś­bę o sto be­czek so­lo­ne­go mię­sa, to je do­sta­nie. Bo ina­czej może ka­zać swo­im lu­dziom po­rzu­cić nas i odejść.

Prze­mó­wi­ło przez nią wino.

— Może w ta­kim ra­zie każ­cie im iść i po­ca­ło­wać w dup­sko wszyst­kie de­mo­ny Mro­ku?

Kor’ben wes­tchnął.

— Ka­hel nie chce zre­zy­gno­wać z Uwa­re i jego wo­jow­ni­ków. Poza Uawa­ri Nahs Lew ma jesz­cze kil­ka ty­się­cy zbroj­nych. Do­brze wal­czą, zna­ją te­ren, wie­dzą, jak prze­żyć w tym le­sie, ja­kie ro­śli­ny moż­na tu ho­do­wać…

— I kie­dy na­le­ży stąd odejść? — rzu­ci­ła, zer­ka­jąc na jego twarz.

Wy­krzy­wił się dziw­nie, a jego dło­nie mi­mo­wol­nie rzu­ci­ły prze­kleń­stwo w av’ana­ho.

— Tak. To też. Jak mó­wił na na­ra­dzie, za dwa mie­sią­ce na­dej­dzie pora desz­czów. To jak… jak zima na Ste­pach. Wszyst­ko wte­dy za­mie­ra, han­del, upra­wa zie­mi, woj­ny. Przez mie­siąc nic, tyl­ko leje. Ni­zi­ny na wschód od nas za­mie­nia­ją się w pod­mo­kłe łąki, rze­ki zwięk­sza­ją swo­ją sze­ro­kość dwu­krot­nie. Ob­ser­wo­wa­łem to rok w rok. Ar­mie sto­ją w mia­stach, bo tu­tej­sze dro­gi le­d­wo na­da­ją się wte­dy do po­dró­ży pie­szo. Kon­ni­ca czy wozy roz­mam­ła­ły­by ich na­wierzch­nię w za­sy­sa­ją­cą wszyst­ko bre­ję. Jak nie znaj­dziesz so­bie su­che­go miej­sca, do­pad­nie cię jed­na z tu­tej­szych cho­rób, ty­fus, fe­bra, czer­wo­na bie­gun­ka. Umrzesz, wy­sry­wa­jac albo wy­rzy­gu­jąc wnętrz­no­ści. Albo to i to.

Więk­szość tego sły­sza­ła już na na­ra­dzie.

— I co za­mier­za­cie zro­bić?

Rzu­cił jej krót­kim „Ha” i po­ka­zał ge­stem wścib­ska koza.

— Mu­sie­li­by­śmy wy­pić jesz­cze z pięć ta­kich dzba­nów, za­nim wy­cią­gniesz ze mnie ta­kie se­kre­ty, dziew­czy­no. Po­wiem ci za to, cze­go nie zro­bi­my. Nie pój­dzie­my, jak chcą nie­któ­rzy, na za­chód. Uwa­re chce, że­by­śmy po­szli w stro­nę Nwe. To rze­ka pły­ną­ca w po­przek kon­ty­nen­tu, wiesz? Po­dob­no tak wiel­ka, że gdy­by Tos była ku­cy­kiem, to Nwe mu­sia­ła­by się uro­dzić jako słoń. Pły­nie przez po­nad pół kon­ty­nen­tu, a jej uj­ście zaj­mu­je Se­wen­de­aha… neri? Chy­ba tak na­zy­wa się to mia­sto. Z wiel­kim por­tem. Do­trzyj­cie do nie­go, mówi Lew, a stam­tąd stat­ka­mi bę­dzie­cie mie­li trzy razy krót­szą dro­gę do domu niż z Bia­łe­go Ko­no­we­ryn. To tyl­ko ty­siąc pięć­set mil, co to dla was, mówi.

Twarz Wo­za­ka ścią­gnę­ła się w gniew­nym gry­ma­sie. Ka­ile­an pra­wie po­czu­ła jego złość.

— Kłam­ca i głu­piec — mó­wił da­lej. — Nie po­pro­wa­dzi­my tylu ty­się­cy lu­dzi na za­tra­ce­nie w dżun­glach i na rów­ni­nach za tymi wzgó­rza­mi. Mię­dzy dzi­kie ple­mio­na, z któ­ry­mi mu­sie­li­by­śmy wal­czyć o wodę i je­dze­nie. Dla jego lu­dzi to naj­krót­sza dro­ga do domu. Dla nas, do gro­bu.

Tak. To na te wie­ści cze­kał La­skol­nyk. Kon­flikt mię­dzy nie­wol­ni­ka­mi miej­sco­wy­mi a tymi z pół­no­cy był wy­raź­ny. Czar­ni nie­wol­ni czu­li za­pach swo­ich oj­czy­stych kra­in w za­chod­nich wia­trach. Na ra­zie trzy­ma­li się Me­ekhań­czy­ków, ale je­śli Ka­hel–saw-Kir­hu ze­chce po­pro­wa­dzić swo­ich lu­dzi w in­nym kie­run­ku niż na za­chód, to czy ta ar­mia nie roz­pad­nie się na czę­ści? I to imię, De­me­naya. Kró­lo­wa Nie­wol­ni­ków? Trze­ba za­pa­mię­tać i prze­ka­zać. Kha-dar po­wi­nien wie­dzieć, co z tym zro­bić.

Przy­po­mnia­ła so­bie coś jesz­cze.

— A te… sło­nie?

— Co, sło­nie?

— Nie bo­icie się ich?

— Nie od­pu­ścisz, co, mały szpie­gu? — Spoj­rzał na nią groź­nie, ale jego dło­nie po­ka­za­ły żart, żar­tu­ję z cie­bie. — Nie bo­imy się ich bar­dziej niż kon­ni­cy i pie­cho­ty. Wie­lu na­szych słu­ży­ło przy nich, gdy kar­czo­wa­ły dżun­glę, bu­do­wa­ły dro­gi, cią­gnę­ły cię­ża­ry. Zna­my je i wie­my, jak z nimi wal­czyć.

Trud­no jej było to so­bie wy­obra­zić, ale sko­ro tak mó­wił.

Słoń­ce do­tknę­ło ho­ry­zon­tu i za­czę­ło po­wo­li się za nim po­grą­żać. Jak­by roz­ta­pia­ło się w pur­pu­ro­wy kleks, któ­ry bar­wił co­raz więk­szą część nie­ba. Kor’ben Ol­he­war zo­ba­czył jej minę, uśmiech­nął się sze­ro­ko i zu­peł­nie nie po ver­dań­sku ob­jął ra­mie­niem.

— Tu­tej­sze za­cho­dy słoń­ca są… Na­wet av’ana­ho nie wy­star­czy, żeby je opi­sać.

Czer­wień roz­la­ła się po ca­łym nie­bo­skło­nie. I pod nim, na zie­mi. Mię­dzy wi­docz­ny­mi ze szczy­tu wzgó­rza ko­ro­na­mi drzew, na są­sied­nich wznie­sie­niach…

Wszę­dzie na za­cho­dzie sta­da pta­ków zry­wa­ły się i mknę­ły w górę.

Ko­wal wstał i osła­nia­jąc dło­nią oczy, wpa­try­wał w za­chod­ni ho­ry­zont. Ka­ile­an nie po­trze­bo­wa­ła wzro­ku, Ber­deth już zdą­żył się z nią po­łą­czyć i czu­ła za­pach. Dym. Ogień. Pło­nę­ła wiel­ka po­łać lasu, sze­ro­ki na kil­ka mil wał pło­mie­ni szedł w ich stro­nę, co­raz wyż­szy i gwał­tow­niej­szy.

Głu­chy dźwięk gon­gu roz­darł po­wie­trze, jak­by ol­brzym do­rwał się do bla­sza­nej po­kryw­ki. Od­po­wie­dzia­ły mu ko­lej­ne, z róż­nych stron obo­zo­wi­ska, a ich na­tar­czy­wy dźwięk niósł ja­sny prze­kaz.

Alarm! Alarm!!! Do bro­ni!

Ka­ile­an nie po­trze­bo­wa­ła tego, bo przez syk pło­mie­ni do­bie­gły ją już od­gło­sy, któ­re zna­ła aż za do­brze. Szczęk że­la­za, od­le­gły wrzask, brzęk cię­ciw.

Ata­ko­wa­no obóz.

Z na­mio­tów wy­ska­ki­wa­li żoł­nie­rze, już z bro­nią w rę­kach, ktoś wy­krzy­ki­wał roz­ka­zy, ktoś inny żą­dał otwar­cia bra­my.

— Leć. — Kor’ben pchnął ją lek­ko w ple­cy. — Leć do swo­ich. Zresz­tą nie, cze­kaj.

Znikł w na­mio­cie i po chwi­li wró­cił, po­da­jąc jej płach­tę czer­wo­ne­go je­dwa­biu.

— Pod­rzyj­cie na pasy i ob­wiąż­cie so­bie szy­je. To znak, że je­ste­ście nasi.

Lea ga­lo­po­wa­ła już przez obóz, trzy­ma­jąc w ręku wo­dze To­ry­na.

— Wska­kuj! Kha-dar wzy­wa.

Ka­ile­an była w sio­dle w pół mru­gnię­cia okiem, ale na po­że­gna­nie od­wró­ci­ła się jesz­cze i rzu­ci­ła w Mo­wie Wy­so­kiej.

— Po­wo­dze­nia w bi­twie tań­cu że­la­za, wo­jow­ni­ku. Niech Laal Pani Koni chro­ni cię w cie­niu za tar­czą swych chrap.

Ko­wal uśmiech­nął się i od­po­wie­dział:

— Bło­go­sła­wień­stwo na dro­gę, przy­no­szą­ca pięk­ne wie­ści dziew­czy­no. Niech two­je strza­ły nio­są śmierć za­gła­dę, trwo­gę na­szym wro­gom.

Загрузка...