Interludium

Ko­ścia­ne sie­dzi­sko było twar­de i tak zim­ne, że po­wo­li za­mie­nia­ło mu ty­łek w ka­wał zmro­żo­ne­go mię­cha. W cha­cie pa­no­wał ziąb, a pry­mi­tyw­ne pa­le­ni­sko, czar­ne i naj­wy­raź­niej od wie­lu dni mar­twe, tyl­ko po­głę­bia­ło po­czu­cie chło­du. Pół­noc. Ta cho­ler­na Pół­noc. Po­dob­no już daw­no po­win­na za­wi­tać tu wio­sna, oczy­wi­ście we­dług miej­sco­wych stan­dar­dów, czy­li wia­try po­win­ny wiać mniej za­cie­kle, po oce­anie pły­wać mniej­sze kry, a plwo­ci­na na jego bu­tach po­win­na za­ma­rzać dłu­żej niż le­d­wie w kil­ka­na­ście ude­rzeń ser­ca.

Ale nie tym ra­zem. Pół­noc naj­wy­raź­niej osza­la­ła.

Zgod­nie z pla­nem por­tal wy­rzu­cił go po dru­giej stro­nie Lo­har­rów. Mia­ły tu­taj znaj­do­wać się osa­dy łow­ców fok i mor­sów, my­śli­wych po­lu­ją­cych na bia­łe lisy i ptac­two po­lar­ne, har­pun­ni­ków cze­ka­ją­cych na sta­da wie­lo­ry­bów. Cen­ne fu­tra, mię­so, olej i tran, bry­ły am­bry zna­le­zio­ne na brze­gu lub wy­do­by­te z trze­wi mor­skich po­two­rów… Pół­noc­na stro­na Lo­har­rów do­star­cza­ła na ryn­ki ca­łe­go świa­ta dro­gie i rzad­kie to­wa­ry.

Jed­nak łow­cy fok, my­śli­wi i za­bój­cy wie­lo­ry­bów pra­wie ni­g­dy nie spę­dza­li tu­taj zimy. Obo­zo­wi­ska za­lud­nia­ły się wio­sną, gdy ło­dzie i stat­ki znaj­do­wa­ły dro­gę przez mo­rze top­nie­ją­ce wo­kół gór, i pu­sto­sza­ły je­sie­nią, kie­dy wy­ła­do­wa­ne po bur­ty stat­ki za­bie­ra­ły lu­dzi z po­wro­tem na po­łu­dnie. Zimą oko­licz­ne wody za­ma­rza­ły bo­wiem i że­glu­ga po nich sta­wa­ła się nie­moż­li­wa.

Cza­sem jed­nak trze­ba było zo­stać – je­śli se­zon oka­zy­wał się tak uda­ny, że stat­ki nie zdo­ła­ły za­brać ca­łej zdo­by­czy, ktoś mu­siał spę­dzić kil­ka naj­gor­szych mie­się­cy na ka­mie­ni­stym wy­brze­żu, by po­wra­ca­ją­cy my­śli­wi nie zna­leź­li za­pa­sów roz­gra­bio­nych przez bia­łe niedź­wie­dzie, lisy po­lar­ne czy in­nych dra­pież­ców: dwu­no­gich i zbroj­nych w że­la­zo. Ci, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się zi­mo­wać na Pół­no­cy, gdzie w cią­gu dnia słoń­ce po­ja­wia­ło się na nie­bie le­d­wo na go­dzi­nę czy dwie, a i to nie za­wsze, cze­ka­li na po­czą­tek ko­lej­ne­go se­zo­nu ni­czym na zba­wie­nie.

Ale naj­wy­raź­niej w tym roku cze­ka­li na próż­no.

Pół­noc­ne prze­smy­ki nie zrzu­ci­ły jesz­cze lo­do­wej sko­ru­py. A tam, gdzie lód choć tro­chę po­pę­kał, pola kry były wiel­kie jak mia­sta. Wpły­nię­cie stat­ka­mi mię­dzy roz­dzie­la­ją­ce je szcze­li­ny gro­zi­ło zmiaż­dże­niem kru­chych ka­dłu­bów ni­czym łu­pin orze­cha. Okrę­ty nie przy­pły­nę­ły, za­pa­sy się skoń­czy­ły, bia­łe jak wło­sy An­day’yi li­sie fu­tro, za któ­re na po­łu­dniu moż­na by się przez mie­siąc ob­ja­dać fry­ka­sa­mi aż do bólu brzu­cha, tu­taj nie mo­gło za­peł­nić jed­ne­go żo­łąd­ka.

Iro­nia losu.

Jego por­tal otwo­rzył się pół mili od osa­dy, któ­rą sta­no­wi­ło pięć drew­nia­nych chat po­sta­wio­nych z cen­ne­go na Pół­no­cy drew­na i kil­ka­na­ście na­mio­tów z wie­lo­ry­bich że­ber ob­cią­gnię­tych skó­rą. Wiel­kie ko­tły, w któ­rych wy­ta­pia­no sa­dło mor­skich ol­brzy­mów, przy­kry­to płach­ta­mi i za­bez­pie­czo­no, set­ki sto­ja­ków, na któ­rych skro­ba­no i kon­ser­wo­wa­no fu­tra, bo­dło nie­bo, bez­czyn­nie ocze­ku­jąc na roz­po­czę­cie no­wej pra­cy. Ci­sza i spo­kój.

A po­wi­nien przy­wi­tać go gwar, ruch i tyle go­to­wa­ne­go fo­cze­go mię­sa, ile zdo­łał­by zjeść.

Po­czuł to od razu, gdy prze­kro­czył umow­ną gra­ni­cę osa­dy. Mro­wie­nie w oko­li­cach krzy­ża, drę­twie­ją­ce opusz­ki pal­ców, uczu­cie, że ktoś wła­śnie pa­trzy na two­je ple­cy, na­cią­ga­jąc cię­ci­wę do ucha. Cier­pie­nie, daw­no prze­brzmia­ły krzyk, któ­re­go wspo­mnie­nie na­dal tnie po­wie­trze, ból i męka.

To były „dary” Bi­tew­nej Pię­ści. Czuł Moc, tę krew w ży­łach świa­ta, czuł za­rów­no aspek­ty, jak i dzi­kie, cha­otycz­ne Źró­dła. A na­wet ten nie­zmie­rzo­ny, nie­po­ję­ty żad­nym umy­słem oce­an poza nimi. Moc, aspek­to­wa­na czy nie, pod­da­wa­ła się emo­cjom, po­zwa­la­ła im się kształ­to­wać, ugnia­tać i rzeź­bić. I „uży­wa­na” w ten spo­sób, zo­sta­wia­ła ślad na skó­rze rze­czy­wi­sto­ści.

Pa­no­wał tu głód, a z tego gło­du zro­dzi­ło się coś in­ne­go, mrocz­ne­go i pa­skud­ne­go. De­spe­ra­cja, gniew, nie­na­wiść.

Za­ata­ko­wa­li go z trzech stron jed­no­cze­śnie. Trzy owi­nię­te w fu­tra po­sta­cie rzu­ci­ły się na zło­dzie­ja, dwie wy­bie­ga­jąc zza naj­bliż­szej cha­ty, trze­cia wy­sko­czy­ła z na­mio­tu za jego ple­ca­mi. Żad­ne­go po­wi­ta­nia, żad­nych py­tań, skąd jest i ja­kim cu­dem się tu zna­lazł; za to wszyst­ko mu­sia­ły mu wy­star­czyć trzy sze­ro­kie har­pu­ny wy­ce­lo­wa­ne w pierś i ple­cy.

Ten ata­ku­ją­cy z tyłu był pierw­szy. Alt­sin nie pa­trzył na nie­go, nie mu­siał, uchy­lił się tyl­ko płyn­nie, mięk­kim ru­chem prze­pusz­cza­jąc pchnię­cia pod pa­chą. Zła­pał har­pun tuż za gro­tem, zła­mał drzew­ce i wbił zę­ba­te ostrze w gar­dło męż­czy­zny.

Na­wet nie zer­k­nął na upa­da­ją­ce­go tru­pa.

Dwój­ka po­zo­sta­łych na­past­ni­ków wrza­snę­ła jed­nym gło­sem, jed­nym ru­chem unio­sła broń i jed­no­cze­śnie ci­snę­ła w jego pierś. Pa­trzył spo­koj­nie, jak oba har­pu­ny pły­ną ku nie­mu przez po­wie­trze: drzew­ca lek­ko wi­bro­wa­ły, gro­ty, po­kry­te rdzą i krwa­wy­mi za­cie­ka­mi, cią­gnę­ły za sobą bla­de smu­gi. Tą bro­nią mor­do­wa­no, a du­chy za­bi­tych wciąż le­pi­ły się do że­la­za.

Zro­bił krok w lewo, zła­pał nad­la­tu­ją­cy har­pun za śro­dek drzew­ca, okrę­cił się na pię­cie i po­słał go do wła­ści­cie­la. Ostrze po­mknę­ło z po­wro­tem z siłą więk­szą, niż nadał­by mu ją ob­lęż­ni­czy skor­pion, ude­rzy­ło męż­czy­znę w pierś i rzu­ci­ło nim o ścia­nę cha­ty. Był mar­twy, za­nim grot przy­szpi­lił jego cia­ło do drew­na.

Ostat­ni ata­ku­ją­cy za­marł z dło­nią na rę­ko­je­ści na wpół wy­cią­gnię­te­go noża. Alt­sin prze­żył już coś ta­kie­go, daw­no temu, gdy pe­wien rzecz­ny pół­bóg pró­bo­wał się do­wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia. Wte­dy czuł się, jak­by opę­ta­ła go ja­kaś siła, te­raz jed­nak było to dla nie­go tak na­tu­ral­ne, jak kie­dyś wkła­da­nie ręki w nie­za­wią­za­ną sa­kiew­kę.

Dla zwy­kłe­go śmier­tel­ni­ka mu­siał wy­glą­dać na de­mo­na, któ­ry ma oczy do­oko­ła gło­wy, ru­sza się szyb­ciej niż bły­ska­wi­ca i dys­po­nu­je siłą dzie­się­ciu lu­dzi.

Nóż po­wo­li wró­cił do po­chwy, a ostat­ni na­past­nik od­wró­cił się i po­gnał do cha­ty.

Alt­sin ru­szył za nim.

A te­raz, nie­speł­na po go­dzi­nie, sie­dział w tej wła­śnie cha­cie i pa­trzył w oczy zwią­za­ne­go czło­wie­ka. Plwo­ci­na więź­nia po­wo­li za­ma­rza­ła na bu­cie zło­dzie­ja, le­żą­cy na ka­mien­nej po­sadz­ce je­niec nie miał na­wet dość sił, by splu­nąć jak na­le­ży.

Nie­waż­ne.

Wszyst­ko było nie­waż­ne w obec­no­ści tego, co ko­ły­sa­ło się pod po­wa­łą, pra­wie po­środ­ku cha­ty.

Alt­sin ode­rwał wzrok od spę­ta­ne­go męż­czy­zny i jesz­cze raz omiótł spoj­rze­niem wnę­trze. Je­dy­nie na blat sto­łu zmar­no­wa­no tu tro­chę drew­na, resz­tę me­bli, ta­bo­re­ty, ławy, na­wet pół­ki przy ścia­nach i ramy łó­żek zro­bio­no z wie­lo­ry­bich ko­ści. Sta­ran­nie ob­ro­bio­nych i do­pa­so­wa­nych.

Mi­strzow­ska ro­bo­ta.

— Ty to zro­bi­łeś? — za­gad­nął w dia­lek­cie nes­bordz­kich kla­nów.

Co do tego, że wię­zień był jed­nym z tych pi­ra­tów, nikt nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści. To wła­śnie oni sta­no­wi­li więk­szość łow­ców fu­ter i my­śli­wych na tych zie­miach. Poza tym męż­czy­zna miał ja­sną skó­rę i wło­sy oraz nie­bie­skie oczy, a ta­tu­aże z pry­mi­tyw­nych run, ozda­bia­ją­ce jego skro­nie, po­zwa­la­ły na­wet okre­ślić przy­na­leż­ność do kon­kret­ne­go ple­mie­nia i rodu.

Prze­py­ty­wa­ny, szarp­nął się te­raz tyl­ko i jesz­cze raz spró­bo­wał splu­nąć na tego, któ­ry go uwię­ził. Wię­cej jed­nak w tym ge­ście było prze­ra­że­nia i de­spe­ra­cji niż buty.

Ta po­dróż nie tak mia­ła wy­glą­dać. Alt­sin miał tu spo­tkać stat­ki i lu­dzi, któ­rzy – za od­po­wied­nią opła­tą – prze­wieź­li­by go wzdłuż wschod­nie­go krań­ca kon­ty­nen­tu tam, gdzie chciał się do­stać. Otwie­ra­nie ma­gicz­nych por­ta­li było trud­ne, nie­wy­god­ne i zo­sta­wia­ło ślad, po któ­rym każ­dy śred­nio uzdol­nio­ny cza­row­nik mógł go od­na­leźć. Poza tym jego cia­ło na­dal było cia­łem śmier­tel­ni­ka: ow­szem, mógł dys­po­no­wać wspo­mnie­nia­mi awen­de­ri jed­ne­go z naj­po­tęż­niej­szych bo­gów w dzie­jach, ma­gia mo­gła pły­nąć w jego ży­łach, ale uży­cie peł­nej mocy Bi­tew­nej Pię­ści wy­pa­li­ło­by go od środ­ka w kil­ka kwa­dran­sów. Po­twier­dza­ła się praw­da ze sta­rych wspo­mnień – bez wy­znaw­ców i bez wspar­cia w gro­ma­dzie po­ten­cjal­nych na­czyń, go­to­wych przy­jąć jego du­cha, gdy ak­tu­al­ne się „zu­ży­je”, awen­de­ri był i jed­no­cze­śnie nie był po­tę­gą. Jak miecz zro­bio­ny z wul­ka­nicz­ne­go szkła, ostrzej­szy od sta­li, lecz go­tów roz­paść się na ka­wał­ki, gdy ude­rzy się nim ze zbyt wiel­ką siłą. Oto naj­lep­szy żart, jaki świat mógł mu zro­bić.

Ale po­tra­fił te­raz kil­ka rze­czy, któ­re dla więk­szo­ści śmier­tel­ni­ków były nie­osią­gal­ne. Wy­star­czy­ła chwi­la, by przy­swo­ił so­bie każ­dy ję­zyk, któ­rym przy nim roz­ma­wia­no, był szyb­ki, sil­ny, bar­dzo od­por­ny na zim­no, pra­gnie­nie i głód.

A tak­że wi­dy­wał du­chy. Zwie­rząt, lu­dzi, i nie tyl­ko.

— A ty? Cze­go chcesz? — mruk­nął.

Wstał i szyb­kim kro­kiem wy­szedł z cha­ty, wie­dzio­ny przez ni­ską, chu­dą zja­wę, któ­ra od ja­kie­goś cza­su krę­ci­ła się przy zwią­za­nym męż­czyź­nie.

Duch po­pro­wa­dził go nie­co poza osa­dę, gdzie w ol­brzy­miej, pa­mię­ta­ją­cej za­pew­ne wie­le zim pry­zmie ubi­te­go na twar­do śnie­gu wy­ku­to wiel­ką lo­do­wą ja­ski­nię.

Tu­taj, oprócz skór i fu­ter, któ­re nie zmie­ści­ły się na stat­ki, znaj­do­wa­ła się resz­ta ze­szło­rocz­nej zdo­by­czy my­śli­wych. Wiel­kie jak ćwiart­ki wołu ka­wa­ły zmro­żo­ne­go wie­lo­ry­bie­go sa­dła. Wej­ście do ja­ski­ni było otwar­te, a licz­ne śla­dy zwie­rząt w środ­ku świad­czy­ły o tym, że straż­ni­cy za­nie­dba­li swo­je obo­wiąz­ki.

Nie to było jed­nak naj­waż­niej­sze.

Dwa­dzie­ścia kro­ków od tej prze­cho­wal­ni, w dziu­rze wy­grze­ba­nej w śnie­gu, wa­la­ły się szcząt­ki kil­ku psów. Do­kład­nie sze­ściu. Sześć cza­szek, set­ki mniej­szych ko­ści. Duch wska­zał na psy, na ja­ski­nię wy­peł­nio­ną sa­dłem, na sie­bie. W tych ge­stach nie było oskar­że­nia, tyl­ko bez­rad­ność i smu­tek.

I py­ta­nie – dla­cze­go?

Alt­sin wes­tchnął. Hi­sto­ria, któ­rą miał przed oczy­ma, sta­ła się na­gle pro­sta i na­bra­ła głę­bi. Czar­nej jak lo­do­we śle­pia pod­mor­skich be­stii. Ten lód wy­peł­nił mu żyły, skró­cił od­dech, za­mglił wzrok.

Wró­cił do cha­ty. Usiadł na ko­ścia­nym ta­bo­re­cie. Nie pa­trzył na męż­czy­znę. Jesz­cze nie.

— Kie­dy mia­ły przy­pły­nąć stat­ki?

Le­żą­cy nie od­po­wie­dział. Skrzy­wił się tyl­ko i za­war­czał jak pies.

— Ze dwa mie­sią­ce temu, praw­da? Tu wio­sna przy­cho­dzi nie­co wcze­śniej niż na wschod­nich te­re­nach. Ale w tym roku nie przy­szła. Stat­ki nie przy­pły­nę­ły.

Je­dy­ną od­po­wie­dzią było mil­cze­nie.

— Za­pa­sy skoń­czy­ły się wam wie­le dni temu, a czło­wiek to nie zwie­rzę, nie da rady prze­trwać, żu­jąc skó­ry i pi­jąc wie­lo­ry­bi tłuszcz.

Alt­sin po­pra­wił się na ta­bo­re­cie i wresz­cie spoj­rzał na więź­nia. Para ja­snych jak po­ran­ne nie­bo oczu wwier­ca­ła się w nie­go pa­lą­cym spoj­rze­niem.

— Nie wiesz, co to głód — głos męż­czy­zny był śli­ski i lep­ki jak ka­wał nad­gni­te­go łoju. — Nie wiesz, co to wrehh.

Wrehh – gło­do­wy szał, to okre­śle­nie po­cho­dzi­ło z ję­zy­ka gór­skich kla­nów miesz­ka­ją­cych naj­da­lej na pół­noc­no-za­chod­nim wy­brze­żu. Wrehh to szał spro­wa­dzo­ny na czło­wie­ka przez sa­mot­ność, brak świa­tła sło­necz­ne­go i cią­głe za­wo­dze­nie pół­noc­nych wia­trów. Ale przede wszyst­kim przez głód. Po­twor­ny, od­bie­ra­ją­cy ro­zum, za­mie­nia­ją­cy swo­je ofia­ry w upio­ry ży­wią­ce się ludz­kim mię­sem. Ogar­nię­ta ta­kim sza­łem mat­ka prze­gry­za­ła gar­dła wła­snym dzie­ciom, chłep­cząc go­rą­cą krew, a oj­ciec ćwiar­to­wał cia­ła i ogry­zał do czy­sta drob­ne ko­ści. Gdy nie sta­ło już ofiar, dzie­ci, star­ców, in­nych do­ro­słych, roz­ko­py­wa­no świe­że mo­gi­ły, a gdy i tego bra­kło, od­rą­by­wa­no so­bie ręce i nogi, ob­ci­na­no uszy i nosy.

Je­dzo­no.

In­for­ma­cje te na­gle sta­ły się czę­ścią jego wie­dzy, jak­by sam od uro­dze­nia miesz­kał w tych gó­rach.

Ale wraz z nią przy­szła i inna świa­do­mość. Lu­dzie, któ­rych do­padł gło­do­wy szał, koń­czy­li jako ob­cią­gnię­te skó­rą szkie­le­ty, wy­ją­ce w nie­bo. Ten męż­czy­zna był chu­dy, ale nie aż tak za­gło­dzo­ny; sza­lo­ny, lecz nie obłą­ka­ny. Nie. Tu cho­dzi­ło o coś in­ne­go.

— Dla­cze­go nie ode­szli­ście stąd, gdy stat­ki nie przy­pły­nę­ły?

— Jak? Czym? Pie­szo przez Lo­har­ry? Bez je­dze­nia? Bez…

— Sa­nia­mi. Oni mie­li psy. Sześć psów. Lu­dzie nie mogą się ży­wić sa­mym wie­lo­ry­bim sa­dłem, ale psy tak. Oni zresz­tą też by mo­gli. Pro­si­li tyl­ko o po­moc.

Twarz męż­czy­zny zmie­ni­ła się w ma­skę fu­rii.

— To na­sze. Na­sze! Mie­li­śmy pil­no­wać! Nie od­da­wać! Nie dać! Na­sze! Nie ich!

Nie mó­wił już, tyl­ko wy­szcze­ki­wał sło­wa, pry­ska­jąc śli­ną na wszyst­kie stro­ny.

Alt­sin spoj­rzał mu w oczy, a wrza­ski umil­kły, jak­by zwią­za­ne­mu ktoś za­dzierz­gnął na szyi wi­siel­czą pę­tlę.

— Było ich dwóch. Je­dy­ni ze szcze­pu, któ­rzy mie­li dość sił, by wy­ru­szyć po po­moc. Za­bra­li te psy, któ­re jesz­cze mo­gły cią­gnąć sa­nie, i po­je­cha­li na za­chód, skąd co roku przy­cho­dzi­ła wio­sna. Do­tar­li aż tu. Mie­li­ście wszyst­ko, by ich oca­lić. Dość wie­lo­ry­bie­go sa­dła, by na­kar­mić całą wio­skę. Nie chcie­li wa­szych fu­ter ani skór, mo­gli na­wet za­pła­cić za ten tłuszcz wła­sny­mi. A wy…

— Jak­by­śmy od­da­li to tym zwie­rzę­tom, przy­cho­dzi­li­by co roku. I by­ło­by ich wię­cej i wię­cej. To nie lu­dzie. To be­stie. Po­patrz na nich. Po­patrz.

Alt­sin po raz ko­lej­ny zer­k­nął na to, co wi­sia­ło pod po­wa­łą. Dwa cia­ła, pra­wie ludz­kie, choć od lu­dzi niż­sze i szer­sze w ba­rach, ob­dar­te do naga, jak­by to mia­ło uła­twić ich… ob­rób­kę. Obaj ahe­ro­wie zo­sta­li fa­cho­wo wy­pa­tro­sze­ni i czę­ścio­wo oskó­ro­wa­ni. Z ud i po­ślad­ków wy­cię­to im sze­ro­kie i dłu­gie pasy mię­sa. Choć praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­wie­le tego mię­sa na nich było. Ich twa­rze, z wiel­ki­mi wa­ła­mi na­docz­ny­mi i kła­mi wy­sta­ją­cy­mi z dol­nych szczęk, były za­ska­ku­ją­co spo­koj­ne jak na to, co ich spo­tka­ło.

— Wi­dzisz? Patrz. Nie lu­dzie. Ludz­kie­go mię­sa bym nie tknął, przy­się­gam, ale oni? Zwie­rzę­ta. Zwie­rzę­ta się za­bi­ja, a nie kar­mi wła­sną krwa­wi­cą.

— Na­gle za­czą­łeś mó­wić ład­ny­mi, peł­ny­mi zda­nia­mi? Mie­li psy, ofia­ro­wa­li je wam w za­mian za ten tłuszcz. Mo­gli­ście za­brać sa­nie i zwie­rzę­ta i po­je­chać wzdłuż wy­brze­ża naj­pierw na za­chód, po­tem na po­łu­dnie. Z do­brze od­kar­mio­ny­mi psa­mi w osiem, może dzie­sięć dni by­li­by­ście wśród lu­dzi.

— A oni co? Oni co? Za­bra­li­by część zdo­by­czy i po­szli do swo­ich, a po­tem co? Nie wró­ci­li­by po resz­tę? To na­sze. Na­sze! Nie tych zwie­rząt! Nie ich!!!

— Więc uwię­zi­li­ście tę dwój­kę, za­bi­li­ście i zje­dli­ście ich psy, ale były chu­de, więc nie star­czy­ły na dłu­go. A po­tem to? — Wska­zał na cia­ła.

— Sami umar­li. Sami. Na­sze noże nie ode­bra­ły im ży­cia.

Alt­sin zgo­dził się, ki­wa­jąc ze smut­kiem gło­wą.

— To praw­da. Sami umar­li. Wy tyl­ko okra­dli­ście ich z fu­ter, zwią­za­li­ście i zo­sta­wi­li­ście na­gich na dwo­rze. Więc umar­li sami.

Wy­szedł z cha­ty. Zim­no. Da­le­ko na wscho­dzie, gdzieś za Wiel­kim Grzbie­tem An­sar Kir­reh, czuł… coś. Dzie­li­ły go od tego miej­sca jesz­cze set­ki mil, więc wra­że­nie było ta­kie, jak­by ką­tem oka do­strze­gał pro­mień księ­ży­ca wpa­da­ją­cy przez szpa­rę w okien­ni­cach, ale… do li­cha, da­wał radę to wy­czuć. Z ta­kiej od­le­gło­ści! I stam­tąd wła­śnie, z miej­sca, o któ­re­go spraw­dze­nie pro­sił Oum pro­mie­nio­wa­ła też na świat lo­do­wa fu­ria, któ­rej od­pry­ski na­wet tu­taj zmie­nia­ły pory roku.

Pani Lodu się wście­ka­ła.

Wró­cił i przy­kląkł nad zwią­za­nym męż­czy­zną. Ten wy­krę­cił gło­wę i po­słał mu za­ska­ku­ją­co przy­tom­ne spoj­rze­nie.

— Za­bi­jesz mnie?

— Tak.

— Bo co? Bo za­bi­łem te zwie­rzę­ta? Bo nie chcia­łem im od­dać co moje?

— Nie. Nie dla­te­go. Dla­te­go, że je­śli cię nie za­bi­ję, nie będę mógł w nocy spać. Bo bę­dzie mnie drę­czyć po­czu­cie, że nie zro­bi­łem wszyst­kie­go jak na­le­ży. Bo albo na świe­cie bę­dzie tro­chę, ociu­pin­kę spra­wie­dli­wo­ści, albo niech ten świat tra­fia szlag.

— Spra­wie­dli­wość? To jest spra­wie­dli­wość?

Alt­sin spoj­rzał na nie­go z góry i uśmiech­nął się sa­my­mi ką­ci­ka­mi ust.

— Nie wy­ma­gaj ode mnie zbyt wie­le. Uczy­łem się jej, krad­nąc i za­bi­ja­jąc w por­to­wych za­uł­kach.

Przy­ci­snął gło­wę męż­czy­zny do po­sadz­ki i szyb­kim ru­chem na­kre­ślił na jego czo­le znak Zła­ma­ne­go Mie­cza. Moc po­pły­nę­ła przez cia­ło więź­nia wiel­ką, nie­po­wstrzy­ma­ną stru­gą. Ten za­skom­lał, czu­jąc, jak go­rą­co wy­peł­nia jego człon­ki, jak ogień za­czy­na bu­zo­wać w ży­łach. A w chwi­li, gdy jego wło­sy za­skwier­cza­ły i zwę­gli­ły się, a skó­ra za­czę­ła dy­mić – za­wył.

Moc wy­bu­chła i ukształ­to­wa­ła się w por­tal o śred­ni­cy pię­ciu stóp, cia­ło męż­czy­zny zaś roz­pa­dło się w proch.

Alt­sin wszedł w przej­ście, wie­dząc, że wła­śnie oszczę­dził so­bie przy­naj­mniej dwu­stu mil dro­gi przez góry. Za­my­ka­ją­ce się ma­gicz­ne wro­ta rzy­gnę­ły ogniem na izbę, a drew­nia­ne ścia­ny mo­men­tal­nie za­dy­mi­ły się i za­pło­nę­ły.

Przez kil­ka go­dzin ogień tań­czył po ca­łej opu­sto­sza­łej osa­dzie.

Загрузка...