Rozdział 30

Ma­ahir uniósł łeb, roz­ło­żył uszy i wy­dał z sie­bie prze­cią­głe, wy­zy­wa­ją­ce trą­bie­nie. Sa­miy po­kle­pał go czu­le po gło­wie i po­wie­dział:

— Na­dal jest zły, bo nie może ma­sze­ro­wać z in­ny­mi sło­nia­mi.

De­ana po­pra­wi­ła się na le­żan­ce, prze­cią­gnę­ła, aż coś trza­snę­ło jej w ra­mio­nach.

— To on nie wie, jaki za­szczyt go spo­ty­ka, że może no­sić na grzbie­cie Pło­mień Aga­ra?

Chło­pak od­wró­cił się i pu­ścił jej oczko.

— Sło­nie szcza­ją na za­szczy­ty. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, są tak wiel­kie, że szcza­ją na wszyst­ko. Ale le­piej, że nie ma­sze­ru­je z resz­tą, bo jest tam kil­ka mło­dych sam­ców, któ­re chęt­nie rzu­ci­ły­by mu wy­zwa­nie, i mie­li­by­śmy nie­ustan­ne kło­po­ty. Sa­mi­ce le­piej kon­tro­lu­ją sta­do.

— Mi to mó­wisz?

Kor­nak uśmiech­nął się na mo­ment, ale za­raz spo­waż­niał.

— Wie­le z nich nie wró­ci do domu.

— Idzie­my na woj­nę, Sa­miy. Nie chcia­łam jej, ale nie mam wy­bo­ru. I do­brze wiem, jak wie­le sło­ni może zo­stać za­bi­tych albo ran­nych. Tak jak wiem, że jesz­cze wię­cej lu­dzi spo­tka ten sam los. Jak so­bie ra­dzi Brim­gorn? — Dziw­nie było pro­sić dzie­się­cio­lat­ka, by oce­niał męż­czy­znę, któ­ry mógł­by być jego dziad­kiem, ale De­ana ufa­ła opi­niom chłop­ca.

Sa­miy wzru­szył ra­mio­na­mi. Za ta­kie ge­sty go ko­cha­ła, kor­nak był je­dy­ną oso­bą w ca­łym obo­zie, któ­ra ośmie­la­ła się za­cho­wy­wać w ten spo­sób w jej to­wa­rzy­stwie. Jak­by mia­ła przy so­bie od­mło­dzo­ną wer­sję tru­ci­cie­la z jego zło­śli­wo­ścia­mi i bez­czel­no­ścią.

— Jest mą­dry. Zna się na sło­niach jak nie­wie­lu in­nych. I wie, jak wy­ko­rzy­stać je w trak­cie bi­twy, a nu­awa­chi mu ufa­ją.

— To do­brze. — De­ana unio­sła się z pół­le­żą­cej po­zy­cji i ro­zej­rza­ła wo­kół.

Ma­ahir wę­dro­wał po­środ­ku ko­lum­ny Ba­wo­łów. Od­dzia­ły cięż­kiej pie­cho­ty, li­czą­ce po stu dwu­dzie­stu lu­dzi, ma­sze­ro­wa­ły kar­nie przed nim, za nim i wo­kół nie­go. Wczo­raj po­sta­no­wio­no, że ar­mia po­rzu­ci na je­den dzień dro­gę, któ­ra choć utwar­dzo­na, była krę­ta i tak wą­ska, że woj­ska Ko­no­we­ryn mu­sia­ły­by roz­cią­gnąć się na niej w dłu­gie­go na dzie­sięć mil węża. Ide­al­na sy­tu­acja na za­sadz­kę. Za­miast tego we­szli na sze­ro­ką rów­ni­nę, wy­su­szo­ną i twar­dą, po któ­rej wozy mo­gły po­ru­szać się nie­wie­le wol­niej niż po dro­dze, a trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy lu­dzi mo­gło przy­jąć szyk znacz­nie lep­szy do obro­ny i ata­ku. Ba­wo­ły po­środ­ku, Sło­wi­ki na obu skrzy­dłach i w da­le­kiej awan­gar­dzie, sło­nie i od­dzia­ły na­jem­ni­ków z tyłu. Krę­pa, zwar­ta for­ma­cja, któ­ra umoż­li­wia­ła szyb­kie roz­bi­ja­nie i zwi­ja­nie obo­zów i dzię­ki któ­rej mo­gli­by szyb­ko sta­nąć do bi­twy.

A bi­twa zbli­ża­ła się nie­uchron­nie. Pod wie­czór po­win­ni do­trzeć do miej­sca, gdzie Tos me­an­dro­wa­ła wście­kle, two­rząc dwa wiel­kie za­krę­ty, na­zy­wa­ne po­wszech­nie „tył­kiem”. Tam na­po­ją zwie­rzę­ta i lu­dzi, od­pocz­ną i je­śli uda im się utrzy­mać tem­po wę­drów­ki, za trzy dni znaj­dą się pod Po­mwe.

De­ana po­zdro­wi­ła mach­nię­ciem ręki kil­ku to­wa­rzy­szą­cych jej Sło­wi­ków. Ko­nie żoł­nie­rzy na­dal bo­czy­ły się i par­ska­ły, nie­za­do­wo­lo­ne z to­wa­rzy­stwa sło­nia, ale jeźdź­cy pa­no­wa­li nad nimi bez pro­ble­mów. Resz­ta jej przy­bocz­nych je­cha­ła kil­ka­dzie­siąt kro­ków za Ma­ahi­rem, od cza­su do cza­su prze­krzy­ku­jąc się i wy­mie­nia­jąc obe­lgi z pie­szy­mi. Na­słu­chi­wa­ła tych „dys­ku­sji” uważ­nie, cięż­kie sło­wa i zło­śli­we ge­sty la­ta­ły tam i z po­wro­tem, prze­ry­wa­ne re­gu­lar­ny­mi sal­wa­mi śmie­chu. Mo­ra­le ar­mii sta­ło wy­so­ko, a tra­dy­cyj­na ry­wa­li­za­cja mię­dzy Ro­da­mi Woj­ny ustę­po­wa­ła po­czu­ciu pew­ne­go bra­ter­stwa. I Ba­wo­ły, i Sło­wi­ki wy­wo­dzi­li się z żoł­nie­rzy-nie­wol­ni­ków, a ich wróg był te­raz gdzie in­dziej.

To bar­dzo do­brze.

Od dwóch dni w cza­sie każ­dej na­ra­dy pró­bo­wa­no usta­lić ja­kąś stra­te­gię na nad­cho­dzą­cą bi­twę, kło­pot jed­nak po­le­gał na tym, że poza ogól­ną li­czeb­no­ścią bun­tow­ni­ków nie wie­dzie­li zbyt wie­le. Ile i jaką pie­cho­tę miał Krwa­wy Ka­hel­le? Ilu strzel­ców i kon­nych? Czy pod­cią­gnął pod mia­sto ta­bor, jak zro­bił to w cza­sie po­przed­niej bi­twy, czy też nie?

Ostat­nie ra­por­ty z Po­mwe mó­wi­ły, że od­dzia­ły Uawa­ri Nahs, któ­re bra­ły udział w ma­sa­kro­wa­niu ge­ghij­skiej ar­mii na ra­zie nie po­ja­wi­ły się pod mia­stem. Gdzie są te­raz? Co ro­bią? Ilu ich jest? Czy po­rzu­ci­ły me­ekhań­skich sprzy­mie­rzeń­ców i po­wę­dro­wa­ły na oj­czy­ste rów­ni­ny, czy też prze­ciw­nie, zbie­ra­ją siły na nad­cho­dzą­cą bi­twę? De­ana do­brze pa­mię­ta­ła De­me­nayę – Kró­lo­wą Nie­wol­ni­ków, i je­śli męż­czyź­ni z jej ludu na­praw­dę byli tak samo wiel­cy jak ona, na­le­ża­ło li­czyć się z ich siłą.

Kłót­nie i dys­ku­sje trwa­ły cały czas. De­ana po­dzi­wia­ła za­wzię­tość, z jaką obaj af’ge­mi­dzi i część wyż­szych ofi­ce­rów bio­rą­cych udział w na­ra­dach prze­rzu­ca­li się woj­sko­wą ter­mi­no­lo­gią, swo­bo­dę, z jaką kre­śli­li na ma­pach śmia­łe ma­new­ry i za­ska­ku­ją­ce kontr­ata­ki. Szyb­ko za­uwa­ży­ła, że w cza­sie tych pa­pie­ro­wych starć ar­mia bun­tow­ni­ków za­wsze za­cho­wy­wa­ła się tak, jak ży­czy­li so­bie tego ko­no­wer­scy do­wód­cy, od­dzia­ły nie­wol­ni­ków ule­ga­ły uni­ce­stwie­niu albo ucie­ka­ły w pa­ni­ce wte­dy, gdy było to jej ofi­ce­rom na rękę, i ni­g­dy nie pró­bo­wa­ły kontr­ata­ko­wać ani za­sta­wiać pu­ła­pek.

Woj­na na ma­pie za­wsze jest peł­na ła­twych zwy­cięstw.

Nie wtrą­ca­ła się w te kłót­nie. Czu­ła, że wszy­scy ci męż­czyź­ni po­trze­bu­ją ich, że w ja­kiś spo­sób po­ma­ga im to roz­ła­do­wać na­pię­cie. W cza­sie praw­dzi­wej bi­twy nie bę­dzie cza­su na próż­ne roz­wa­ża­nia, zo­sta­ną tyl­ko ból i krew.

Od czo­ła roz­cią­gnię­tej na milę ar­mii ga­lo­po­wał jeź­dziec, wy­ma­chu­jąc czer­wo­ną szma­tą. Po­sła­niec z waż­ny­mi wie­ścia­mi.

— Pani!

Kon­ny spiął wierz­chow­ca kil­ka kro­ków od Ma­ahi­ra tak gwał­tow­nie, aż zwie­rzę za­rża­ło nie­za­do­wo­lo­ne i pra­wie przy­sia­dło na za­dzie. Po czym za­wró­cił w miej­scu i zrów­nał się ze sło­niem.

— Pani. Zna­leź­li­śmy ich.

— Kogo? — Wi­zja ar­mii nie­wol­ni­ków, któ­ra wy­szła z lasu, by wy­dać im bi­twę, zmro­zi­ła jej krew w ży­łach.

— Me­ekhań­czy­ków. Ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka i resz­tę. To zna­czy — po­sła­niec wy­da­wał się za­kło­po­ta­ny — oni…

— Cze­ka­li na was?

— Tak, pani. Cze­ka­li. I pro­szą o zgo­dę na au­dien­cję.

Za­sta­no­wi­ła się. Do roz­bi­cia wie­czor­ne­go obo­zo­wi­ska mie­li jesz­cze co naj­mniej dwie go­dzi­ny. List z me­ekhań­skiej am­ba­sa­dy, któ­ry mia­ła wrę­czyć sław­ne­mu do­wód­cy, je­chał gdzieś na wo­zach wraz z na­mio­tem i resz­tą jej rze­czy. Nie za­trzy­ma mar­szu ca­łej ar­mii, by go zna­leźć.

— Prze­każ, że spo­tkam się z nim wie­czo­rem, jak już roz­bi­je­my obóz. Z nim i z jego ludź­mi. Za­pra­szam ich na ko­la­cję. Nie mu­szą za­kła­dać uro­czy­stych stro­jów.

* * *

— Go­to­wa? Wszy­scy cze­ka­ją.

Da­ghe­na wsa­dzi­ła gło­wę do na­mio­tu i zmie­rzy­ła ją kry­tycz­nym spoj­rze­niem. Ka­ile­an spoj­rza­ła na nią wro­go. Ta cho­le­ra już zdą­ży­ła się wy­szy­ko­wać?

— Jed­no sło­wo, Dag — wy­ce­dzi­ła przez zęby. — Jed­no sło­wo, a przy­się­gam, że cię wal­nę i pój­dziesz na tę całą ucztę z pod­bi­tym okiem. I nie rób mi tu prze­cią­gu, bo wszy­scy za­raz za­czną się ga­pić.

Ka­ile­an pró­bo­wa­ła wła­śnie za­ło­żyć naj­czyst­szą ko­szu­lę, jaką mia­ła, gdy w wej­ściu do na­mio­tu uka­za­ła się też twarz Lei. Dziew­czy­na zdą­ży­ła już się umyć, wpleść we wło­sy garść ko­lo­ro­wych pa­cior­ków i ma­znąć oczy kred­ką. Kred­ką! Bo­go­wie, w tych swo­ich ju­kach ona na­praw­dę wozi wszyst­ko.

— Albo cyc­ki ci zma­la­ły, albo ro­bisz się co­raz młod­sza — stwier­dzi­ła Lea po­waż­nie. — Po­win­naś chy­ba wię­cej jeść.

— Za­mknij się, bo nie rę­czę za sie­bie. — Ka­ile­an wy­gra­ła wresz­cie wal­kę z opor­ny­mi gu­zi­ka­mi, się­gnę­ła po gor­set i za­czę­ła ko­lej­ną bi­twę, z ta­siem­ką, któ­ra za cho­le­rę nie chcia­ła dać się prze­pleść przez ha­ft­ki. — Resz­ta już go­to­wa?

— Oczy­wi­ście. Wiesz, jak to jest z chło­pa­mi, za­ło­żą czy­ste onu­ce, wy­cze­szą reszt­ki ostat­nie­go obia­du z wą­sów i już są go­to­wi. — Da­ghe­na za­pre­zen­to­wa­ła olśnie­wa­ją­cy uśmiech. — A je­śli mowa o cze­sa­niu, po­ży­czyć ci zgrze­bło?

Ka­ile­an za­wią­za­ła zgrab­ną ko­kard­kę pod biu­stem, kon­sta­tu­jąc z pew­nym nie­po­ko­jem, że Lea chy­ba ma ra­cję – przez ostat­ni mie­siąc zde­cy­do­wa­nie zro­bi­ła się jak­by młod­sza.

— Nie, nie trze­ba. Je­stem go­to­wa.

— Pój­dziesz z tym war­ko­czem?

— Tak. I za­mknij­cie się obie. Wy­cho­dzi­my.

Cza­ar­dan stał już w kom­ple­cie na ze­wnątrz. Wszy­scy za­ło­ży­li naj­mniej zno­szo­ne ubra­nia, Ko­ci­mięt­ka chy­ba na­praw­dę przy­ciął i przy­cze­sał wąsy. Poza tym wy­glą­da­li tro­chę dziw­nie bez pan­ce­rzy i heł­mów. La­skol­nyk ski­nął jej tyl­ko gło­wą i wska­zał na kil­ku żoł­nie­rzy w żół­tych ja­kach.

— Na­sza eskor­ta. I zo­staw sza­blę, có­ruch­na, mamy iść bez bro­ni.

Od­pię­ła pas i wrzu­ci­ła go do na­mio­tu. Bez bro­ni. Psia­krew.

Ru­szy­li całą ósem­ką, pro­wa­dze­ni przez zbroj­nych. Obóz był roz­le­gły, a im wy­zna­czo­no miej­sce na noc­leg na jego sa­mym skra­ju. Naj­wy­raź­niej imię Gen­no La­skol­ny­ka mia­ło tu mniej­sze zna­cze­nie niż w Im­pe­rium.

Lea trą­ci­ła ją w bok.

— Te­raz się prze­ko­na­my.

— O czym?

— Czy na­praw­dę rzą­dzi nimi is­sar­ska dzi­ku­ska. Mat­ka mi o nich opo­wia­da­ła. Za­sła­nia­ją twa­rze, żeby nie było wi­dać, jak wiel­kie mają zęby, i ży­wią się cia­ła­mi za­bi­tych wro­gów.

— Lea — La­skol­nyk mruk­nął pod no­sem, na­wet nie od­wra­ca­jąc gło­wy.

— Tak, kha-dar?

— Nie od­zy­wasz się bez po­trze­by, a je­śli zo­sta­niesz o coś za­py­ta­na, od­po­wia­dasz pro­sto i grzecz­nie. Wiem, ja­kie prze­są­dy mają ple­mio­na Ma­łych Ste­pów, i nie ży­czę so­bie, że­byś coś pal­nę­ła.

— To nie prze­są­dy. Mat­ka mó­wi­ła mi…

— To roz­kaz.

— Tak jest, kha-dar.

Mi­ja­li ko­lej­ne rzę­dy na­mio­tów, wiel­kie ko­tły zwie­sza­ją­ce się nad ogni­ska­mi, pa­wę­że i dłu­gą broń na sto­ja­kach. Więk­szość cze­ka­ją­cych na po­si­łek żoł­nie­rzy wciąż mia­ła na so­bie łu­sko­we pan­ce­rze, na­go­len­ni­ki i wy­so­kie heł­my. W mi­go­tli­wym świe­tle ogni i po­chod­ni ko­no­wer­ska cięż­ka pie­cho­ta spra­wia­ła wra­że­nie oży­wio­nych gra­ni­to­wych po­są­gów, któ­re tyl­ko cze­ka­ją, by ru­szyć i zmiaż­dżyć wro­ga.

— Wy­glą­da­ją na twar­dych su­kin­sy­nów, praw­da, kha-dar?

— I tacy są, Sar­den. Czy­ta­łem ra­por­ty Kciu­ka.

— Bę­dzie trud­no, co? Zna­czy… na­szym pod mia­stem.

— Zo­ba­czy­my. A te­raz ci­sza. Zbli­ża­my się.

Zbli­ża­li. Ka­ile­an zer­k­nę­ła zza ple­ców Jan­ne­go i mu­sia­ła przy­znać, że naj­wy­raź­niej wład­czy­ni Ko­no­we­ryn wie­dzia­ła, co do­bre. Jej na­miot miał wiel­kość spo­re­go za­jaz­du i za­pew­ne po­dob­ną licz­bę „po­koi” we­wnątrz. Ota­czał go pier­ścień po­chod­ni i kor­don żoł­nie­rzy po­dob­nych do tych, któ­rzy im to­wa­rzy­szy­li.

A je­den z nich bez żad­nych ce­re­gie­li od­chy­lił kla­pę na­mio­tu i po­wie­dział do nich bez­błęd­nym me­ekhem:

— De­ana d’Klle­an, Pani Oka, Pło­mień Aga­ra cze­ka. Wejdź­cie.

W środ­ku pło­nę­ły lam­py oliw­ne, przy­kry­te szkla­ny­mi klo­sza­mi i roz­sie­wa­ją­ce ko­rzen­ne za­pa­chy. Mło­da słu­żą­ca ukło­ni­ła się w mil­cze­niu i po­pro­wa­dzi­ła ich do głów­ne­go po­miesz­cze­nia, gdzie cze­kał stół za­sta­wio­ny sre­brem i oto­czo­ny tu­zi­nem krze­seł.

Gdy we­szli, wy­so­ka ko­bie­ta ubra­na w luź­ną suk­nię w od­cie­niu bla­de­go różu wsta­ła i ski­nę­ła im gło­wą na po­wi­ta­nie. Nie, Ka­ile­an po­pra­wi­ła się za­raz, nie im, tyl­ko La­skol­ny­ko­wi, choć trud­no było stwier­dzić, gdzie ona pa­trzy, bo twarz kry­ła za ma­to­wą za­sło­ną, zza któ­rej le­d­wo bły­ska­ły oczy. W po­sta­wie tej ko­bie­ty – w dwóch krót­kich sza­blach, któ­rych pasy opi­na­ły jej ta­lię, w spo­so­bie, w jaki sta­ła – było coś dzi­kie­go i groź­ne­go. Plot­ki o tym, że po­tra­fi wła­dać bro­nią i nie stro­ni od się­ga­nia po że­la­zo, mu­sia­ły za­wie­rać ziar­no praw­dy.

— Czu­ję się za­szczy­co­na, mo­gąc go­ścić sław­ne­go ge­ne­ra­ła Gen­no La­skol­ny­ka, po­grom­cę wschod­nich bar­ba­rzyń­ców — po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni.

Ka­ile­an drgnę­ła za­sko­czo­na. Nie tym, że wład­czy­ni Ko­no­we­ryn po­słu­gu­je się mową Im­pe­rium, lecz tym, że mówi nią tak do­sko­na­le. Prze­cież na­wet Ka­ile­an, gdy­by zna­la­zła się w cen­tral­nych pro­win­cjach, od razu zo­sta­ła­by roz­po­zna­na po ak­cen­cie jako dzi­ku­ska ze Wscho­du. Ta ko­bie­ta mó­wi­ła bez­błęd­nie. Jak uro­dzo­na w ser­cu Me­ekha­nu szlach­cian­ka.

Kha-dar ukło­nił się uprzej­mie i do­ko­nał krót­kiej pre­zen­ta­cji cza­ar­da­nu. Za­kry­ta tka­ni­ną twarz Pani Oka ob­ra­ca­ła się ku każ­de­mu z jego człon­ków i ob­da­ro­wy­wa­ła go lek­kim ski­nie­niem.

— Miło mi — rzu­ci­ła na ko­niec. — Sia­daj­cie, pro­szę.

Za­ję­li miej­sca i przez chwi­lę pa­trzy­li tyl­ko na pu­ste ta­le­rze i kie­li­chy. Na Wscho­dzie go­ści za­pra­sza­ło się do sto­łu, któ­ry już ugi­nał się od ja­dła. De­ana d’Klle­an mu­sia­ła do­brze od­czy­tać ich miny, bo ode­zwa­ła się z wy­raź­nym za­kło­po­ta­niem w gło­sie:

— Je­ste­ście zdro­że­ni i spra­gnie­ni. Tu­taj po­sił­ki za­czy­na się od po­da­nia go­ściom wody i wina… — Za­kla­ska­ła w dło­nie i wo­kół sto­łu za­krę­ci­ły się słu­żą­ce z ka­raf­ka­mi i dzban­ka­mi.

Trzy kie­li­chy sto­ją­ce przed Ka­ile­an zo­sta­ły na­peł­nio­ne z wdzię­kiem, któ­ry świad­czył o zna­ko­mi­tym wy­szko­le­niu służ­by. Woda, wino ja­sne jak miód i ciem­ne ni­czym krew. Do wy­bo­ru, do ko­lo­ru.

— Wy­bacz­cie, że nie do­trzy­mam wam to­wa­rzy­stwa przy po­sił­ku — po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni. — Zwy­cza­je mo­je­go ludu za­bra­nia­ją mi od­kry­wa­nia twa­rzy.

Na te sło­wa La­skol­nyk wstał i przy­kła­da­jąc rękę do ser­ca, skło­nił się ni­sko.

— Zwy­cza­je Is­sa­ram nie są mi obce, pani. Dla­te­go nie mu­sisz nas prze­pra­szać. Po­zwo­lę so­bie jed­nak wznieść pierw­szy to­ast. Za Pa­nią Oka, tę, któ­ra zo­sta­ła wy­bra­na przez Aga­ra od Ognia, wład­czy­nię klej­no­tu Da­le­kie­go Po­łu­dnia, Bia­łe­go Ko­no­we­ryn.

Uniósł kie­lich wy­peł­nio­ny zło­tym trun­kiem. Ka­ile­an wsta­ła tak jak resz­ta i upi­ła łyk z krysz­ta­ło­we­go kie­li­cha. De­li­kat­ny, lek­ko kwa­sko­wa­ty po­smak kwia­tów i owo­ców po­draż­nił jej ję­zyk. To wino było lek­kie jak chmur­ka. Trze­ba bę­dzie z nim uwa­żać.

— Dzię­ku­ję. — De­ana d’Klle­an nie­znacz­nym mach­nię­ciem ręki po­dzię­ko­wa­ła za to­ast. — Mu­szę przy­znać, że słusz­nie mnie przed tobą ostrze­ga­no, ge­ne­ra­le.

— Ostrze­ga­no?

— Ow­szem. Mó­wio­no, że pod ma­ską twar­de­go żoł­nie­rza kry­je się zręcz­ny dwo­rza­nin i po­li­tyk.

Wład­czy­ni Ko­no­we­ryn za­kla­ska­ła po­now­nie i na stół za­czę­to wno­sić pa­ru­ją­ce pół­mi­ski. Ko­ron­ne miej­sce za­ję­ło ja­gnię pie­czo­ne w ca­ło­ści, lecz wo­kół nie­go już wkrót­ce roz­sia­dły się na­czy­nia z dro­biem, wie­przo­wi­ną, ry­ba­mi i pasz­te­ta­mi. Oraz ka­szą, ry­żem, so­cze­wi­cą po­da­wa­ną na przy­naj­mniej pięć spo­so­bów i ja­kimś tu­zi­nem so­sów. Ka­ile­an wes­tchnę­ła i zro­zu­mia­ła, że za­bra­nie Ber­de­tha ze sobą było błę­dem; te­raz mia­ła wra­że­nie, że każ­da ko­lej­na po­tra­wa roz­sa­dzi jej nos iście bo­skim aro­ma­tem, i le­d­wo na­dą­ża­ła z prze­ły­ka­niem śli­ny.

Za­ci­snę­ła zęby i wy­pchnę­ła psa na ze­wnątrz. Trud­no, dziś nie bę­dzie miał za­ba­wy.

— Mu­szę przy­znać, że po­chle­biasz mi, pani. — Kha-dar zer­k­nął wy­mow­nie na słu­żą­cą, któ­ra naj­wy­raź­niej mia­ła za­miar na­peł­nić jego ta­lerz, i sam wrzu­cił na nie­go por­cję ka­szy i pie­czo­ne­go go­łę­bia, po czym po­lał wszyst­ko ob­fi­cie so­sem. — Krę­ci­łem się tro­chę przy ce­sa­rzu, więc i na­bra­łem nie­co ogła­dy, da­le­ko mi jed­nak do praw­dzi­we­go dwo­ra­ka. Moim lu­dziom też. Czy po­zwo­lisz, by sami ko­rzy­sta­li z tych wspa­nia­ło­ści? Nie przy­wy­kli, by ktoś im usłu­gi­wał.

Go­spo­dy­ni ski­nę­ła gło­wą, wy­ko­na­ła krót­ki gest, a słu­żą­ce szyb­ciut­ko opu­ści­ły salę. I na­tych­miast za­brzę­cza­ła za­sta­wa, gdy wszy­scy rzu­ci­li się na je­dze­nie. Ka­ile­an na­ło­ży­ła so­bie ka­wał wie­przo­wej pie­cze­ni, ja­gnię­ce pod­udzie i tłu­ste­go ka­pło­na. Ło­wiąc spoj­rze­nie Lei, wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi. No co, sama mó­wi­łaś, że chud­nę.

— In­te­re­su­ją­cy spo­sób przed­sta­wie­nia proś­by, by­śmy zo­sta­li sami — głos De­any po­brzmie­wał lek­kim roz­ba­wie­niem. — Na­dal jed­nak zo­sta­nę przy swo­im zda­niu. No­sisz ma­skę, za któ­rą ukry­wasz umysł by­stry jak gór­ski stru­mień i ostry ni­czym yphir. Nic dziw­ne­go, że Im­pe­rium wy­ra­ża taką tro­skę o twój los.

Kha-dar prze­łknął, prze­płu­kał usta wi­nem, a jego twarz przy­bra­ła wy­raz uprzej­me­go za­in­te­re­so­wa­nia.

— Wy­ra­ża? To dziw­ne.

— Dziw­ne? — De­ana d’Klle­an ide­al­nie sko­pio­wa­ła ton La­skol­ny­ka. — Och nie, to cał­ko­wi­cie zro­zu­mia­łe. Gdy­bym była me­ekhań­ską ce­sa­rzo­wą i gdy­by mój naj­lep­szy do­wód­ca kon­ni­cy wę­dro­wał ty­sią­ce mil od domu, w sa­mym środ­ku wo­jen­nej za­wie­ru­chy, wierz mi, też wy­ra­ża­ła­bym tro­skę gło­śno i wy­raź­nie. Oraz ka­za­ła mu na­tych­miast wra­cać.

— To może być trud­ne, zwa­żyw­szy, że znaj­du­je­my się wła­śnie w sa­mym środ­ku wo­jen­nej za­wie­ru­chy. Poza tym za­pew­ne sły­sza­łaś, pani, że nie je­stem po­kor­nym wa­ła­chem. Nie daję się pro­wa­dzić w uprzę­ży.

— Sły­sza­łam. Ale są­dzę, że dla każ­de­go ko­nia znaj­dzie się lon­ża wy­star­cza­ją­co dłu­ga, by go kon­tro­lo­wać. Na ra­zie jed­nak jedz­cie, pij­cie. I opo­wia­daj­cie. Co u Krwa­we­go Ka­hel­le?

Ka­ile­an omal się nie za­krztu­si­ła. Skąd wie­dzia­ła? Kha-dar jed­nak za­re­ago­wał tak, jak­by cze­kał na to py­ta­nie.

— Ma się do­brze, pani. I jest wście­kły na oj­czy­znę. Za to, że nie ro­bi­ła nic, by po­pra­wić los nie­wol­ni­ków w two­im pięk­nym kra­ju. Do­pro­wa­dza­nych do śmier­ci pra­cą, ba­tem, gło­dem i cho­ro­ba­mi. — La­skol­nyk wstał i do­ło­żył so­bie ko­lej­ne­go go­łę­bia. — Wy­plu­wa­ją­cych płu­ca w ko­pal­niach, umie­ra­ją­cych od uką­szeń owa­dów w cza­sie kar­czo­wa­nia la­sów i osu­sza­nia ba­gien, la­ta­mi zgi­na­ją­cych grzbie­ty na plan­ta­cjach i wrzu­ca­nych do rze­ki z ka­mie­niem u stóp, gdy byli już za sta­rzy, żeby pra­co­wać. Zmu­sza­nych do walk na śmierć i ży­cie dla roz­ryw­ki ga­wie­dzi, gwał­co­nych, mor­do­wa­nych i tor­tu­ro­wa­nych. Za­pew­niam cię, Pani Ognia, wład­czy­ni Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, że Ka­hel-saw-Kir­hu był wście­kły na Me­ekhan, że nie zro­bił nic, by po­pra­wić ich los. I rzu­cił mi te wszyst­kie oskar­że­nia w twarz, a ja nie wie­dzia­łem, gdzie po­dziać oczy.

— Tak. — Pal­ce is­sar­skiej wo­jow­nicz­ki za­tań­czy­ły na po­rę­czy krze­sła. — Wina Im­pe­rium wy­da­je się bez­spor­na. Za­sta­na­wiam się, jak czu­li­ście się na Pół­no­cy, wie­dząc, że każ­dy ło­kieć je­dwa­biu, każ­de ziarn­ko pie­przu i każ­da un­cja sza­fra­nu, któ­re od nas spro­wa­dza­cie, ską­pa­ne są we łzach i krwi wa­szych po­bra­tym­ców? Jak czu­je­cie się te­raz, w cza­sie po­wsta­nia, gdy im­pe­rial­na am­ba­sa­da mil­czy ca­ły­mi mie­sią­ca­mi, a gdy wresz­cie się od­zy­wa, cho­dzi jej tyl­ko o oca­le­nie ży­cia jed­ne­go ge­ne­ra­ła? Na­wet nie jego lu­dzi… Jak­by po­rzu­ca­nie wła­snych oby­wa­te­li, żoł­nie­rzy, któ­rzy prze­le­wa­li krew za Im­pe­rium, sta­ło się ostat­nio sed­nem me­ekhań­skiej po­li­ty­ki.

Wy­mie­ni­li szyb­kie spoj­rze­nia, Fay­len, Niiar, Ko­ci­mięt­ka, Da­ghe­na, Lea, Jan­ne Ne­wa­ryw i Ka­ile­an. Czy to praw­da? Kha-dar miał ich tu zo­sta­wić?

Ale La­skol­nyk po­wiódł po nich wzro­kiem z taką miną, jak­by usły­szał kiep­ski dow­cip i nie wie­dział, czy ma się skrzy­wić, czy przez uprzej­mość uśmiech­nąć. Uspo­ko­iła się od razu. Kha-dar ni­g­dy nie po­rzu­cił­by cza­ar­da­nu.

Nie ma mowy.

Ich do­wód­ca spoj­rzał na sie­dzą­cą u szczy­tu sto­łu ko­bie­tę i z uzna­niem ski­nął gło­wą.

— Świet­na prze­mo­wa, Pani Oka. Wręcz do­sko­na­ła. My­śla­łem, że spo­tkam tu za­hu­ka­ną dziew­czy­nę z bar­ba­rzyń­skie­go ple­mie­nia, któ­rą do wła­dzy wy­niósł ka­prys ogni­ste­go boż­ka i któ­ra nie zmie­ni sama suk­ni, je­śli ktoś z po­cią­ga­ją­cych za sznur­ki do­rad­ców jej tego nie każe. Szcze­rze mó­wiąc, spo­dzie­wa­łem się za­stać przy tym sto­le jesz­cze kil­ka osób. Może Va­ra­lę, byłą na­łoż­ni­cę księ­cia, rzą­dzą­cą te­raz w pa­ła­cu, może jego tru­ci­cie­la albo Wiel­kie­go Ko­hi­ra, któ­ry ja­kimś cu­dem wie­dział, kie­dy uka­zać świa­tu nie­wzru­szo­ną lo­jal­ność, tuż przed tym, jak wy­pru­łaś fla­ki Ob­ra­ra z Kam­be­hii. I gu­bię się w do­my­słach, czy roz­mo­wa ze mną jest tak nie­istot­na, czy wręcz prze­ciw­nie, aż tak waż­na.

— Przede wszyst­kim, cho­dzi o two­je bez­pie­czeń­stwo, ge­ne­ra­le.

Wy­da­wa­ło się, że La­skol­nyk tym ra­zem zdzi­wił się na­praw­dę.

— Bez­pie­czeń­stwo?

— Za­pew­niam, że tak. Gdy­byś na­zwał Aga­ra ogni­stym boż­kiem przy jed­nym z żoł­nie­rzy Ro­dów Woj­ny, mógł­byś stra­cić gło­wę, za­nim zdą­ży­ła­bym go po­wstrzy­mać. A wra­ca­jąc do te­ma­tu, ge­ne­ra­le, je­śli od­wie­dzi­li­ście obóz nie­wol­ni­ków, to może bra­li­ście też udział w wal­ce z Ge­ghij­czy­ka­mi?

Ka­ile­an ode­rwa­ła udko ka­pło­na i za­to­pi­ła w nim zęby, ob­ser­wu­jąc ten po­je­dy­nek na sło­wa. To było nie­uczci­we star­cie, bo roz­mów­czy­ni La­skol­ny­ka kry­ła twarz za za­sło­ną, a jej mowa cia­ła była oszczęd­na i skrom­na jak u mnisz­ki. Głos też ni­cze­go nie zdra­dzał. Trud­no się to­czy dys­ku­sję, gdy nie wia­do­mo, czy two­je ar­gu­men­ty do­cie­ra­ją do roz­mów­cy, albo czy two­je obe­lgi go ra­nią. Jed­nak kha-dar zda­wał się znów cał­kiem za­do­wo­lo­ny i spo­koj­ny.

— Skąd ten po­mysł? — za­py­tał, uno­sząc kie­lich do ust.

— Twoi lu­dzie no­szą śla­dy nie­daw­nej wal­ki, on — szczu­pły pa­lec wska­zał na Ko­ci­mięt­kę — jest cały po­dra­pa­ny, ten po­tęż­nie zbu­do­wa­ny mło­dy czło­wiek ma usztyw­nio­ną nogę, a ta mała dziew­czy­na z ple­nie­nia Ha­run­dy­nów krzy­wi się, gdy się­ga po coś lewą ręką. Za­kła­dam, że ma obi­te że­bra. Gdy­by­ście po­trze­bo­wa­li po­mo­cy, mamy w obo­zie nie­złych le­ka­rzy.

Na chwi­lę wo­kół sto­łu za­pa­dła taka ci­sza, że sły­chać było skwier­cze­nie kno­tów w lam­pach.

— Jak wi­dzi­cie, no­sze­nie ek­cha­aru ma swo­je za­le­ty. Nikt nie wie, że aku­rat na nie­go pa­trzę.

Ko­lej­ny kęs mię­sa urósł Ka­ile­an w gar­dle. Się­gnę­ła szyb­ko po wino.

Lea zer­k­nę­ła na ich go­spo­dy­nię wy­zy­wa­ją­co.

— Skąd wiesz, że je­stem z Ha­run­dy­nów?

— Po­zna­ję ple­mien­ne pa­cior­ki. Choć nie wszyst­kie. Ale tyl­ko twoi po­bra­tym­cy uży­wa­ją tych barw i no­szą je w taki spo­sób. Po­cho­dzę z d’yahir­rów, któ­rych zie­mie gra­ni­czą z Ma­ły­mi Ste­pa­mi. Moje ple­mię wy­so­ko ceni wa­szych wo­jow­ni­ków, to świet­ni łucz­ni­cy i do­sko­na­li jeźdź­cy. Za­szczy­tem jest skrzy­żo­wać z nimi broń.

Chy­ba po raz pierw­szy w ży­ciu Ka­ile­an wi­dzia­ła, jak Lei za­bra­kło słów.

— Dzię­ku­ję — wy­du­si­ła wresz­cie.

— Nie ma za co. A więc, ge­ne­ra­le, gdy­by­ście ścię­li się z ja­ki­miś ban­dy­ta­mi, za­pew­ne po­in­for­mo­wał­byś mnie o tym na­tych­miast? Choć­by po to, by wzbu­dzić u mnie współ­czu­cie lub za­kło­po­ta­nie. Mam ra­cję?

La­skol­nyk odło­żył krysz­tał na stół, roz­parł się wy­god­niej na krze­śle i uśmiech­nął wy­zy­wa­ją­co.

— A je­śli zda­rzy­ło­by nam się po­ką­sać odro­bi­nę Ge­ghij­czy­ków?

De­ana d’Klle­an wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— To obca ar­mia na te­re­nie Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, a in­ten­cje jej do­wód­cy wca­le nie były czy­ste. Więc w ta­kim przy­pad­ku po­gra­tu­lo­wa­ła­bym wam i od­wa­gi, i spraw­no­ści w boju. Bo jak wi­dzę, wciąż masz tylu lu­dzi, z ilo­ma wy­ru­szy­łeś ze sto­li­cy. Jaki błąd zro­bił Seh­ra­win? Oczy­wi­ście oprócz nie­do­ce­nia­nia wro­ga.

La­skol­nyk po­słał jej je­den z tych uśmie­chów, któ­rym za­wdzię­czał nada­ny mu przez ko­czow­ni­ków przy­do­mek Sza­re­go Wil­ka. W tym mo­men­cie jego uśmiech zna­czył „nic ci nie po­wiem i nie trak­tuj mnie jak głup­ca, bo za­cznę gryźć”.

— Sama mi ra­dzi­łaś, bym uwa­żał na sło­wa. Mam więc przy­znać się ofi­cjal­nie, że jako przed­sta­wi­ciel Me­ekha­nu wal­czy­łem u boku zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków? Ja, Gen­no La­skol­nyk? Pra­wa ręka ce­sa­rza? Oj, czu­ję, że po czymś ta­kim Kre­gan ka­zał­by drzeć pasy na­wet ze mnie… Zresz­tą, są­dzę, że masz już re­la­cję z tam­tej bi­twy. Co mó­wią twoi stra­te­dzy, pani? Ja­kie wnio­ski wy­cią­gnę­li z opo­wie­ści nie­do­bit­ków?

Go­spo­dy­ni po­chy­li­ła się do przo­du i zło­ży­ła dło­nie w pi­ra­mid­kę. Ka­ile­an po­sta­wi­ła­by każ­dą sumę, że ko­bie­ta się uśmie­cha.

— Han­tar Seh­ra­win zlek­ce­wa­żył wro­ga. Wy­dał mu bi­twę mię­dzy wzgó­rza­mi po­ro­śnię­ty­mi la­sem oraz oparł cały atak na ma­gach. I gdy do­szło do bez­po­śred­niej wal­ki, a cza­row­ni­cy prze­sta­li być sku­tecz­ni, oka­za­ło się, że zbyt roz­cią­gnął siły i nie da rady ani wy­co­fać roz­pro­szo­nych od­dzia­łów, ani ich prze­gru­po­wać. Moż­na po­wie­dzieć, że jak w przy­pad­ku więk­szo­ści tego typu klęsk, przy­czy­ną jego zgu­by była py­cha. No, ale w swo­im księ­stwie pra­wie cał­ko­wi­cie zdła­wił po­wsta­nie, więc za­pew­ne są­dził, że tu też pój­dzie mu gład­ko.

La­skol­nyk prze­stał się uśmie­chać.

— A py­cha nie jest two­ją wadą, praw­da, pani?

Sie­dzą­ca u szczy­tu sto­łu ko­bie­ta ro­ze­śmia­ła się dźwięcz­nie. A po­tem – Ka­ile­an aż otwo­rzy­ła usta ze zdu­mie­nia – nie­spo­dzie­wa­nie wsta­ła, po­de­szła do sto­łu i oso­bi­ście na­peł­ni­ła kie­lich ich do­wód­cy.

— Py­cha? Za­pew­ne odro­bi­nę jest. Wie­rzę na przy­kład, że po­tra­fię na tyle do­brze po­słu­gi­wać się tal­he­ra­mi, iż bez kło­po­tów po­ko­na­ła­bym każ­de­go z two­ich lu­dzi. Na­wet w wal­ce dwóch lub trzech na jed­ne­go, choć prze­cież nie wi­dzia­łam, jak so­bie ra­dzi­cie z bro­nią. To py­cha, praw­da?

Ru­szy­ła wo­kół sto­łu, na­le­wa­jąc wina resz­cie cza­ar­da­nu.

— Je­ste­ście mo­imi go­ść­mi, jedz­cie, pij­cie. I nie przej­muj­cie się też mo­imi prze­chwał­ka­mi. Cią­ża spra­wia, że cza­sem za­cho­wu­ję się dziw­nie.

Cią­ża? Chy­ba kha-dar kie­dyś o tym wspo­mniał. Na ra­zie jed­nak po Pani Oka nic nie było wi­dać. Gdy De­ana d’Klle­an po­chy­li­ła się, by na­peł­nić kie­lich sto­ją­cy przed Ka­ile­an, dziew­czy­na od­nio­sła wra­że­nie, że przy­pa­tru­je się jej nie­co dłu­żej niż resz­cie. Po chwi­li Is­sar­ka wró­ci­ła na swo­je miej­sce.

— Ale wie­rzę też — kon­ty­nu­owa­ła — że Krwa­wy Ka­hel­le jest do­brym do­wód­cą i stwo­rzył już z tej hor­dy zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków praw­dzi­wą ar­mię. Z ofi­ce­ra­mi sto­ją­cy­mi na cze­le zwar­tych kom­pa­nii i wszyst­kim, cze­go ar­mia po­trze­bu­je: warsz­ta­ta­mi, szpi­ta­la­mi i rze­mieśl­ni­ka­mi pro­du­ku­ją­cy­mi broń i pan­ce­rze. Ni­g­dy jesz­cze w hi­sto­rii Da­le­kie­go Po­łu­dnia żad­ne po­wsta­nie nie­wol­ni­ków tak nie wy­glą­da­ło. Mylę się? Nie, nie od­po­wia­daj. Dwa­dzie­ścia ty­się­cy ge­ghij­skich tru­pów gni­ją­cych w le­sie jest tego naj­lep­szym do­wo­dem.

La­skol­nyk się­gnął po kie­lich, ale nie uniósł go do ust.

— Do cze­go zmie­rzasz, pani? Bo mogę cię tyl­ko za­pew­nić, że na­wet je­śli po­ko­nasz Ka­he­la-saw-Kir­hu, to sto albo dwie­ście ty­się­cy me­ekhań­skich tru­pów nie wpły­nie do­brze na two­je re­la­cje z Im­pe­rium.

— Jak na ra­zie Im­pe­rium mil­czy, ge­ne­ra­le. I bar­dziej pa­trzy na Wschód niż Po­łu­dnie. Dla­te­go też tak im za­le­ży na two­im po­wro­cie. Chy­ba za wcze­śnie po­rzu­ci­łeś Wiel­kie Ste­py, a te­raz na­gle robi się tam go­rą­co. Na­to­miast praw­da wy­glą­da tak, że poza umie­jęt­no­ścią wal­ki sza­bla­mi nie mam wie­lu za­let i ro­bak py­chy nie zże­ra mnie od we­wnątrz. Dla­te­go też nie lek­ce­wa­żę nie­wol­ni­ków i nie dam się wcią­gnąć w wal­kę na ich wa­run­kach. — Na­gle po­chy­li­ła się do przo­du i rzu­ci­ła szyb­ko — i przy­się­gam na Łzy Wiel­kiej Mat­ki, że gdy­by nie ob­le­gli Po­mwe, nie ru­szy­ła­bym na nich swo­jej ar­mii. Nie dali mi wy­bo­ru! Ale je­śli wra­casz z obo­zu Ka­hel­le, to za­pew­ne przy­no­sisz mi od nie­go wie­ści. No więc jak? Pro­sił cię, byś prze­mó­wił w jego imie­niu? Co dla mnie masz?

La­skol­nyk wes­tchnął, za­krę­cił wi­nem w krysz­ta­le i uniósł je do ust, ale w pół ru­chu zre­zy­gno­wał. Jego spoj­rze­nie spo­czę­ło na za­sło­nię­tej twa­rzy De­any d’Klle­an.

— Oczy­wi­ście, pani. Ka­he­la-saw-Kir­hu nie chce woj­ny. Pra­gnie tyl­ko wol­no­ści dla sie­bie i dla każ­de­go nie­wol­ni­ka, któ­ry ze­chce zdjąć ob­ro­żę.

— A uwa­żasz, że są tacy, któ­rzy tego nie chcą?

Ka­ile­an dużo by dała, by uj­rzeć te­raz ob­li­cze ich go­spo­dy­ni. Bo ton, ja­kim za­da­no to py­ta­nie, był… prze­ra­ża­ją­co obo­jęt­ny. Kha-dar jed­nak kon­ty­nu­ował spo­koj­nie:

— Lu­dzie by­wa­ją dziw­ni, pani. Wszak do tej pory więk­szość bun­tow­ni­ków sta­no­wią, jak ich tu na­zy­wa­cie, „brud­ni”. Spo­ra licz­ba „po­piel­nych” i „do­mo­wych” nie pró­bu­je ucie­kać ani do­łą­czać się do bun­tu. Ka­hel-saw-Kir­hu nie pra­gnie uwal­niać tych, któ­rzy wol­no­ści nie po­trze­bu­ją. Ale resz­ta… Krwa­wy Ka­hel­le pro­si tyl­ko, byś wy­zwo­li­ła oraz zgo­dzi­ła się na po­wrót do domu tych nie­wol­ni­ków, któ­rzy tego za­pra­gną. Oraz byś po­zwo­li­ła mu do­koń­czyć spra­wę z Han­ta­rem Seh­ra­wi­nem. Pra­gnie ze­msty za atak na swój obóz i ogień, któ­ry po­chło­nął set­ki ist­nień. Gdy skoń­czy z Ge­ghij­czy­ka­mi, bę­dzie chciał ne­go­cjo­wać oso­bi­ście z tobą.

Wład­czy­ni Bia­łe­go Ko­no­we­ryn nie­spo­dzie­wa­nie od­chy­li­ła się do tyłu i wy­bu­chła śmie­chem. W sali za­pa­no­wa­ła kon­ster­na­cja. Nie ta­kiej re­ak­cji się spo­dzie­wa­li po swo­im po­sel­stwie.

A gdy skoń­czy­ła się śmiać, jej ko­lej­ne sło­wa były ni­czym za­tru­te gro­ty strzał wbi­ja­ją­ce się w ser­ce.

— Ge­ne­ra­le… och, ge­ne­ra­le. Pew­nie od­kąd opu­ści­li­ście obóz nie­wol­ni­ków, po­ru­sza­li­ście się tyl­ko bocz­ny­mi dro­ga­mi i nie do­cho­dzi­ły do was żad­ne wie­ści, praw­da? I po­my­śleć, że li­czy­łam na to, że przy­nie­siesz choć cień szan­sy na po­kój, że Ka­hel-saw-Kir­hu wy­słał cię cho­ciaż z ofer­tą ro­zej­mu albo przy­naj­mniej proś­bą, by­śmy za­sie­dli do roz­mów. Ale on od wie­lu dni ob­le­ga Po­mwe. I tak, wiem, ma po temu do­bry po­wód, ale za­pew­niam cię, że in­te­re­su­je go tyl­ko mia­sto, z jego za­pa­sa­mi żyw­no­ści i bro­ni. Na­wet nie ude­rzył na obóz Ge­ghij­czy­ków. Zro­bił z cie­bie głup­ca, dro­gi ge­ne­ra­le, wy­sy­ła­jąc z po­sel­stwem, któ­re nie ma sen­su. Może też li­czył, że gdy przed­sta­wisz mi jego — De­ana wy­ko­na­ła lek­ce­wa­żą­cy gest — „ofer­tę”, to prze­sta­nę się spie­szyć i bę­dzie miał czas w spo­ko­ju zdo­być Po­mwe? A może na to, że gdy on złu­pi mia­sto, a ty przy­bę­dziesz tu z tą głu­piut­ką pro­po­zy­cją, to w zło­ści każę cię za­bić? W koń­cu je­stem bar­ba­rzyń­ską dzi­ku­ską. Hę? Sam nie miał od­wa­gi tego zro­bić, ale gdy­by to Bia­łe Ko­no­we­ryn ubru­dzi­ło so­bie ręce krwią Gen­no La­skol­ny­ka, Im­pe­rium ni­g­dy by nam tego nie wy­ba­czy­ło.

Pani Oka wsta­ła gwał­tow­nie i opar­ła dło­nie na bla­cie sto­łu.

— Są­dzisz, ge­ne­ra­le, że nie wej­rza­łam w du­szę Krwa­we­go Ka­hel­le? On wie, że gdy po­ko­na moją ar­mię, nic i nikt na Po­łu­dniu mu się nie oprze. Ge­ghij­czy­cy są roz­bi­ci, Kam­be­hia w cha­osie, a trzy po­zo­sta­łe księ­stew­ka pad­ną przed nim na ko­la­na, le­d­wo tup­nie nogą.

Ode­rwa­ła się od sto­łu i ru­szy­ła wo­kół me­bla, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie sło­wa tak szyb­ko, że cza­sem le­d­wo dało się ją zro­zu­mieć.

— Jego am­bi­cje ro­sły z każ­dym zwy­cię­stwem. I je­śli za­po­znał się z hi­sto­rią Da­le­kie­go Po­łu­dnia, to wie, że już raz zda­rzy­ło się, że zbun­to­wa­ni nie­wol­ni­cy zmie­tli sta­ry po­rzą­dek i usta­no­wi­li nowy. Mó­wię o Ro­dach Woj­ny. O żoł­nier­zach-nie­wol­ni­kach, któ­rzy ty­siąc lat temu wspól­nie z ka­pła­na­mi Aga­ra osa­dzi­li na tro­nie ma­rio­net­ko­we­go wład­cę i roz­po­czę­li całą tę hi­ste­rię z czy­sto­ścią krwi i wcho­dze­niem w Oko. A prze­cież wcze­śniej czczo­no tu Ba­el­ta’Ma­th­ran. Więc może by tak po­wró­cić do ko­rze­ni? Znisz­czyć sta­re i od­bu­do­wać jesz­cze star­sze. Pod­bić całe Po­łu­dnie, prze­nieść jego sto­li­cę z dala od Oka, a Aga­ra, zgod­nie z me­ekhań­ską tra­dy­cją, we­pchnąć z po­wro­tem po­mię­dzy bo­skie Ro­dzeń­stwo. A po­tem ko­ro­no­wać się na ce­sa­rza no­we­go im­pe­rium. Albo cho­ciaż kró­la, by nie draż­nić am­bi­cja­mi sta­re­go kra­ju. Czy Me­ekhan sprze­ci­wił­by się temu? Czy też wsparł­by no­we­go wład­cę, pie­niędz­mi, ma­gią i do­rad­ca­mi? Może na­wet woj­skiem. Jak my­ślisz, ge­ne­ra­le?

Skoń­czy­ła, a Ka­ile­an przy­po­mnia­ła so­bie ostat­nią na­ra­dę w szta­bie po­wstań­ców, ich pla­ny za­bi­cia Han­ta­ra Seh­ra­wi­na, po­now­ne­go roz­nie­ce­nia po­wsta­nia w Ge­ghii Pół­noc­nym oraz za­ję­cia Ge­ghii Po­łu­dnio­we­go. Czy sło­wa te kry­ły w so­bie głęb­sze zna­cze­nie? Ka­hel-saw-Kir­hu wie­dział, że je­śli ru­szy na Bia­łe Ko­no­we­ryn, gdzie znaj­du­je się Oko Aga­ra, to bę­dzie mu­siał wal­czyć z ca­łym Da­le­kim Po­łu­dniem. Je­śli jed­nak wcią­gnął­by ko­no­wer­skie woj­ska w bi­twę da­le­ko od sto­li­cy i na do­da­tek je zmiaż­dżył, mógł­by po­tem pod­bić wszyst­kie księ­stwa jed­no po dru­gim. A da­lej? Czy mło­da wład­czy­ni do­brze zga­dy­wa­ła, ja­kie am­bi­cje ro­dzą się w ser­cu wo­dza po­wstań­czej ar­mii?

Jed­nak w na­stęp­nej chwi­li dziew­czy­na skrzy­wi­ła się lek­ce­wa­żą­co, stwier­dza­jąc, że wca­le jej to nie prze­szka­dza. Te za­ku­wa­ją­ce lu­dzi w łań­cu­chy su­kin­sy­ny od lat cięż­ko pra­co­wa­ły, by ze­brać ta­kie wła­śnie plo­ny.

De­ana d’Klle­an, Pani Oka, chy­ba wie­dzia­ła, ja­ki­mi ścież­ka­mi po­dą­ża­ją jej my­śli.

— Da­le­kie Po­łu­dnie ma na swo­im su­mie­niu wie­le grze­chów. Py­chę, bez­względ­ne okru­cień­stwo, chci­wość i obłą­ka­ne prze­ko­na­nie o wła­snej wy­jąt­ko­wo­ści. Ale nie za­słu­gu­je na uto­pie­nie we krwi i za­mia­nę w me­ekhań­ski pro­tek­to­rat, do cze­go naj­wy­raź­niej i ty, ge­ne­ra­le La­skol­nyk, pró­bu­jesz przy­ło­żyć ręki! — pra­wie wy­krzy­cza­ła na ko­niec.

Ostat­nie zda­nie było pod­szy­te taką ilo­ścią zło­śli­wej po­gar­dy, że sło­wa zda­wa­ły się wi­sieć jesz­cze chwi­lę w po­wie­trzu, sy­cząc i roz­sie­wa­jąc pa­skud­ny odór. Zro­bi­ło się na­praw­dę nie­przy­jem­nie.

La­skol­nyk po­de­rwał się na nogi, a jego twarz wy­krzy­wił nie­ład­ny gry­mas.

— Tu­taj gra­ją inne siły, dziew­czyn­ko, niż tyl­ko am­bi­cje jed­ne­go żoł­nie­rza i nie­na­wiść ty­się­cy nie­wol­ni­ków. Nie wi­dzisz tego? Two­je wej­ście do Oka, to, co się dzie­je w róż­nych miej­scach na świe­cie, re­li­gij­ne za­miesz­ki, bo­go­wie wpy­cha­ją­cy pa­lu­chy, gdzie się da, i ko­pią­cy w drzwi do na­sze­go świa­ta. Może zresz­tą nie tyl­ko oni. Nie bądź głu­pia, tu nie cho­dzi o ja­kieś tam po­wsta­nie i zmia­nę po­rząd­ku wła­dzy mię­dzy śmier­tel­ni­ka­mi. Ktoś gra tobą, mną, Im­pe­rium, Da­le­kim Po­łu­dniem, Oj­cem Woj­ny na Ste­pach, a na­wet, cho­le­ra ja­sna, mam wra­że­nie, że ktoś po­gry­wa fał­szy­wy­mi ko­ść­mi z sa­my­mi bo­ga­mi. Two­je zwy­cię­stwo lub klę­ska mogą za­wa­żyć na lo­sach świa­ta, ale na Li­tość Wiel­kiej Mat­ki i Grzy­wę Laal, nie daj się pro­wa­dzić ni­czym dziec­ko z za­wią­za­ny­mi oczy­ma!

Wszy­scy za­sty­gli w bez­ru­chu. Po­przed­nia ci­sza wy­da­wa­ła się wrza­skiem przy tej, któ­ra za­pa­no­wa­ła te­raz.

I na­gle zła­mał ją śmiech. Dźwięcz­ny i szcze­ry. I by­naj­mniej nie zło­śli­wy. De­ana d’Klle­an śmia­ła się nie­zbyt gło­śno, ale tak, że Ka­ile­an mi­mo­wol­nie po­czu­ła do niej czy­stą sym­pa­tię.

Ta ko­bie­ta, nie, wła­ści­wie dziew­czy­na, mu­sia­ła tań­czyć na kra­wę­dzi prze­pa­ści i ra­dzić so­bie z rze­cza­mi, o któ­rych za­pew­ne jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu jej się nie śni­ło. A te­raz na do­da­tek naj­wy­raź­niej zro­bi­ła coś, cze­go ni­ko­mu z cza­ar­da­nu ni­g­dy nie uda­ło się do­ko­nać – po­cią­gnę­ła Gen­no La­skol­ny­ka za ję­zyk.

— Moja ciot­ka mia­ła ra­cję. Daj męż­czyź­nie wy­pić kil­ka kie­li­chów, a po­tem go zde­ner­wuj i ob­raź jed­no­cze­śnie. Wy­wrzesz­czy ci w twarz wię­cej, niż po­wie­dział­by w łóż­ku.

Pani Oka de­mon­stra­cyj­nie po­wa­chlo­wa­ła się dłoń­mi, ni­czym dama prze­ży­wa­ją­ca nad­mier­ną eks­cy­ta­cję.

— Dzię­ku­ję, ge­ne­ra­le. Za szcze­rość i po­twier­dze­nie, że wszy­scy, na­wet po­tęż­ny Me­ekhan ze swo­ją ar­mią szpie­gów, czu­ją się rów­nie za­gu­bie­ni jak ja. Jesz­cze wina?

Przez chwi­lę pa­trzy­li w mil­cze­niu, jak na­peł­nia ich kie­li­chy.

— Wy­bacz­cie taką bez­po­śred­niość — po­wie­dzia­ła, sia­da­jąc na swo­im miej­scu. — Wśród Is­sa­ram to go­spo­darz dba, by na­czy­nia go­ści za­wsze były peł­ne. Chcia­łam po pro­stu przez chwi­lę po­czuć się… zwy­czaj­nie. Ale mo­żesz mi wie­rzyć, ge­ne­ra­le La­skol­nyk, że nie tyl­ko po­dej­rze­wam, ale i wiem, że gra to­czy się na róż­nych płasz­czy­znach. Kil­ka mie­się­cy temu mój mar­twy brat, któ­re­go ni­g­dy nie mia­łam, wy­bacz­cie, to skom­pli­ko­wa­na hi­sto­ria, oca­lił ży­cie mnie i księ­ciu La­we­ne­re­so­wi. A gdy we­szłam w Oko… po­czu­łam smu­tek, ból i nie­po­kój Pana Ognia. Naj­po­tęż­niej­szy z tu­tej­szych bo­gów lę­kał się cze­goś. Na­dal się lęka, z dnia na dzień co­raz bar­dziej. Wiem to, bo Oko prze­ma­wia do mnie w dzi­wacz­ny spo­sób. Hm… czy taka ilość ta­jem­nic bę­dzie od­po­wied­nią za­pła­tą za se­kre­ty, któ­re ci wy­kra­dłam? Twój ce­sarz po­wi­nien być za­do­wo­lo­ny, gdy mu je prze­ka­żesz.

Ka­ile­an zer­k­nę­ła na uśmiech La­skol­ny­ka. Wi­dać było, że wście­kłość mie­sza się w nim z po­nu­rym roz­ba­wie­niem.

— Po­de­szłaś mnie, pani. Zro­bi­łem do­kład­nie to samo, co Han­tar Seh­ra­win, zlek­ce­wa­ży­łem prze­ciw­ni­ka. Ale ce­sarz bę­dzie mu­siał po­cze­kać na mój ra­port.

— Nie je­ste­śmy prze­ciw­ni­ka­mi, ge­ne­ra­le — po­pra­wi­ła go sta­now­czo. — I nie ośmie­li­ła­bym się ka­zać two­je­mu panu cze­kać. Ni­g­dy.

Za­kla­ska­ła szyb­ko i mło­da słu­żą­ca po­ja­wi­ła się przy wej­ściu, trzy­ma­jąc srebr­ną tacę z li­stem.

— Pi­smo od Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa, ce­sa­rza Im­pe­rium Me­ekhań­skie­go. Skie­ro­wa­ne oso­bi­ście do cie­bie, ge­ne­ra­le.

Dziew­czy­na po­da­ła list La­skol­ny­ko­wi i bez­sze­lest­nie zni­kła. Kha-dar przez chwi­lę po­dejrz­li­wie ob­ra­cał pa­pier w ręku.

— Nie ma pie­czę­ci — za­uwa­żył.

— List nie zo­stał za­pie­czę­to­wa­ny, choć za­pew­nio­no mnie, że roz­po­znasz jego au­ten­tycz­ność. Upo­waż­nio­no mnie też do za­po­zna­nia się z jego tre­ścią, więc go prze­czy­ta­łam. W skró­cie, ce­sarz roz­ka­zu­je ci na­tych­miast wró­cić do Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, skąd zo­sta­niesz prze­trans­por­to­wa­ny do oj­czy­zny. Twoi lu­dzie po­pły­ną na pół­noc stat­kiem.

La­skol­nyk bez dal­szych ce­re­gie­li roz­ło­żył list i za­czął czy­tać. Z każ­dą chwi­lą jego twarz wzbie­ra­ła szkar­ła­tem. Skoń­czył, się­gnął po kie­lich i opróż­nił go trze­ma ły­ka­mi.

Ko­ci­mięt­ka pierw­szy ośmie­lił się ode­zwać.

— Czy to praw­da, kha-dar? Wra­ca­my do domu?

— Tak. Od­wo­łu­ją nas, i to na­tych­miast. Wy­ru­sza­my ju­tro o świ­cie.

— Albo za kil­ka dni, jak już wy­ja­śni­my spra­wy z ar­mią nie­wol­ni­ków — ode­zwa­ła się De­ana d’Klle­an, a jej głos ocie­kał wprost uprzej­mo­ścią. — Wte­dy ode­ślę cię do sto­li­cy, ge­ne­ra­le, wraz z na­le­ży­tą eskor­tą, lub też, je­śli los bę­dzie dla nas nie­ła­ska­wy, bę­dziesz ucie­kał w jej kie­run­ku ra­zem z nie­do­bit­ka­mi tej ar­mii.

Ka­ile­an pa­trzy­ła, jak ich kha-dar wsta­je i jak jed­no­cze­śnie Ko­ci­mięt­ka i Jan­ne spi­na­ją się, by nie po­zwo­lić mu na żad­ne głup­stwo. Ale, o dzi­wo, La­skol­nyk nie wy­da­wał się wście­kły, tyl­ko lek­ko roz­ba­wio­ny.

— Ce­sarz roz­ka­zu­je mi na­tych­miast wró­cić do kra­ju, pani. A jego „na­tych­miast” zna­czy: „z miej­sca, w któ­rym sto­isz, sie­dzisz lub srasz”.

Ich go­spo­dy­ni nie wy­da­wa­ła się ura­żo­na tym ko­sza­ro­wym ję­zy­kiem.

— Ści­śle mó­wiąc, ce­sarz na­ka­zu­je ci po­wró­cić, naj­szyb­ciej jak to moż­li­we. A ja nie dam ci te­raz Sło­wi­ków do ochro­ny, bo po­trze­bu­ję każ­de­go z nich tu­taj. Je­śli więc wy­ru­szy­cie ju­tro rano sami, cze­ka was dłu­ga dro­ga przez kraj ogar­nię­ty cha­osem, bez prze­wod­ni­ków i zna­jo­mo­ści te­re­nu. Bę­dzie­cie błą­dzić, szu­ka­jąc dróg, a może na­wet wal­czyć o ży­cie z ja­ki­miś roz­bój­ni­ka­mi. Je­śli jed­nak za­cze­ka­cie, to po bi­twie po­ślę z tobą set­kę zbroj­nych, każę przy­go­to­wać ko­nie na zmia­nę, a gdy do­trze­cie do No­we­go Nu­ro­tu, bę­dzie­cie mo­gli wsiąść na sta­tek i w je­den dzień do­pły­nie­cie do sto­li­cy. Tak wła­śnie bę­dzie naj­szyb­ciej, jak to moż­li­we. Wo­la­ła­bym, byś wy­brał mą­drze. Nie za­trzy­mam cię siłą, ale mam na­dzie­ję, że uda mi się prze­ko­nać cię roz­sąd­kiem.

Ge­ne­rał zmru­żył oczy, przy­gryzł war­gę.

— Po co to ro­bisz, pani?

De­ana d’Klle­an wy­ko­na­ła za­wi­ły gest obo­ma dłoń­mi, a w jej gło­sie znów dało się wy­czuć roz­ba­wie­nie.

— Przy­znam, że po­cząt­ko­wo chcia­łam cię ode­słać za­raz po na­szym spo­tka­niu. Ale gdy to prze­my­śla­łam, zmie­ni­łam zda­nie. Może chcę cię mieć na oku, choć przez chwi­lę. Je­steś Gen­no La­skol­ny­kiem, po­noć naj­lep­szym do­wód­cą jaz­dy na świe­cie, wo­la­ła­bym wie­dzieć, gdzie je­steś i co po­ra­biasz. I nie­wy­klu­czo­ne też, że dzię­ki temu uda mi się za­grać na no­sie two­je­mu ce­sa­rzo­wi i po­ka­zać mu, że wy­sy­ła­nie tu­taj szpie­gów, któ­rzy bez mo­jej wie­dzy kon­tak­tu­ją się z bun­tow­ni­ka­mi, to ra­czej nie naj­lep­szy po­mysł. A może pra­gnę, byś zo­stał — za­szep­ta­ła te­atral­nie — bo mam wra­że­nie, że sam so­bie tego ży­czysz. Bo chcesz zo­ba­czyć, co się sta­nie. Oczy­wi­ście nie li­czę na ta­kie szczę­ście, byś na­gle za­pra­gnął wal­czyć po na­szej stro­nie, ale to nie­waż­ne. Będę za­szczy­co­na, gdy ze­chcesz zo­stać moim go­ściem.

Загрузка...