— Luka. Hej, Luka. Obudź się. No już. Obudź się.
Ocknął się z głębokiego snu bez marzeń, czując się trochę tak, jakby wypływał ku światłu z głębi przepastnej, bezdennej studni. Koło siedziała przy nim w kucki i szturchała go palcem. Po czym spróbowała mu ten palec włożyć w oko.
Machnął ręką, odpędzając się od niej jak od natrętnego owada.
— Czego chcesz?
— Musisz pójść do Kahela, Luka. Do namiotu. Będą radzić.
— O czym? Aach…
Napłynęły wspomnienia. Wczorajszy szturm poszedł źle. Bardzo źle, i to pomimo udziału Uawari Nahs. Czarnoskórzy wojownicy wzięli udział w – jak się wszystkim wydawało – ostatnim ataku na Pomwe i razem z resztą powstańczej armii zostali odparci. Bo na murach miasta pojawili się Geghijczycy, w tym Rude Psy Hantara Sehrawina. Kilka tysięcy zawodowych żołnierzy.
Tyle Luka widział, stojąc na tyłach i przeklinając własną bezsilność. Po ostatnim wypadzie ledwo mógł unieść ramię, a w głowie kręciło mu się, jakby hulała tam trąba powietrzna, więc nawet nie próbował pchać się do szturmu. Trzeba wiedzieć, kiedy dać sobie spokój, bo więcej będzie z człowieka szkody niż pożytku. Patrzył więc tylko, jak powstańcy idą do ataku, i jak są spychani z drabin, oblewani wrzącym olejem, miażdżeni kamieniami i belkami.
Obrońcy też czuli, że to decydujący szturm i że jeśli mury padną, to miasto czeka czas zapłaty za tysiące pomordowanych niewolników, więc walczyli z milczącą, posępną desperacją. A na miejsce każdego żołnierza, który spadł z blanków, pojawiał się następny i następny.
Luka pamiętał chwilę, gdy zrozumiał, że im się nie uda. To było dokładnie wtedy, gdy zapłonął drugi taran. Pierwszy dopalał się pod bramą, a drugi spłonął, nawet nie tryknąwszy muru wzmocnionym łbem. Pomweńczycy użyli jakiegoś rodzaju pompy, która wystrzeliła strumień gorącego oleju na odległość dobrych stu stóp, po czym podpalili machinę salwą płonących strzał.
Nie patrzył więcej na miasto, zajął się pomaganiem ciężko rannym w dotarciu do lazaretu. A były ich setki. Odbiegali, odchodzili i odpełzali spod murów pokrwawieni i poparzeni, czasem w milczeniu, czasem zataczając się i wyjąc. Pamiętał młodego mężczyznę, któremu cios maczugą albo obuchem topora zmiażdżył szczękę, a pokrwawiona masa mięsa i kości zwisała aż do połowy piersi. Pamiętał żołnierza swojego pułku, Aerina, z jedną stroną twarzy spaloną do gołej kości, i młodą łuczniczkę z kompanii zwiadowców, z obiema nogami pogruchotanymi głazem ciśniętym przez obrońców. Czołgała się w ciszy, nie krzycząc ani nie płacząc, a oczy miała tak obojętne i spokojne, jakby całe to piekło wokół niej działo się gdzieś daleko.
Widział takie oczy zbyt wiele razy jak na jedno pieprzone życie, podbiegł więc do niej, podniósł z ziemi i trzymając na rękach jak małe dziecko, odbiegł na tyły. Prawie nie czuł wtedy bólu w ramieniu ani zawrotów głowy.
Atak przerwano po dwóch godzinach i choć Pomwe zwyciężyło, jego mury nie rozbrzmiały okrzykami triumfu. Jakby wszyscy bez wyjątku byli przerażeni ilością przelanej krwi.
Luka przez kolejne godziny pomagał rannym trafić w bezpieczne miejsce. Mieli na tyłach kilka lazaretów, a ten, do którego ich prowadził, zdawał się być pod szczególną opieką Koła. Wszędzie było jej pełno, poiła i karmiła rannych, pomagała im układać się na posłaniach, a nawet prowadziła w krzaki za potrzebą. Kobiety sprawujące tu pieczę nie zwracały na nią szczególnej uwagi, same miały pełne ręce roboty w innych namiotach i najwyraźniej każdą pomoc przyjmowały z wdzięcznością.
Luka pamiętał niewyraźnie, jak w pewnym momencie opuściły go siły, więc położył się po prostu na płaszczu rozesłanym na ziemi i zasnął.
A teraz został obudzony przez próbującą mu wepchnąć palec do oka Koło.
— Już, już. Nie śpię. — Usiadł, podrapał się po głowie, zerknął na chmury zasłaniające niebo. — Jest już wieczór?
— Tak. Kahelle zwołał naradę dowódców. Idź tam. Dowiedz się, co zamierza.
Ton, jakim została wypowiedziana ta prośba – albo raczej rozkaz – sprawił, że od razu oprzytomniał. Koło zazwyczaj nie była tak szorstka i apodyktyczna. Zmierzyli się wzrokiem. Dziewczyna zerkała na niego jak ptak, kręcąc głową i patrząc raz zdrowym, raz poparzonym okiem, a jej język wysuwał się i chował między zęby jak nerwowe zwierzątko.
Cholera, znów dopadły ją One.
Ale czy mógł się dziwić? Po wszystkim, co widziała ostatnimi czasy?
— Koło, dziecko, oni nie dopuszczą mnie nawet na sto jardów do narady, jak rozumiem. Tego by jeszcze brakowało, żeby każdy dziesiętnik bez przydziału pchał się do generalskiego stołu.
Wzruszyła ramionami.
— Idź. Zasłoń ramię płaszczem, to nie zobaczą, że nie nosisz koloru na ręce. A to — musnęła palcami jego opatrunek — ma teraz wielu. Zobacz, co planują. Zobacz, czego chcą. Wróć i mi powiedz.
Potrząsnęła głową, jakby próbowała z niej coś wyrzucić.
— Za dużo głosów, za dużo płaczu. Wszędzie… Ja… muszę wiedzieć.
Potem spojrzała na niego swoim normalnym wzrokiem.
— Proszę, Luka. Idź tam. Chociaż spróbuj.
Więc westchnął, podniósł się i poszedł.
* * *
Narada odbywała się przed namiotem, bo wewnątrz nie było miejsca dla tylu ludzi. Przybyli na nią nie tylko dowódcy głównych oddziałów, ale nawet niektórzy świeżo mianowani kapitanowie i porucznicy. Luka skorzystał z rady Koła, ukrył lewą rękę pod płaszczem i dołączył do kilku maszerujących na naradę oficerów.
Straż przepuściła ich bez słowa. Po drodze dziesiętnik prawie zderzył się z kan-Sumorem, ale Owerers go zignorował, zajęty szukaniem lepszego miejsca.
Luka poczuł lekki niesmak. To miała być narada bitewna? Setka ludzi debatująca nad kolejnym ruchem ich armii, podczas gdy trzeba było podejmować decyzje i działać?
Wokół wyniesionego przed namiot stołu stali Kahel-saw-Kirhu, Kor’ben Olhewar, ten dziki krzywonogi koczownik, Pore coś tam, i wyglądający niczym para mahoniowych rzeźb Uware Lew oraz Demenaya. Cała piątka milczała, najwyraźniej czekając na ostatnich spóźnialskich. Luka wykorzystał chwilę i przysunął się bliżej stołu.
— Wszyscy są? — saw-Kirhu odchrząknął i kontynuował, marszcząc czoło: — A Kasse Powróz już przyszedł? Nie widzę go.
— Powróz nie żyje. — Chudy mężczyzna w za dużym pikowanym kaftanie uniósł rękę. — Nie dali rady go uratować.
Zmarszczki na obliczu dowódcy powstańczej armii pogłębiły się.
— Ale… Do cholery, mówili, że to tylko strzała w nodze!
— W udzie. Jak próbowali ją usunąć, siknęło z niego na milę. Zanim policzyłem do stu, nie żył.
— A ty to kto?
— Jego zastępca, lah-Drum, Rambe-lah-Drum. — Chudzielec podwinął rękaw, prezentując żółty karwasz. — Wygląda na to, że teraz to ja jestem najwyższy stopniem u Rosomaków.
— Dowodziłeś wcześniej?
— Byłem młodszym porucznikiem w domu.
„W domu”. Tak większość starszych żołnierzy mówiła o Meekhanie.
— Nadasz się. Jak tu skończymy, zmień karwasz na zielony, pułkowniku.
Mężczyzna skrzywił się i splunął.
— Powrozowi zieleń nie przyniosła szczęścia.
— Więc nie daj się postrzelić w nogę, zresztą gdzie indziej też nie. — Krwawy Kahelle posłał mu dziki uśmiech. — Dość gadania o głupotach. Zaczynamy.
Oparł się o blat dłońmi zaciśniętymi w pięści, aż stół zatrzeszczał.
— Nie będę strzępił języka, odparli nas. Nie spodziewałem się, że Pomwe wpuści Geghijczyków za mury, a powinienem to chociaż rozważyć. Winę biorę na siebie. Jeśli ktoś chce teraz przemówić za zmianą dowódcy, niech się nie wstrzymuje. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Zapadła cisza. Setka mężczyzn stała jak wmurowana, część wymieniała między sobą zaskoczone spojrzenia, część gapiła się w ziemię.
Kahel-saw-Kirhu powiódł po nich zmęczonym wzrokiem.
— Nikt? Nie prosiłem się o błękit, więc nie będę za nim tęsknił.
Jeden z oficerów – Luka znał jego twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć imienia – postąpił krok do przodu, wsparł się rękami pod boki i wycedził:
— Aleś wymyślił, generale. Co niby mamy zrobić? Sąd jakiś odbyć nad tobą? To jest wojna. Walka. Nigdy nie wiesz, co czeka za rogiem. Nie zdobyliśmy Pomwe, trudno. Teraz czeka nas bitwa z armią tej… tej Pani Płomieni. Jak ją zniszczymy, miasto samo otworzy bramy.
— Albo i nie.
— Albo i nie, generale. Wtedy zapukamy w nie jeszcze raz. Mocniej. A teraz trzeba radzić, co z konowerską armią.
Dowódca powstańców odczekał jeszcze chwilę, rozglądając się wokół, wreszcie skinął ponuro głową.
— Dobrze. Radzimy. Pore ma najświeższe wieści.
Chudy koczownik wskoczył na stół. Tak po prostu.
— Teraz będziecie mnie widzieć, a ja nie będę musiał się powtarzać — warknął. — Konowerska armia znajduje się trzydzieści mil stąd. Mniej więcej. Z jakiegoś powodu zwolnili, pewnie spodziewając się zasadzki. Wiedzą o tych geghijskich psach za murami, więc uznali, że nie muszą się spieszyć.
— Skąd ta pewność? — zapytał ktoś z tyłu.
— Kilka godzin temu moi chłopcy starli się z podjazdem Słowików i schwytali języka. Cała ich armia wie, że pozwolono Geghijczykom schronić się za murami pod warunkiem, że będą bronić miasta. Niestety, my dowiedzieliśmy się o tym odrobinę za późno.
— Coś jeszcze powiedział?
— Niewiele. — Błyskawica uśmiechnął się z zimnym okrucieństwem. — Mówił tak szybko, że zatchnął się powietrzem i umarł. Ale wiemy, że ta ich dzikuska udająca królową chce dotrzeć do miasta najpóźniej za dwa dni. I jest pewna zwycięstwa. Codziennie jeździ po obozie na grzbiecie słonia i wszystkim to rozgłasza.
Cichy pomruk, jak szelest kamyków osypujących się ze zbocza tuż przed trzęsieniem ziemi. Pore Lun Dharo skinął głową, a jego oczy błysnęły dziko.
— Słyszę, że ucieszyły was te wieści. Mam ich jeszcze kilka. Złych, ale i dobrych. Konowerczycy idą w bitewnym szyku, zwartym i dobrze strzeżonym przez podjazdy, więc marna szansa, że wpadną w pułapkę. I jest ich więcej niż trzydzieści tysięcy. Samej jazdy mają z dziesięć. Piechoty co najmniej piętnaście tysięcy, z czego połowa to Bawoły. Nie liczę słoni i nuawachi. I co, boicie się już?
Kpina pobrzmiewająca w głosie koczownika odniosła zamierzony skutek, bo stojący w pierwszym szeregu mężczyzna z kapitańskim karwaszem na ręce parsknął tylko i powiedział:
— Piechotą nas nie strasz, koniarzu. Jazdą też nie, bo jesteś najlepszym dowodem na to, że trochę potrafimy się bić z cholernymi kobyłojebcami. A poza tym ja lubię koninę. Lepiej więc mów, jakie są te złe wieści.
Kilka uśmiechów pojawiło się na zmęczonych twarzach, najszerszy na obliczu Lun Dharo.
— Znamy jedno miejsce, gdzie możemy ich zatrzymać, przynajmniej teoretycznie. Jazda nie da rady zachodzić nas tam ze skrzydła i wróg będzie musiał atakować na wprost. Jeśli spłoszymy ich słonie, te zawrócą i stratują własną armię. To mniej więcej w połowie drogi między nami a nimi, piętnaście mil stąd. Niecałe. Las, który mamy za sobą, podchodzi tam na niespełna milę do rzeki. Potem znów od niej odskakuje i zaczynają się otwarte pola, ale w tym miejscu jest taki lejek, zwężenie. Możemy je zatkać jak korkiem, a oni będą musieli nas stamtąd wypchnąć.
— Nie obejdą nas bokiem?
— Posłałem zwiadowców do tego lasu i straciliśmy kilka koni, które ugrzęzły po szyje w mokradłach. Potem popytałem ludzi z okolicznych plantacji o to miejsce. Kiedyś próbowano je osuszyć, żeby dostać się do tamtejszego drewna, ale ten las rośnie w wielkiej niecce, którą Tos co roku zalewa w czasie pory deszczowej, a potem woda tam stoi i stoi. Nie przejdzie tamtędy ani piechota, ani konnica, ani słonie. Konowerczycy muszą iść tym wąskim skrawkiem suchego lądu między drzewami a rzeką, ich jazda będzie więc musiała szarżować wprost na wasze piki, a słonie… no cóż, podobno są smaczniejsze niż konina.
Luka poczuł, jak udziela mu się podniecenie zgromadzonych mężczyzn. Nieudany atak na Pomwe już się nie liczył wobec perspektywy nadchodzącej, decydującej bitwy. Gdy ją wygrają, będzie po wszystkim. Nie oprze się im nikt i nic na Południu.
— Dobra, Pore, złaź. Teraz ja. — Kahel-saw-Kirhu wskoczył na stół, rozejrzał się. — Słyszeliście? Mieliśmy w planach zdobyć Pomwe i dopiero wtedy rozprawić się z Panią Oka, ale plany możemy zmienić. Najpierw konowerska armia, potem miasto. A skoro ja nadal dowodzę, to rozkazy będą takie: pułki Lisa, Wilka, Wyżła i Rosomaka wyruszą w ciągu godziny, razem z jazdą Pore. Zabierzecie też trzecią część lekkozbrojnych i pieszych zwiadowców. Idziecie jako awangarda. Podjazdy Słowików zapuszczają się dość daleko przed główną armię, zepchniecie je w tył.
— Będą wiedzieć, że nadchodzimy — odezwał się Rambe-lah-Drum, nowy pułkownik Rosomaków.
— I tak się tego dowiedzą. Ale nie chcę, żeby od razu się zorientowali, ilu nas jest. Obserwowałem, jak działa ta ich Pani Oka. Jest ostrożna. Bynajmniej nie głupia. Za kilka godzin nadejdzie zmrok, a ona nie zaryzykuje nocnej bitwy z nieznanymi siłami, więc poczeka do rana, żeby nas policzyć. A do rana będziemy już na pozycjach, okopiemy się i zmusimy ją do walki na naszych warunkach. Pułki Orła, Jastrzębia, Jenota, Szakala, Rysia i Lwa ruszą za trzy godziny, tak żeby noc ukryła nasz marsz. Razem z nimi pójdzie reszta lekkiej piechoty i tabor. — Zwrócił się do Oluwera — ile możesz wydzielić wozów?
— Bojowych? Trzysta. I jeszcze dwieście wzmocnionych na tyle, żeby stanąć w drugiej linii. Koni mamy mało.
— Bierzemy, ile jest. Pułki Dzika, Żubra, Łosia i Tura pójdą w tylnej straży. Pore przydzieli im setkę konnych gońców. Nie chcę żadnych niespodzianek.
Luka liczył ze zmarszczonymi brwiami. Cztery pułki przodem, sześć w środku i cztery z tyłu. Czternaście z szesnastu, które z takim trudem wystawili, i to te najmniej okrwawione, z tego co się orientował. Do tego cała jazda, cały tabor i prawie wszyscy lekkozbrojni.
— To kto zostaje pod miastem?
Zadał to pytanie jednocześnie z kilkoma innymi żołnierzami. Kahel-saw-Kirhu pokiwał głową.
— Łasice i Krogulce. Ranni. Kobiety i dzieci. Oraz prawie wszystkie oddziały z czarnych równin. Nie pójdą z nami.
Setka par oczu wlepiła się we wciąż stojących nieruchomo Uware Lwa i Demenayę. Luka widział, jak brzydkie, parszywe słowo „zdrada” próbuje się wyrwać z kilku ust.
— Zanim ktoś powie coś głupiego — dowódca powstańców posłał zebranym chłodny uśmiech — odezwę się ja. Wszyscy wiedzieliśmy, że niewolnicy z czarnych równin nie pójdą z nami na wschód. Walczyli dzielnie, odważnie jak cholera, a teraz mają bliżej do domu niż my. A w ostatnim ataku na mury Uawari Nahs stracili piątą część wojowników. Zabitych i rannych. Ktoś chce, żeby zapłacili większą daninę krwi? Ktoś nazwie ich tchórzami?
Odpowiedziała mu cisza.
— Tak sądziłem. Zostaną pod miastem, żeby go dopilnować, zanim nie wrócimy. Żeby nam wojsko z Pomwe nie wbiło noża w plecy. To więcej, niż moglibyśmy prosić. Zrozumiano?
Owszem, to Luka mógł zrozumieć. Inni też. Razem z pułkiem Łasicy i Krogulca pod miastem zostanie kilkanaście tysięcy powstańców zdolnych do walki. Dość, by utrzymać oblężenie.
Kościsty oficer, pułkownik, sądząc po zielonym karwaszu, uniósł rękę.
— Powiedziałeś: prawie czy się przesłyszałem?
Uware Lew posłał mu olśniewający uśmiech.
— Wezmę pięciuset wojowników i pójdziemy z wami. Szkoda byłoby przegapić taką zabawę.
Kilku ze zgromadzonych gwizdnęło cicho, kilku z największych krzykaczy spuściło wzrok. To zamykało temat.
— Dobra. — Kahel-saw-Kirhu zeskoczył ze stołu. — Ustawić się po rozkazy. Najpierw oficerowie straży przedniej. Potem reszta. Do roboty!
* * *
Luka nie czekał na szczegóły, zresztą czym innym było stanąć w takim tłumie, a czym innym zostać przy stole z zaledwie kilkoma oficerami. Wymknął się nie niepokojony przez wartowników i wrócił do lazaretu.
Ciekawiło go, ile Koło zrozumie z całej tej opowieści.
Zrozumiała jedno. Chyba najważniejsze.
— Znowu będą krwawić. I płakać. Wszyscy będą płakać, Luka. Wszyscy.
Pojedyncza łza spłynęła jej po lewym policzku.