Ocknęła się, czując, że płynie. Kołysała się łagodnie w rytmie, który nie mógł być niczym innym niż rytmem końskich kroków.
Konie? Jakie konie? Przecież konie uciekły.
To było jak uderzenie w splot słoneczny. Zgięła się wpół, siadając gwałtownie w… w czymś, co okazało się płachtą materiału rozpiętą na żerdziach między końskimi grzbietami.
Było ciemno.
— Spokojnie. — Siedząca na wierzchowcu po lewej stronie dziewczyna pochyliła jasną twarz i przyjrzała jej się uważnie. — Jak się czujesz? Krwawisz?
Deana pamiętała jej twarz. I imię. Kailean.
— Co?
— Między nogami. Czy krwawisz? Dag mówiła, że jej babka mówiła, że taki wstrząs może zaszkodzić dziecku. I kazała cię o to spytać, jak tylko się ockniesz.
Deana sięgnęła pod pledy, obmacała brzuch, krocze. Błagam cię, Pani, niech wszystko będzie w porządku! Błagam…
Palce miała czyste.
Jasnowłosa dziewczyna z zadowoleniem skinęła głową.
— Wiesz, jak wjechaliśmy na wzgórze, to panował taki chaos, że ledwo udało nam się ciebie stamtąd ściągnąć. Połowa pola bitwy została wypalona do gołej ziemi, nawet las się miejscami tlił. A potem walnęło jeszcze raz.
— Walnęło?
— Gdzieś w lesie. Jakby wulkan albo coś. Tak mówią. Połowę drzew zmiotło, a drugą wyrwało w górę. Nieźle rąbnęłaś w tę sukę.
— Sukę?
— Widzę, że umiesz już powtarzać pytania. To dobrze. — Dziewczyna zadrżała wyraźnie. — Wiesz, niby powinnam być po jej stronie, ale jak zobaczyłam, co stoi na tym wale… To nie człowiek ani mag. Tylko mrok i szaleństwo. Żołnierze zaczęli nazywać ją Krwawnicą, od tej czerwonej pręgi na szyi. Podobno to jakaś prawie bogini i…
— Gdzie jesteśmy?
— Jakieś dwadzieścia mil od pola bitwy. Uciekamy. To znaczy, wycofujemy się.
Deana położyła się, patrząc w mrok nad głową.
— Wasze konie nie spanikowały?
— Niektórzy z nas urodzili się w siodle. — Kailean pochyliła się i dodała z naciskiem — a inni mają po prostu dobrą rękę do zwierząt. Naprawdę to zrobiłaś?
— O czym ty mówisz?
— Pobłogosławiłaś tego chłopca mocą Agara i zmieniłaś go w narzędzie boskiego gniewu? Bo tak wszyscy mówią.
— Wszyscy?
Ktoś, idący zapewne przy drugim boku konia, chrząknął basowo. I dopowiedział:
— Prawie dwa tysiące Bawołów, trzy Słowików i trzy tysiące zaciężnych. Oraz około dwóch tysięcy nuawachi. Ale bez słoni, moja pani.
— Kosse?
— Przeżyłem. Choć sam nie wierzę.
Przez chwilę obracała w głowie podane liczby.
— Dziesięć tysięcy? — upewniła się.
— Dziesięć.
Z trzydziestu pięciu, które rano stawały do bitwy. Pani Łaskawa.
— Cały czas zbieramy niedobitki, zwłaszcza konnych, który wierzchowce poniosły. Do rana przybędzie jeszcze ze dwa tysiące ludzi. — Oluwer milczał przez dłuższą chwilę, po czym zapytał cicho — pobłogosławisz mnie, pani?
— Słucham? — Omal się nie roześmiała.
— Jak twojego kornaka. Bym znalazł siłę i mógł się stać narzędziem w ręku Agara.
— Kosse, o czym ty, do ciężkiej cholery, mówisz?
— Ja to widziałem, pani. Wszyscy wiedzieli. Pocałowałaś go, a on poszedł, by stać się gniewem Pana Ognia. Tyś jest Płomieniem, Wolą Agara.
— Tyś jest Płomieniem, Wolą Agara… — Ciemność zaszumiała wokół niej tysiącami głosów.
Deana zrozumiała, że jakikolwiek kult ją otaczał do tej pory, był tylko cieniem tego, który nadejdzie. A ona nie miała już najmniejszej szansy, by od niego uciec.
Zamknęła oczy i przyciskając dłoń do ust, zaniosła się dzikim chichotem.
* * *
Okręt podpłynął do brzegu na odległość zaledwie dwustu jardów – tak blisko, jak pozwalało mu na to dno – i zaczęła się ewakuacja. Altsin patrzył, jak żołnierze opuszczają statek, szybko i sprawnie korzystając z aherskiej łodzi. Najwyraźniej spieszno im było znaleźć się jak najdalej od pokładu pełnego potworów i tajemnic. Qaimu potrafiło pomieścić tuzin ludzi i już po kilku kursach wszyscy, łącznie z psami i saniami, znaleźli się na brzegu. Złodziej widział, że trwa tam zawzięta dyskusja między Strażą a Szczurami, i wreszcie ci ostatni zabrali dwoje sań oraz kilka psów i ruszyli w swoją stronę.
Najważniejsze, że pozbył się wszystkich z pokładu. Mógł udawać przed żołnierzami nie wiadomo jakiego twardziela, ale potrzebował snu i odpoczynku bez ryzyka, że obudzi się, próbując oddychać własną krwią. Nocna Perła zapewne nie zrobi nic głupiego, połamany szaman też nie będzie sprawiał kłopotów, jednak ci ludzie wyglądali na takich, którzy codziennie robią szalone rzeczy. Nie mógł im zaufać, więc musieli radzić sobie sami.
Szczerze mówiąc, bardziej obchodziło go to, co Szósta Kompania zrobi z jego opowieścią. Czy spróbuje utrzymać ją w sekrecie, czy też posłucha jego rady i poniesie w świat?
Na szczęście teraz ta tajemnica to nie był tylko jego problem. Choć trudno powiedzieć, żeby dzięki temu odetchnął.
Gdy ostatni strażnicy załadowali się na łódź i odpłynęli, Nocna Perła ruszyła powoli na zachód. W miejsce, z którego przypłynęła. Jej obłąkańczy rejs na wschód był tylko rozpaczliwą ucieczką z miejsca starcia z Anday’yą. Starcia, którego omal nie przegrała. Wsłuchując się w odgłosy statku, Altsin wiedział, że czarny okręt jest naprawdę wyczerpany i chory. Potrzebował pilnej pomocy. Złodziej domyślił się też już, że pojawienie się Nocnej Perły na tych wodach miało związek z wydarzeniami na Wyżynie Lytherańskiej, gdy niedokończone przebudzenie ana’boga wstrząsnęło Mocą, ale choć dużo by dał, żeby pogadać z kimś, kto brał w tym udział, postanowił na razie zrezygnować z szukania świadków. No cóż, najwyraźniej daleko na południu komuś i tak się to udało. Teraz miał zamiar doprowadzić ten statek na w miarę bezpieczne wody, nim Anday’ya otrząśnie się z szoku po ostatnich wydarzeniach i poszuka kogoś, na kim mogłaby wyładować gniew.
Z takimi babami jak ona lepiej uważać.
Aherski szaman, którego sobie zatrzymał, spał spokojnie. Okręt nie uwolnił tego ducha, który wpadł w pułapkę, bo zdążył go pochłonąć, ale przynajmniej przestał wysysać siły z Boreheda.
Rzecz jasna na grzeczną prośbę Altsina.
* * *
Ponwered Pusty Ząb rozbił namiot tuż przy brzegu i modlił się przez całą noc do plemiennych duchów. Na próżno. Co prawda lód skuwający morze znikł, szare fale szumiały radośnie, lecz były martwe. Jałowe i puste. Drobne morskie stworzenia nie zdążyły jeszcze wypełnić ich swoimi pląsami, a za nimi nie przypłynęły ryby, foki, morsy ani wieloryby. Upłynie wiele, wiele dni, nim naturalny rytm życia powróci w te strony.
Dla nich będzie za późno.
Był szamanem od czterech dekad. Pamiętał lata tak obfite, że nawet psy jego ludu spasły się do tego stopnia, że prawie toczyły się po ziemi, i tak chude, że w niektórych plemionach umarli wszyscy starcy i wszystkie małe dzieci. Ale nigdy nie pamiętał czegoś takiego: czasów, gdy śmierć stawała się wybawieniem. Coraz częściej proszono go, by odprawił fuume – rytuał poświęcenia, który pozwalał rodzinie pożywić się ciałem zmarłego krewnego bez rozgniewania jego duszy.
Tylko co z duszami tych, którzy jedli taki pokarm?
Ale czy mógł ich oceniać?
Wyszedł z namiotu i rozejrzał się. Nad morzem, jak co rano, wisiała mgła, która wkrótce opadnie, ukazując martwe fale. Przeniósł wzrok na południe, za obóz. Przełęcz w górach wciąż błyskała żelazem. Ludzie nie zejdą tu, do nich, o nie, po prostu będą patrzeć, jak jego lud wymiera.
Potem zobaczył, jak przełęcz ożywa, a ciemne wstążki, które musiały być oddziałami imperialnej piechoty, wysuwają się zza niej i zajmują pozycje w obronnym półokręgu.
Czy oni oszaleli? Czy naprawdę myślą, że spróbujemy zaatakować to przejście?
Na to już było za późno.
Poczuł wiatr na plecach, a wśród namiotów i szałasów aherskich plemion nagle wybuchły krzyki.
Odwrócił się.
Nad nim z mgły wyłaniał się olbrzymi czarny potwór. Wielki niczym pół ich obozowiska. Jego przód wznosił się nad głową Ponwereda na wysokość dwudziestu rosłych myśliwych.
A potem z tego pyska opadła lina i zsunął się po niej człowiek. Pusty Ząb rozpoznał go.
To był ten sam mężczyzna, który kupił od nich łódź.
— Podpłynęła bliżej, niż myślałem — powiedział przybysz w języku plemion, uśmiechając się szeroko. — To znaczy, że tu jest niezła głębia przy brzegu.
Szaman otworzył i zamknął usta dwa razy, nim wreszcie się odezwał:
— Znasz naszą mowę.
— Borehed jest całkiem niezłym nauczycielem. Przypłynął ze mną.
Borehed. Pusty Ząb poczuł, jak na dźwięk tego imienia w piersi rozkwita mu nadzieja, która jednak zaraz zgasła. Nawet najpotężniejszy z żyjących szamanów nie wypełni morza rybami.
— Czego chcesz, człowieku? — zapytał głucho.
Tamten przestał się uśmiechać i powiedział poważnym tonem:
— Twój lud nie ma boga, szamanie, i dlatego jest igraszką w ręku każdego Nieśmiertelnego. A ja mam boginię-statek, która opierała się Anday’yi przez wiele dni, lecz która potrzebuje wiernych. Na jej ciele żyją stwory, na które będziecie mogli polować i które będziecie mogli jeść, póki nie wypłyniecie na wody pełne ryb. Później bogini pokaże wam wszystko, co musicie wiedzieć, by żyć w niej i z nią.
Człowiek przerwał i popatrzył na ahera, przekrzywiając głowę.
— Borehed też zgodził się dołączyć. Co powiesz na to?
Ponwered Pusty Ząb milczał. Z całej przemowy obcego zapamiętał tylko dwa słowa: polować i jeść.
Mimo to wahał się.
— Mój lud… — spróbował ubrać lęki w słowa — nie umie pływać na takich statkach ani nie umie na nich żyć.
Oczy mężczyzny, niebieskie jak ściana lodowca, zabłysły.
— Idą trudne czasy, szamanie. Czasy krwi i łez. Doświadczyliście już jednego i drugiego, a będzie coraz gorzej. Przez chwilę popłynę z wami i pomogę, ile będę mógł. Może nie okażę się zbawcą twoich ludzi, tylko ich zgubą, ale przynajmniej dam wam szansę. To więcej, niż dostaliście od tej lodowej suki. I od innych bogów też.
Ponwered aż się zatrząsł uderzony brutalną prawą tych słów. W końcu skinął głową, bo ludzie tak właśnie wyrażali zgodę, i wyksztusił:
— Zawołam myśliwych.
Altsin Awendeh uśmiechnął się do jego pleców i mruknął w mowie Nieśmiertelnej Floty:
— No, Oumie, mam nadzieję, że spodoba ci się mój pomysł. A jeśli nie — wyszczerzył się szeroko — to pocałuj się w swoją drewnianą dupę, sukinsynu.
* * *
Śniło jej się, że tonie w morzu krwi, gęstej jak smoła. Czerwone fale raz po raz zalewały twarz, lepiąc się do skóry, a gdy otwierała oczy, wszystko miało barwę szkarłatu.
Tonęła, dusiła się, brakowało jej tchu. I nie mogła unieść rąk, by nimi poruszać, bo coś krępowało je do ciała.
Krzyknęła rozpaczliwie, a krew wypełniła jej usta, nos, gardło.
Smakowała zgnilizną i śmiercią.
Key’la zatchnęła się rodzącym się krzykiem i wyrwała z objęć koszmaru.
Leżała na ziemi.
Była związana.
Jej oczy zaklejała jakaś masa i nie mogła rozchylić powiek.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy ktoś położył jej palec na wargach.
— Ciiii. Nic nie mów. Mocno uderzono cię w głowę. Masz w oczach krew. Umyję.
To było anaho, język Verdanno, ale mówiący dziwnie akcentował słowa. Wymawiał je starannie i powoli, jakby znał tylko podstawowe zwroty i nie chciał popełnić błędu.
Wilgotna szmatka dotknęła jej czoła. Delikatne i ostrożne.
Uniosła powieki, dopiero gdy poczuła, że są czyste.
Nad sobą ujrzała twarz kobiety, która mogłaby być jej babką, twarz, która powoli przegrywała walkę ze zmarszczkami, ale i tak była na swój sposób piękna. Kobieta miała ciemne oczy i ciemne, przetykane siwizną włosy, obcięte krótko, jak u mężczyzny.
— Widzisz mnie.
— Tak.
— Jasno… znaczy, wyraźnie.
— Wyraźnie.
— Dobrze. Matka chce z tobą rozmawiać.
Matka? Znaczy matka tej starszej kobiety?
— E’enretusah — usłyszała inny kobiecy głos. — Sumwert on noar.
Pojawił się jakiś mężczyzna i razem z kobietą, która przemywała jej twarz, podnieśli Key’lę, która dzięki temu odkryła, że ktoś przywiązał ją do deski. Nogi, tułów, ręce miała skrępowane jak niemowlę w beciku. Dziewczynka szarpnęła się dziko.
— Nie rób tak, przywiązaliśmy cię dla twojego bezpieczeństwa. — Wyjaśniła ta druga kobieta, ta, która kazała ją podnieść. — E’kale. Odwróćcie ją.
Odwrócili. A Key’la po raz kolejny zatchnęła się powietrzem. Tym razem z podziwu.
Przed nią, nie dalej jak pięć jardów, na grzbiecie wielkiego zwierzęcia siedziała kobieta, która jaśniała urodą tak nierzeczywistą, że wyglądała niczym bogini. Czarne, sięgające ramion włosy spływały wzdłuż trójkątnej, nieskazitelnie gładkiej twarzy o niewielkim nosie i pełnych czerwonych ustach, za które każda ze starszych sióstr Key’li dałaby się pokroić. Lecz wszystko to ginęło w blasku wielkich ciemnych oczu okolonych długimi rzęsami.
Lecz nie chodziło wcale ani o włosy, ani oczy, nos czy usta, ale o całość, na jaką składały się te rzeczy.
Najpiękniejszy koń w tabunie wcale nie ma najdłuższych nóg, najbujniejszego ogona ani najbardziej łabędziej szyi.
Ma najlepsze proporcje.
Dziewczynka wiedziała, że nie zapomni tej twarzy. Nigdy.
A potem dotarło do niej, gdzie jest i co się wokół dzieje.
Dookoła rozłożyła się armia ludzi. Key’la widziała oddziały szermierzy ubranych od stóp do głów na biało, w białych maskach, dzierżących w dłoniach długie, wąskie jak rożny klingi. Równie białe jak ich stroje. Kątem oka, bo wciąż nie mogła ruszyć głową, ujrzała oddział jeźdźców na wierzchowcach, które wyglądały jak konie oladrowane do bitwy, ale składające się z płyt zbroje były najwyraźniej częścią ciał tych zwierząt. No i każde z nich było o dwie stopy wyższe niż najpotężniejsze konie Verdanno.
Grupa wysokich na osiem stóp wielkoludów o niebieskawej skórze trzymała w dłoniach olbrzymie kusze. Ich łuskowate zbroje połyskiwały złotem.
Po lewej… Key’lę aż przeszedł dreszcz, gdy ujrzała setki szaroskórych zabójców siedzących na zakrwawionej ziemi i spokojnie czyszczących broń.
Po prawej miała stertę głazów, które zostały z kolumny, która…
Wspomnienia zwaliły się na Key’lę, jakby ta właśnie sterta kamieni spadła jej na głowę.
Vaihirowie, Usta Ziemi, Dwa Palce, Kocyk…
Kocyk!
Musiała wyszeptać to mimowolnie, bo piękność siedząca na końskim grzbiecie chrząknęła uprzejmie.
— Widzę, że pamięć ci wraca. Kanaloo jest tutaj.
Kocyk wyszedł zza wierzchowca kobiety. Na brzuchu i piersi miał bandaże, rękę na temblaku. Ale jego twarz jaśniała radością i szczęściem.
Tylko że nie patrzył na Key’lę. Patrzył na siedzącą na pancernej bestii kobietę.
— Kanaloo ma jedną i tylko jedną panią. Przez całe życie. Ale jest również bardzo bystrym i posłusznym stworzeniem — wyjaśniła czarnowłosa. — Gdy dowiedziałam się, że jedna z moich Córek planuje ucieczkę, podmieniłam jej strażnika na takiego, którego wcześniej związałam ze sobą. Przez cały czas więc był mój, nawet gdy dorastał razem z nią. Potem ona spróbowała go zabić, a jego i twój los splotły się w dziwny węzeł. Niemniej dziękuję, że go do mnie przyprowadziłaś.
Kobieta machnęła ręką i Kocyk oddalił się posłusznie, nawet nie zerkając na Key’lę. Dziewczynka patrzyła na to i czuła, jakby ktoś wyrywał jej duszę z ciała.
— On jest mój — szepnęła bezradnie.
— Nie. — Piękność na koniu posłała jej wyrozumiały uśmiech. — On udawał, że jest twój. Najwyraźniej uznał, że to pomoże mu wrócić do domu. A może też wzbudziłaś jego zainteresowanie? Jest mądrzejszy, niż myślisz.
— Przecież… kazałam mu, by mnie zabił, a on nie chciał. Próbował zabić siebie, ledwo mu przeszkodziłam.
— A jak długo by przeżył, gdyby cię zabił w środku osady vaihirów?
— Skąd…
— Opowiedział mi o tym. Widzisz, jak mało wiesz o swoim kanaloo? I rzeczywiście sądzisz, że powstrzymałabyś go, gdyby naprawdę chciał zakończyć własne życie?
Dziewczynka czuła, jak coś w niej umiera. Kocyk. Kocyk też był częścią świata, który ją zdradzał na każdym kroku.
— Wygodnie ci? — Czarnooka piękność zdawała się nie zauważać targających Key’lą emocji.
Nie. Nie było jej wygodnie. Miała wrażenie, że więzy odbierają jej oddech i zaraz zmiażdżą.
— Dlaczego mnie związano?
Starsza z kobiet, która wciąż podtrzymywała deskę, żachnęła się wyraźnie.
— Jestem uzdrowicielką. To nie więzy. Opatrunek. Szyja uszkodzona.
— Nie martw się — siedząca na wierzchowcu posłała jej uspokajający uśmiech — będziesz zdrowa. Ale teraz musisz się leczyć. A za to, że uwolniłaś boga vaihirów i stałaś się ostrzem, które szerzej rozpruło Mrok, bardzo ci dziękuję.
Przypomniała sobie czerwonego olbrzyma, który rozkołysał ziemię. Nigdzie nie było po nim śladu.
— Czy on umarł?
— Thoweth? Nie. Pożywił się duszami tysięcy swoich dzieci i uciekł. Nie sądzę, by vaihirowie podnieśli się po czymś takim, ale to nawet lepiej. Nie byli niczym więcej niż rozumną bronią, stworzoną na jednej z Gałęzi przez dość głupią i arogancką odnogę ludzkości. Ich czas powinien dobiec końca całe wieki temu.
— Oni bronili świata.
— Oni niczego nie bronili. Bezmyślnie wykrwawiali się w niepotrzebnej wojnie, bo taka była ich natura. I przeszkadzali nam w badaniu i odkrywaniu tajemnic Doliny Żalu.
Key’la zamknęła oczy, ale i tak zdradzieckie łzy pociekły jej po policzkach. Kłamstwo. Wszystko, co powiedziała jej Usta Ziemi, to kłamstwo. Wykorzystała ją i użyła tylko po to, by uwolnić swojego boga.
Mam nadzieję – pomyślała – że bolało, gdy pożerał twoją duszę.
— Zabijecie mnie? — zapytała cicho, sama nie wiedząc, na jaką odpowiedź liczy.
Usłyszała, jak wierzchowiec czarnowłosej się zbliża, a gdy otworzyła oczy, kobieta stała przed nią i uśmiechała się łagodnie.
— Jesteś człowiekiem, ludzkim dzieckiem, nawet jeśli pochodzisz z bękarciej odnogi naszego Drzewa Świata. A ja od tysiącleci robię wszystko, by ocalić każde z naszych dzieci. Jestem Matką uchodźców zwanych Dobrymi Panami. Przewodzę zdradzonym i oszukanym uciekinierom, których wszystkie marzenia zostały zamordowane. My nie zabijamy ludzkich dzieci, nie wykorzystujemy ich jako broni, tylko walczymy o każde z nich z całych sił. Jesteś już bezpieczna. Vaihirowie rozproszyli się, ogarnięci szałem, bestie z Doliny się pochowały, przerażone uwolnieniem Thowetha. Przybyłam tu z moimi wojskami, by sprawdzić, co to za zamieszanie wstrząsa Doliną Żalu. Szliśmy za hordą czwororękich i widzieliśmy, co zrobiłaś.
Musnęła policzek dziewczynki, a ta poczuła, jak pod wpływem tego dotyku coś w niej pęka.
— Prze… przepraszam — załkała.
— Nie przepraszaj. Mówiłam ci już. Dobrze się stało. Przełamałaś impas, w którym tkwiliśmy tu od wielu lat. Ale teraz musimy uciekać. Jest nas za mało, by się obronić, gdy bestie z doliny otrząsną się z szoku. Możesz zasnąć.
Matka spojrzała wymownie na kobietę, która obmywała Key’li twarz, a dziewczynka poczuła na wargach dotyk małej buteleczki.
— Pij — powiedziała stara uzdrowicielka.
Napój smakował jak miód.
I przyniósł sen, tym razem bez koszmarów.