Rozdział 45

Ock­nę­ła się, czu­jąc, że pły­nie. Ko­ły­sa­ła się ła­god­nie w ryt­mie, któ­ry nie mógł być ni­czym in­nym niż ryt­mem koń­skich kro­ków.

Ko­nie? Ja­kie ko­nie? Prze­cież ko­nie ucie­kły.

To było jak ude­rze­nie w splot sło­necz­ny. Zgię­ła się wpół, sia­da­jąc gwał­tow­nie w… w czymś, co oka­za­ło się płach­tą ma­te­ria­łu roz­pię­tą na żer­dziach mię­dzy koń­ski­mi grzbie­ta­mi.

Było ciem­no.

— Spo­koj­nie. — Sie­dzą­ca na wierz­chow­cu po le­wej stro­nie dziew­czy­na po­chy­li­ła ja­sną twarz i przyj­rza­ła jej się uważ­nie. — Jak się czu­jesz? Krwa­wisz?

De­ana pa­mię­ta­ła jej twarz. I imię. Ka­ile­an.

— Co?

— Mię­dzy no­ga­mi. Czy krwa­wisz? Dag mó­wi­ła, że jej bab­ka mó­wi­ła, że taki wstrząs może za­szko­dzić dziec­ku. I ka­za­ła cię o to spy­tać, jak tyl­ko się ock­niesz.

De­ana się­gnę­ła pod ple­dy, ob­ma­ca­ła brzuch, kro­cze. Bła­gam cię, Pani, niech wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku! Bła­gam…

Pal­ce mia­ła czy­ste.

Ja­sno­wło­sa dziew­czy­na z za­do­wo­le­niem ski­nę­ła gło­wą.

— Wiesz, jak wje­cha­li­śmy na wzgó­rze, to pa­no­wał taki cha­os, że le­d­wo uda­ło nam się cie­bie stam­tąd ścią­gnąć. Po­ło­wa pola bi­twy zo­sta­ła wy­pa­lo­na do go­łej zie­mi, na­wet las się miej­sca­mi tlił. A po­tem wal­nę­ło jesz­cze raz.

— Wal­nę­ło?

— Gdzieś w le­sie. Jak­by wul­kan albo coś. Tak mó­wią. Po­ło­wę drzew zmio­tło, a dru­gą wy­rwa­ło w górę. Nie­źle rąb­nę­łaś w tę sukę.

— Sukę?

— Wi­dzę, że umiesz już po­wta­rzać py­ta­nia. To do­brze. — Dziew­czy­na za­drża­ła wy­raź­nie. — Wiesz, niby po­win­nam być po jej stro­nie, ale jak zo­ba­czy­łam, co stoi na tym wale… To nie czło­wiek ani mag. Tyl­ko mrok i sza­leń­stwo. Żoł­nie­rze za­czę­li na­zy­wać ją Krwaw­ni­cą, od tej czer­wo­nej prę­gi na szyi. Po­dob­no to ja­kaś pra­wie bo­gi­ni i…

— Gdzie je­ste­śmy?

— Ja­kieś dwa­dzie­ścia mil od pola bi­twy. Ucie­ka­my. To zna­czy, wy­co­fu­je­my się.

De­ana po­ło­ży­ła się, pa­trząc w mrok nad gło­wą.

— Wa­sze ko­nie nie spa­ni­ko­wa­ły?

— Nie­któ­rzy z nas uro­dzi­li się w sio­dle. — Ka­ile­an po­chy­li­ła się i do­da­ła z na­ci­skiem — a inni mają po pro­stu do­brą rękę do zwie­rząt. Na­praw­dę to zro­bi­łaś?

— O czym ty mó­wisz?

— Po­bło­go­sła­wi­łaś tego chłop­ca mocą Aga­ra i zmie­ni­łaś go w na­rzę­dzie bo­skie­go gnie­wu? Bo tak wszy­scy mó­wią.

— Wszy­scy?

Ktoś, idą­cy za­pew­ne przy dru­gim boku ko­nia, chrząk­nął ba­so­wo. I do­po­wie­dział:

— Pra­wie dwa ty­sią­ce Ba­wo­łów, trzy Sło­wi­ków i trzy ty­sią­ce za­cięż­nych. Oraz oko­ło dwóch ty­się­cy nu­awa­chi. Ale bez sło­ni, moja pani.

— Kos­se?

— Prze­ży­łem. Choć sam nie wie­rzę.

Przez chwi­lę ob­ra­ca­ła w gło­wie po­da­ne licz­by.

— Dzie­sięć ty­się­cy? — upew­ni­ła się.

— Dzie­sięć.

Z trzy­dzie­stu pię­ciu, któ­re rano sta­wa­ły do bi­twy. Pani Ła­ska­wa.

— Cały czas zbie­ra­my nie­do­bit­ki, zwłasz­cza kon­nych, któ­ry wierz­chow­ce po­nio­sły. Do rana przy­bę­dzie jesz­cze ze dwa ty­sią­ce lu­dzi. — Olu­wer mil­czał przez dłuż­szą chwi­lę, po czym za­py­tał ci­cho — po­bło­go­sła­wisz mnie, pani?

— Słu­cham? — Omal się nie ro­ze­śmia­ła.

— Jak two­je­go kor­na­ka. Bym zna­lazł siłę i mógł się stać na­rzę­dziem w ręku Aga­ra.

— Kos­se, o czym ty, do cięż­kiej cho­le­ry, mó­wisz?

— Ja to wi­dzia­łem, pani. Wszy­scy wie­dzie­li. Po­ca­ło­wa­łaś go, a on po­szedł, by stać się gnie­wem Pana Ognia. Tyś jest Pło­mie­niem, Wolą Aga­ra.

Tyś jest Pło­mie­niem, Wolą Aga­ra… — Ciem­ność za­szu­mia­ła wo­kół niej ty­sią­ca­mi gło­sów.

De­ana zro­zu­mia­ła, że ja­ki­kol­wiek kult ją ota­czał do tej pory, był tyl­ko cie­niem tego, któ­ry na­dej­dzie. A ona nie mia­ła już naj­mniej­szej szan­sy, by od nie­go uciec.

Za­mknę­ła oczy i przy­ci­ska­jąc dłoń do ust, za­nio­sła się dzi­kim chi­cho­tem.

* * *

Okręt pod­pły­nął do brze­gu na od­le­głość za­le­d­wie dwu­stu jar­dów – tak bli­sko, jak po­zwa­la­ło mu na to dno – i za­czę­ła się ewa­ku­acja. Alt­sin pa­trzył, jak żoł­nie­rze opusz­cza­ją sta­tek, szyb­ko i spraw­nie ko­rzy­sta­jąc z aher­skiej ło­dzi. Naj­wy­raź­niej spiesz­no im było zna­leźć się jak naj­da­lej od po­kła­du peł­ne­go po­two­rów i ta­jem­nic. Qa­imu po­tra­fi­ło po­mie­ścić tu­zin lu­dzi i już po kil­ku kur­sach wszy­scy, łącz­nie z psa­mi i sa­nia­mi, zna­leź­li się na brze­gu. Zło­dziej wi­dział, że trwa tam za­wzię­ta dys­ku­sja mię­dzy Stra­żą a Szczu­ra­mi, i wresz­cie ci ostat­ni za­bra­li dwo­je sań oraz kil­ka psów i ru­szy­li w swo­ją stro­nę.

Naj­waż­niej­sze, że po­zbył się wszyst­kich z po­kła­du. Mógł uda­wać przed żoł­nie­rza­mi nie wia­do­mo ja­kie­go twar­dzie­la, ale po­trze­bo­wał snu i od­po­czyn­ku bez ry­zy­ka, że obu­dzi się, pró­bu­jąc od­dy­chać wła­sną krwią. Noc­na Per­ła za­pew­ne nie zro­bi nic głu­pie­go, po­ła­ma­ny sza­man też nie bę­dzie spra­wiał kło­po­tów, jed­nak ci lu­dzie wy­glą­da­li na ta­kich, któ­rzy co­dzien­nie ro­bią sza­lo­ne rze­czy. Nie mógł im za­ufać, więc mu­sie­li ra­dzić so­bie sami.

Szcze­rze mó­wiąc, bar­dziej ob­cho­dzi­ło go to, co Szó­sta Kom­pa­nia zro­bi z jego opo­wie­ścią. Czy spró­bu­je utrzy­mać ją w se­kre­cie, czy też po­słu­cha jego rady i po­nie­sie w świat?

Na szczę­ście te­raz ta ta­jem­ni­ca to nie był tyl­ko jego pro­blem. Choć trud­no po­wie­dzieć, żeby dzię­ki temu ode­tchnął.

Gdy ostat­ni straż­ni­cy za­ła­do­wa­li się na łódź i od­pły­nę­li, Noc­na Per­ła ru­szy­ła po­wo­li na za­chód. W miej­sce, z któ­re­go przy­pły­nę­ła. Jej obłą­kań­czy rejs na wschód był tyl­ko roz­pacz­li­wą uciecz­ką z miej­sca star­cia z An­day’yą. Star­cia, któ­re­go omal nie prze­gra­ła. Wsłu­chu­jąc się w od­gło­sy stat­ku, Alt­sin wie­dział, że czar­ny okręt jest na­praw­dę wy­czer­pa­ny i cho­ry. Po­trze­bo­wał pil­nej po­mo­cy. Zło­dziej do­my­ślił się też już, że po­ja­wie­nie się Noc­nej Per­ły na tych wo­dach mia­ło zwią­zek z wy­da­rze­nia­mi na Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej, gdy nie­do­koń­czo­ne prze­bu­dze­nie ana’boga wstrzą­snę­ło Mocą, ale choć dużo by dał, żeby po­ga­dać z kimś, kto brał w tym udział, po­sta­no­wił na ra­zie zre­zy­gno­wać z szu­ka­nia świad­ków. No cóż, naj­wy­raź­niej da­le­ko na po­łu­dniu ko­muś i tak się to uda­ło. Te­raz miał za­miar do­pro­wa­dzić ten sta­tek na w mia­rę bez­piecz­ne wody, nim An­day’ya otrzą­śnie się z szo­ku po ostat­nich wy­da­rze­niach i po­szu­ka ko­goś, na kim mo­gła­by wy­ła­do­wać gniew.

Z ta­ki­mi ba­ba­mi jak ona le­piej uwa­żać.

Aher­ski sza­man, któ­re­go so­bie za­trzy­mał, spał spo­koj­nie. Okręt nie uwol­nił tego du­cha, któ­ry wpadł w pu­łap­kę, bo zdą­żył go po­chło­nąć, ale przy­naj­mniej prze­stał wy­sy­sać siły z Bo­re­he­da.

Rzecz ja­sna na grzecz­ną proś­bę Alt­si­na.

* * *

Pon­we­red Pu­sty Ząb roz­bił na­miot tuż przy brze­gu i mo­dlił się przez całą noc do ple­mien­nych du­chów. Na próż­no. Co praw­da lód sku­wa­ją­cy mo­rze znikł, sza­re fale szu­mia­ły ra­do­śnie, lecz były mar­twe. Ja­ło­we i pu­ste. Drob­ne mor­skie stwo­rze­nia nie zdą­ży­ły jesz­cze wy­peł­nić ich swo­imi plą­sa­mi, a za nimi nie przy­pły­nę­ły ryby, foki, mor­sy ani wie­lo­ry­by. Upły­nie wie­le, wie­le dni, nim na­tu­ral­ny rytm ży­cia po­wró­ci w te stro­ny.

Dla nich bę­dzie za póź­no.

Był sza­ma­nem od czte­rech de­kad. Pa­mię­tał lata tak ob­fi­te, że na­wet psy jego ludu spa­sły się do tego stop­nia, że pra­wie to­czy­ły się po zie­mi, i tak chu­de, że w nie­któ­rych ple­mio­nach umar­li wszy­scy star­cy i wszyst­kie małe dzie­ci. Ale ni­g­dy nie pa­mię­tał cze­goś ta­kie­go: cza­sów, gdy śmierć sta­wa­ła się wy­ba­wie­niem. Co­raz czę­ściej pro­szo­no go, by od­pra­wił fu­ume – ry­tu­ał po­świę­ce­nia, któ­ry po­zwa­lał ro­dzi­nie po­ży­wić się cia­łem zmar­łe­go krew­ne­go bez roz­gnie­wa­nia jego du­szy.

Tyl­ko co z du­sza­mi tych, któ­rzy je­dli taki po­karm?

Ale czy mógł ich oce­niać?

Wy­szedł z na­mio­tu i ro­zej­rzał się. Nad mo­rzem, jak co rano, wi­sia­ła mgła, któ­ra wkrót­ce opad­nie, uka­zu­jąc mar­twe fale. Prze­niósł wzrok na po­łu­dnie, za obóz. Prze­łęcz w gó­rach wciąż bły­ska­ła że­la­zem. Lu­dzie nie zej­dą tu, do nich, o nie, po pro­stu będą pa­trzeć, jak jego lud wy­mie­ra.

Po­tem zo­ba­czył, jak prze­łęcz oży­wa, a ciem­ne wstąż­ki, któ­re mu­sia­ły być od­dzia­ła­mi im­pe­rial­nej pie­cho­ty, wy­su­wa­ją się zza niej i zaj­mu­ją po­zy­cje w obron­nym pół­okrę­gu.

Czy oni osza­le­li? Czy na­praw­dę my­ślą, że spró­bu­je­my za­ata­ko­wać to przej­ście?

Na to już było za póź­no.

Po­czuł wiatr na ple­cach, a wśród na­mio­tów i sza­ła­sów aher­skich ple­mion na­gle wy­bu­chły krzy­ki.

Od­wró­cił się.

Nad nim z mgły wy­ła­niał się ol­brzy­mi czar­ny po­twór. Wiel­ki ni­czym pół ich obo­zo­wi­ska. Jego przód wzno­sił się nad gło­wą Pon­we­re­da na wy­so­kość dwu­dzie­stu ro­słych my­śli­wych.

A po­tem z tego py­ska opa­dła lina i zsu­nął się po niej czło­wiek. Pu­sty Ząb roz­po­znał go.

To był ten sam męż­czy­zna, któ­ry ku­pił od nich łódź.

— Pod­pły­nę­ła bli­żej, niż my­śla­łem — po­wie­dział przy­bysz w ję­zy­ku ple­mion, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. — To zna­czy, że tu jest nie­zła głę­bia przy brze­gu.

Sza­man otwo­rzył i za­mknął usta dwa razy, nim wresz­cie się ode­zwał:

— Znasz na­szą mowę.

— Bo­re­hed jest cał­kiem nie­złym na­uczy­cie­lem. Przy­pły­nął ze mną.

Bo­re­hed. Pu­sty Ząb po­czuł, jak na dźwięk tego imie­nia w pier­si roz­kwi­ta mu na­dzie­ja, któ­ra jed­nak za­raz zga­sła. Na­wet naj­po­tęż­niej­szy z ży­ją­cych sza­ma­nów nie wy­peł­ni mo­rza ry­ba­mi.

— Cze­go chcesz, czło­wie­ku? — za­py­tał głu­cho.

Tam­ten prze­stał się uśmie­chać i po­wie­dział po­waż­nym to­nem:

— Twój lud nie ma boga, sza­ma­nie, i dla­te­go jest igrasz­ką w ręku każ­de­go Nie­śmier­tel­ne­go. A ja mam bo­gi­nię-sta­tek, któ­ra opie­ra­ła się An­day’yi przez wie­le dni, lecz któ­ra po­trze­bu­je wier­nych. Na jej cie­le żyją stwo­ry, na któ­re bę­dzie­cie mo­gli po­lo­wać i któ­re bę­dzie­cie mo­gli jeść, póki nie wy­pły­nie­cie na wody peł­ne ryb. Póź­niej bo­gi­ni po­ka­że wam wszyst­ko, co mu­si­cie wie­dzieć, by żyć w niej i z nią.

Czło­wiek prze­rwał i po­pa­trzył na ahe­ra, prze­krzy­wia­jąc gło­wę.

— Bo­re­hed też zgo­dził się do­łą­czyć. Co po­wiesz na to?

Pon­we­red Pu­sty Ząb mil­czał. Z ca­łej prze­mo­wy ob­ce­go za­pa­mię­tał tyl­ko dwa sło­wa: po­lo­wać i jeść.

Mimo to wa­hał się.

— Mój lud… — spró­bo­wał ubrać lęki w sło­wa — nie umie pły­wać na ta­kich stat­kach ani nie umie na nich żyć.

Oczy męż­czy­zny, nie­bie­skie jak ścia­na lo­dow­ca, za­bły­sły.

— Idą trud­ne cza­sy, sza­ma­nie. Cza­sy krwi i łez. Do­świad­czy­li­ście już jed­ne­go i dru­gie­go, a bę­dzie co­raz go­rzej. Przez chwi­lę po­pły­nę z wami i po­mo­gę, ile będę mógł. Może nie oka­żę się zbaw­cą two­ich lu­dzi, tyl­ko ich zgu­bą, ale przy­naj­mniej dam wam szan­sę. To wię­cej, niż do­sta­li­ście od tej lo­do­wej suki. I od in­nych bo­gów też.

Pon­we­red aż się za­trząsł ude­rzo­ny bru­tal­ną pra­wą tych słów. W koń­cu ski­nął gło­wą, bo lu­dzie tak wła­śnie wy­ra­ża­li zgo­dę, i wy­ksztu­sił:

— Za­wo­łam my­śli­wych.

Alt­sin Awen­deh uśmiech­nął się do jego ple­ców i mruk­nął w mo­wie Nie­śmier­tel­nej Flo­ty:

— No, Oumie, mam na­dzie­ję, że spodo­ba ci się mój po­mysł. A je­śli nie — wy­szcze­rzył się sze­ro­ko — to po­ca­łuj się w swo­ją drew­nia­ną dupę, su­kin­sy­nu.

* * *

Śni­ło jej się, że to­nie w mo­rzu krwi, gę­stej jak smo­ła. Czer­wo­ne fale raz po raz za­le­wa­ły twarz, le­piąc się do skó­ry, a gdy otwie­ra­ła oczy, wszyst­ko mia­ło bar­wę szkar­ła­tu.

To­nę­ła, du­si­ła się, bra­ko­wa­ło jej tchu. I nie mo­gła unieść rąk, by nimi po­ru­szać, bo coś krę­po­wa­ło je do cia­ła.

Krzyk­nę­ła roz­pacz­li­wie, a krew wy­peł­ni­ła jej usta, nos, gar­dło.

Sma­ko­wa­ła zgni­li­zną i śmier­cią.

Key’la za­tch­nę­ła się ro­dzą­cym się krzy­kiem i wy­rwa­ła z ob­jęć kosz­ma­ru.

Le­ża­ła na zie­mi.

Była zwią­za­na.

Jej oczy za­kle­ja­ła ja­kaś masa i nie mo­gła roz­chy­lić po­wiek.

Otwo­rzy­ła usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale wte­dy ktoś po­ło­żył jej pa­lec na war­gach.

— Ciiii. Nic nie mów. Moc­no ude­rzo­no cię w gło­wę. Masz w oczach krew. Umy­ję.

To było ana­ho, ję­zyk Ver­dan­no, ale mó­wią­cy dziw­nie ak­cen­to­wał sło­wa. Wy­ma­wiał je sta­ran­nie i po­wo­li, jak­by znał tyl­ko pod­sta­wo­we zwro­ty i nie chciał po­peł­nić błę­du.

Wil­got­na szmat­ka do­tknę­ła jej czo­ła. De­li­kat­ne i ostroż­ne.

Unio­sła po­wie­ki, do­pie­ro gdy po­czu­ła, że są czy­ste.

Nad sobą uj­rza­ła twarz ko­bie­ty, któ­ra mo­gła­by być jej bab­ką, twarz, któ­ra po­wo­li prze­gry­wa­ła wal­kę ze zmarszcz­ka­mi, ale i tak była na swój spo­sób pięk­na. Ko­bie­ta mia­ła ciem­ne oczy i ciem­ne, prze­ty­ka­ne si­wi­zną wło­sy, ob­cię­te krót­ko, jak u męż­czy­zny.

— Wi­dzisz mnie.

— Tak.

— Ja­sno… zna­czy, wy­raź­nie.

— Wy­raź­nie.

— Do­brze. Mat­ka chce z tobą roz­ma­wiać.

Mat­ka? Zna­czy mat­ka tej star­szej ko­bie­ty?

E’en­re­tu­sah — usły­sza­ła inny ko­bie­cy głos. — Sum­wert on noar.

Po­ja­wił się ja­kiś męż­czy­zna i ra­zem z ko­bie­tą, któ­ra prze­my­wa­ła jej twarz, pod­nie­śli Key’lę, któ­ra dzię­ki temu od­kry­ła, że ktoś przy­wią­zał ją do de­ski. Nogi, tu­łów, ręce mia­ła skrę­po­wa­ne jak nie­mow­lę w be­ci­ku. Dziew­czyn­ka szarp­nę­ła się dzi­ko.

— Nie rób tak, przy­wią­za­li­śmy cię dla two­je­go bez­pie­czeń­stwa. — Wy­ja­śni­ła ta dru­ga ko­bie­ta, ta, któ­ra ka­za­ła ją pod­nieść. — E’kale. Od­wróć­cie ją.

Od­wró­ci­li. A Key’la po raz ko­lej­ny za­tch­nę­ła się po­wie­trzem. Tym ra­zem z po­dzi­wu.

Przed nią, nie da­lej jak pięć jar­dów, na grzbie­cie wiel­kie­go zwie­rzę­cia sie­dzia­ła ko­bie­ta, któ­ra ja­śnia­ła uro­dą tak nie­rze­czy­wi­stą, że wy­glą­da­ła ni­czym bo­gi­ni. Czar­ne, się­ga­ją­ce ra­mion wło­sy spły­wa­ły wzdłuż trój­kąt­nej, nie­ska­zi­tel­nie gład­kiej twa­rzy o nie­wiel­kim no­sie i peł­nych czer­wo­nych ustach, za któ­re każ­da ze star­szych sióstr Key’li da­ła­by się po­kro­ić. Lecz wszyst­ko to gi­nę­ło w bla­sku wiel­kich ciem­nych oczu oko­lo­nych dłu­gi­mi rzę­sa­mi.

Lecz nie cho­dzi­ło wca­le ani o wło­sy, ani oczy, nos czy usta, ale o ca­łość, na jaką skła­da­ły się te rze­czy.

Naj­pięk­niej­szy koń w ta­bu­nie wca­le nie ma naj­dłuż­szych nóg, naj­buj­niej­sze­go ogo­na ani naj­bar­dziej ła­bę­dziej szyi.

Ma naj­lep­sze pro­por­cje.

Dziew­czyn­ka wie­dzia­ła, że nie za­po­mni tej twa­rzy. Ni­g­dy.

A po­tem do­tar­ło do niej, gdzie jest i co się wo­kół dzie­je.

Do­oko­ła roz­ło­ży­ła się ar­mia lu­dzi. Key’la wi­dzia­ła od­dzia­ły szer­mie­rzy ubra­nych od stóp do głów na bia­ło, w bia­łych ma­skach, dzier­żą­cych w dło­niach dłu­gie, wą­skie jak roż­ny klin­gi. Rów­nie bia­łe jak ich stro­je. Ką­tem oka, bo wciąż nie mo­gła ru­szyć gło­wą, uj­rza­ła od­dział jeźdź­ców na wierz­chow­cach, któ­re wy­glą­da­ły jak ko­nie ola­dro­wa­ne do bi­twy, ale skła­da­ją­ce się z płyt zbro­je były naj­wy­raź­niej czę­ścią ciał tych zwie­rząt. No i każ­de z nich było o dwie sto­py wyż­sze niż naj­po­tęż­niej­sze ko­nie Ver­dan­no.

Gru­pa wy­so­kich na osiem stóp wiel­ko­lu­dów o nie­bie­ska­wej skó­rze trzy­ma­ła w dło­niach ol­brzy­mie ku­sze. Ich łu­sko­wa­te zbro­je po­ły­ski­wa­ły zło­tem.

Po le­wej… Key’lę aż prze­szedł dreszcz, gdy uj­rza­ła set­ki sza­ro­skó­rych za­bój­ców sie­dzą­cych na za­krwa­wio­nej zie­mi i spo­koj­nie czysz­czą­cych broń.

Po pra­wej mia­ła ster­tę gła­zów, któ­re zo­sta­ły z ko­lum­ny, któ­ra…

Wspo­mnie­nia zwa­li­ły się na Key’lę, jak­by ta wła­śnie ster­ta ka­mie­ni spa­dła jej na gło­wę.

Va­ihi­ro­wie, Usta Zie­mi, Dwa Pal­ce, Ko­cyk…

Ko­cyk!

Mu­sia­ła wy­szep­tać to mi­mo­wol­nie, bo pięk­ność sie­dzą­ca na koń­skim grzbie­cie chrząk­nę­ła uprzej­mie.

— Wi­dzę, że pa­mięć ci wra­ca. Ka­na­loo jest tu­taj.

Ko­cyk wy­szedł zza wierz­chow­ca ko­bie­ty. Na brzu­chu i pier­si miał ban­da­że, rękę na tem­bla­ku. Ale jego twarz ja­śnia­ła ra­do­ścią i szczę­ściem.

Tyl­ko że nie pa­trzył na Key’lę. Pa­trzył na sie­dzą­cą na pan­cer­nej be­stii ko­bie­tę.

Ka­na­loo ma jed­ną i tyl­ko jed­ną pa­nią. Przez całe ży­cie. Ale jest rów­nież bar­dzo by­strym i po­słusz­nym stwo­rze­niem — wy­ja­śni­ła czar­no­wło­sa. — Gdy do­wie­dzia­łam się, że jed­na z mo­ich Có­rek pla­nu­je uciecz­kę, pod­mie­ni­łam jej straż­ni­ka na ta­kie­go, któ­re­go wcze­śniej zwią­za­łam ze sobą. Przez cały czas więc był mój, na­wet gdy do­ra­stał ra­zem z nią. Po­tem ona spró­bo­wa­ła go za­bić, a jego i twój los splo­tły się w dziw­ny wę­zeł. Nie­mniej dzię­ku­ję, że go do mnie przy­pro­wa­dzi­łaś.

Ko­bie­ta mach­nę­ła ręką i Ko­cyk od­da­lił się po­słusz­nie, na­wet nie zer­ka­jąc na Key’lę. Dziew­czyn­ka pa­trzy­ła na to i czu­ła, jak­by ktoś wy­ry­wał jej du­szę z cia­ła.

— On jest mój — szep­nę­ła bez­rad­nie.

— Nie. — Pięk­ność na ko­niu po­sła­ła jej wy­ro­zu­mia­ły uśmiech. — On uda­wał, że jest twój. Naj­wy­raź­niej uznał, że to po­mo­że mu wró­cić do domu. A może też wzbu­dzi­łaś jego za­in­te­re­so­wa­nie? Jest mą­drzej­szy, niż my­ślisz.

— Prze­cież… ka­za­łam mu, by mnie za­bił, a on nie chciał. Pró­bo­wał za­bić sie­bie, le­d­wo mu prze­szko­dzi­łam.

— A jak dłu­go by prze­żył, gdy­by cię za­bił w środ­ku osa­dy va­ihi­rów?

— Skąd…

— Opo­wie­dział mi o tym. Wi­dzisz, jak mało wiesz o swo­im ka­na­loo? I rze­czy­wi­ście są­dzisz, że po­wstrzy­ma­ła­byś go, gdy­by na­praw­dę chciał za­koń­czyć wła­sne ży­cie?

Dziew­czyn­ka czu­ła, jak coś w niej umie­ra. Ko­cyk. Ko­cyk też był czę­ścią świa­ta, któ­ry ją zdra­dzał na każ­dym kro­ku.

— Wy­god­nie ci? — Czar­no­oka pięk­ność zda­wa­ła się nie za­uwa­żać tar­ga­ją­cych Key’lą emo­cji.

Nie. Nie było jej wy­god­nie. Mia­ła wra­że­nie, że wię­zy od­bie­ra­ją jej od­dech i za­raz zmiaż­dżą.

— Dla­cze­go mnie zwią­za­no?

Star­sza z ko­biet, któ­ra wciąż pod­trzy­my­wa­ła de­skę, żach­nę­ła się wy­raź­nie.

— Je­stem uzdro­wi­ciel­ką. To nie wię­zy. Opa­tru­nek. Szy­ja uszko­dzo­na.

— Nie martw się — sie­dzą­ca na wierz­chow­cu po­sła­ła jej uspo­ka­ja­ją­cy uśmiech — bę­dziesz zdro­wa. Ale te­raz mu­sisz się le­czyć. A za to, że uwol­ni­łaś boga va­ihi­rów i sta­łaś się ostrzem, któ­re sze­rzej roz­pru­ło Mrok, bar­dzo ci dzię­ku­ję.

Przy­po­mnia­ła so­bie czer­wo­ne­go ol­brzy­ma, któ­ry roz­ko­ły­sał zie­mię. Ni­g­dzie nie było po nim śla­du.

— Czy on umarł?

— Tho­weth? Nie. Po­ży­wił się du­sza­mi ty­się­cy swo­ich dzie­ci i uciekł. Nie są­dzę, by va­ihi­ro­wie pod­nie­śli się po czymś ta­kim, ale to na­wet le­piej. Nie byli ni­czym wię­cej niż ro­zum­ną bro­nią, stwo­rzo­ną na jed­nej z Ga­łę­zi przez dość głu­pią i aro­ganc­ką od­no­gę ludz­ko­ści. Ich czas po­wi­nien do­biec koń­ca całe wie­ki temu.

— Oni bro­ni­li świa­ta.

— Oni ni­cze­go nie bro­ni­li. Bez­myśl­nie wy­krwa­wia­li się w nie­po­trzeb­nej woj­nie, bo taka była ich na­tu­ra. I prze­szka­dza­li nam w ba­da­niu i od­kry­wa­niu ta­jem­nic Do­li­ny Żalu.

Key’la za­mknę­ła oczy, ale i tak zdra­dziec­kie łzy po­cie­kły jej po po­licz­kach. Kłam­stwo. Wszyst­ko, co po­wie­dzia­ła jej Usta Zie­mi, to kłam­stwo. Wy­ko­rzy­sta­ła ją i uży­ła tyl­ko po to, by uwol­nić swo­je­go boga.

Mam na­dzie­ję – po­my­śla­ła – że bo­la­ło, gdy po­że­rał two­ją du­szę.

— Za­bi­je­cie mnie? — za­py­ta­ła ci­cho, sama nie wie­dząc, na jaką od­po­wiedź li­czy.

Usły­sza­ła, jak wierz­cho­wiec czar­no­wło­sej się zbli­ża, a gdy otwo­rzy­ła oczy, ko­bie­ta sta­ła przed nią i uśmie­cha­ła się ła­god­nie.

— Je­steś czło­wie­kiem, ludz­kim dziec­kiem, na­wet je­śli po­cho­dzisz z bę­kar­ciej od­no­gi na­sze­go Drze­wa Świa­ta. A ja od ty­siąc­le­ci ro­bię wszyst­ko, by oca­lić każ­de z na­szych dzie­ci. Je­stem Mat­ką uchodź­ców zwa­nych Do­bry­mi Pa­na­mi. Prze­wo­dzę zdra­dzo­nym i oszu­ka­nym ucie­ki­nie­rom, któ­rych wszyst­kie ma­rze­nia zo­sta­ły za­mor­do­wa­ne. My nie za­bi­ja­my ludz­kich dzie­ci, nie wy­ko­rzy­stu­je­my ich jako bro­ni, tyl­ko wal­czy­my o każ­de z nich z ca­łych sił. Je­steś już bez­piecz­na. Va­ihi­ro­wie roz­pro­szy­li się, ogar­nię­ci sza­łem, be­stie z Do­li­ny się po­cho­wa­ły, prze­ra­żo­ne uwol­nie­niem Tho­we­tha. Przy­by­łam tu z mo­imi woj­ska­mi, by spraw­dzić, co to za za­mie­sza­nie wstrzą­sa Do­li­ną Żalu. Szli­śmy za hor­dą czwo­ro­rę­kich i wi­dzie­li­śmy, co zro­bi­łaś.

Mu­snę­ła po­li­czek dziew­czyn­ki, a ta po­czu­ła, jak pod wpły­wem tego do­ty­ku coś w niej pęka.

— Prze… prze­pra­szam — za­łka­ła.

— Nie prze­pra­szaj. Mó­wi­łam ci już. Do­brze się sta­ło. Prze­ła­ma­łaś im­pas, w któ­rym tkwi­li­śmy tu od wie­lu lat. Ale te­raz mu­si­my ucie­kać. Jest nas za mało, by się obro­nić, gdy be­stie z do­li­ny otrzą­sną się z szo­ku. Mo­żesz za­snąć.

Mat­ka spoj­rza­ła wy­mow­nie na ko­bie­tę, któ­ra ob­my­wa­ła Key’li twarz, a dziew­czyn­ka po­czu­ła na war­gach do­tyk ma­łej bu­te­lecz­ki.

— Pij — po­wie­dzia­ła sta­ra uzdro­wi­ciel­ka.

Na­pój sma­ko­wał jak miód.

I przy­niósł sen, tym ra­zem bez kosz­ma­rów.

Загрузка...