Rozdział 34

— Luka. Hej, Luka. Obudź się. No już. Obudź się.

Ock­nął się z głę­bo­kie­go snu bez ma­rzeń, czu­jąc się tro­chę tak, jak­by wy­pły­wał ku świa­tłu z głę­bi prze­past­nej, bez­den­nej stud­ni. Koło sie­dzia­ła przy nim w kuc­ki i sztur­cha­ła go pal­cem. Po czym spró­bo­wa­ła mu ten pa­lec wło­żyć w oko.

Mach­nął ręką, od­pę­dza­jąc się od niej jak od na­tręt­ne­go owa­da.

— Cze­go chcesz?

— Mu­sisz pójść do Ka­he­la, Luka. Do na­mio­tu. Będą ra­dzić.

— O czym? Aach…

Na­pły­nę­ły wspo­mnie­nia. Wczo­raj­szy szturm po­szedł źle. Bar­dzo źle, i to po­mi­mo udzia­łu Uawa­ri Nahs. Czar­no­skó­rzy wo­jow­ni­cy wzię­li udział w – jak się wszyst­kim wy­da­wa­ło – ostat­nim ata­ku na Po­mwe i ra­zem z resz­tą po­wstań­czej ar­mii zo­sta­li od­par­ci. Bo na mu­rach mia­sta po­ja­wi­li się Ge­ghij­czy­cy, w tym Rude Psy Han­ta­ra Seh­ra­wi­na. Kil­ka ty­się­cy za­wo­do­wych żoł­nie­rzy.

Tyle Luka wi­dział, sto­jąc na ty­łach i prze­kli­na­jąc wła­sną bez­sil­ność. Po ostat­nim wy­pa­dzie le­d­wo mógł unieść ra­mię, a w gło­wie krę­ci­ło mu się, jak­by hu­la­ła tam trą­ba po­wietrz­na, więc na­wet nie pró­bo­wał pchać się do sztur­mu. Trze­ba wie­dzieć, kie­dy dać so­bie spo­kój, bo wię­cej bę­dzie z czło­wie­ka szko­dy niż po­żyt­ku. Pa­trzył więc tyl­ko, jak po­wstań­cy idą do ata­ku, i jak są spy­cha­ni z dra­bin, ob­le­wa­ni wrzą­cym ole­jem, miaż­dże­ni ka­mie­nia­mi i bel­ka­mi.

Obroń­cy też czu­li, że to de­cy­du­ją­cy szturm i że je­śli mury pad­ną, to mia­sto cze­ka czas za­pła­ty za ty­sią­ce po­mor­do­wa­nych nie­wol­ni­ków, więc wal­czy­li z mil­czą­cą, po­sęp­ną de­spe­ra­cją. A na miej­sce każ­de­go żoł­nie­rza, któ­ry spadł z blan­ków, po­ja­wiał się na­stęp­ny i na­stęp­ny.

Luka pa­mię­tał chwi­lę, gdy zro­zu­miał, że im się nie uda. To było do­kład­nie wte­dy, gdy za­pło­nął dru­gi ta­ran. Pierw­szy do­pa­lał się pod bra­mą, a dru­gi spło­nął, na­wet nie tryk­nąw­szy muru wzmoc­nio­nym łbem. Po­mweń­czy­cy uży­li ja­kie­goś ro­dza­ju pom­py, któ­ra wy­strze­li­ła stru­mień go­rą­ce­go ole­ju na od­le­głość do­brych stu stóp, po czym pod­pa­li­li ma­chi­nę sal­wą pło­ną­cych strzał.

Nie pa­trzył wię­cej na mia­sto, za­jął się po­ma­ga­niem cięż­ko ran­nym w do­tar­ciu do la­za­re­tu. A były ich set­ki. Od­bie­ga­li, od­cho­dzi­li i od­peł­za­li spod mu­rów po­krwa­wie­ni i po­pa­rze­ni, cza­sem w mil­cze­niu, cza­sem za­ta­cza­jąc się i wy­jąc. Pa­mię­tał mło­de­go męż­czy­znę, któ­re­mu cios ma­czu­gą albo obu­chem to­po­ra zmiaż­dżył szczę­kę, a po­krwa­wio­na masa mię­sa i ko­ści zwi­sa­ła aż do po­ło­wy pier­si. Pa­mię­tał żoł­nie­rza swo­je­go puł­ku, Aeri­na, z jed­ną stro­ną twa­rzy spa­lo­ną do go­łej ko­ści, i mło­dą łucz­nicz­kę z kom­pa­nii zwia­dow­ców, z obie­ma no­ga­mi po­gru­cho­ta­ny­mi gła­zem ci­śnię­tym przez obroń­ców. Czoł­ga­ła się w ci­szy, nie krzy­cząc ani nie pła­cząc, a oczy mia­ła tak obo­jęt­ne i spo­koj­ne, jak­by całe to pie­kło wo­kół niej dzia­ło się gdzieś da­le­ko.

Wi­dział ta­kie oczy zbyt wie­le razy jak na jed­no pie­przo­ne ży­cie, pod­biegł więc do niej, pod­niósł z zie­mi i trzy­ma­jąc na rę­kach jak małe dziec­ko, od­biegł na tyły. Pra­wie nie czuł wte­dy bólu w ra­mie­niu ani za­wro­tów gło­wy.

Atak prze­rwa­no po dwóch go­dzi­nach i choć Po­mwe zwy­cię­ży­ło, jego mury nie roz­brzmia­ły okrzy­ka­mi trium­fu. Jak­by wszy­scy bez wy­jąt­ku byli prze­ra­że­ni ilo­ścią prze­la­nej krwi.

Luka przez ko­lej­ne go­dzi­ny po­ma­gał ran­nym tra­fić w bez­piecz­ne miej­sce. Mie­li na ty­łach kil­ka la­za­re­tów, a ten, do któ­re­go ich pro­wa­dził, zda­wał się być pod szcze­gól­ną opie­ką Koła. Wszę­dzie było jej peł­no, po­iła i kar­mi­ła ran­nych, po­ma­ga­ła im ukła­dać się na po­sła­niach, a na­wet pro­wa­dzi­ła w krza­ki za po­trze­bą. Ko­bie­ty spra­wu­ją­ce tu pie­czę nie zwra­ca­ły na nią szcze­gól­nej uwa­gi, same mia­ły peł­ne ręce ro­bo­ty w in­nych na­mio­tach i naj­wy­raź­niej każ­dą po­moc przyj­mo­wa­ły z wdzięcz­no­ścią.

Luka pa­mię­tał nie­wy­raź­nie, jak w pew­nym mo­men­cie opu­ści­ły go siły, więc po­ło­żył się po pro­stu na płasz­czu ro­ze­sła­nym na zie­mi i za­snął.

A te­raz zo­stał obu­dzo­ny przez pró­bu­ją­cą mu we­pchnąć pa­lec do oka Koło.

— Już, już. Nie śpię. — Usiadł, po­dra­pał się po gło­wie, zer­k­nął na chmu­ry za­sła­nia­ją­ce nie­bo. — Jest już wie­czór?

— Tak. Ka­hel­le zwo­łał na­ra­dę do­wód­ców. Idź tam. Do­wiedz się, co za­mie­rza.

Ton, ja­kim zo­sta­ła wy­po­wie­dzia­na ta proś­ba – albo ra­czej roz­kaz – spra­wił, że od razu oprzy­tom­niał. Koło za­zwy­czaj nie była tak szorst­ka i apo­dyk­tycz­na. Zmie­rzy­li się wzro­kiem. Dziew­czy­na zer­ka­ła na nie­go jak ptak, krę­cąc gło­wą i pa­trząc raz zdro­wym, raz po­pa­rzo­nym okiem, a jej ję­zyk wy­su­wał się i cho­wał mię­dzy zęby jak ner­wo­we zwie­rząt­ko.

Cho­le­ra, znów do­pa­dły ją One.

Ale czy mógł się dzi­wić? Po wszyst­kim, co wi­dzia­ła ostat­ni­mi cza­sy?

— Koło, dziec­ko, oni nie do­pusz­czą mnie na­wet na sto jar­dów do na­ra­dy, jak ro­zu­miem. Tego by jesz­cze bra­ko­wa­ło, żeby każ­dy dzie­sięt­nik bez przy­dzia­łu pchał się do ge­ne­ral­skie­go sto­łu.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Idź. Za­słoń ra­mię płasz­czem, to nie zo­ba­czą, że nie no­sisz ko­lo­ru na ręce. A to — mu­snę­ła pal­ca­mi jego opa­tru­nek — ma te­raz wie­lu. Zo­bacz, co pla­nu­ją. Zo­bacz, cze­go chcą. Wróć i mi po­wiedz.

Po­trzą­snę­ła gło­wą, jak­by pró­bo­wa­ła z niej coś wy­rzu­cić.

— Za dużo gło­sów, za dużo pła­czu. Wszę­dzie… Ja… mu­szę wie­dzieć.

Po­tem spoj­rza­ła na nie­go swo­im nor­mal­nym wzro­kiem.

— Pro­szę, Luka. Idź tam. Cho­ciaż spró­buj.

Więc wes­tchnął, pod­niósł się i po­szedł.

* * *

Na­ra­da od­by­wa­ła się przed na­mio­tem, bo we­wnątrz nie było miej­sca dla tylu lu­dzi. Przy­by­li na nią nie tyl­ko do­wód­cy głów­nych od­dzia­łów, ale na­wet nie­któ­rzy świe­żo mia­no­wa­ni ka­pi­ta­no­wie i po­rucz­ni­cy. Luka sko­rzy­stał z rady Koła, ukrył lewą rękę pod płasz­czem i do­łą­czył do kil­ku ma­sze­ru­ją­cych na na­ra­dę ofi­ce­rów.

Straż prze­pu­ści­ła ich bez sło­wa. Po dro­dze dzie­sięt­nik pra­wie zde­rzył się z kan-Su­mo­rem, ale Owe­rers go zi­gno­ro­wał, za­ję­ty szu­ka­niem lep­sze­go miej­sca.

Luka po­czuł lek­ki nie­smak. To mia­ła być na­ra­da bi­tew­na? Set­ka lu­dzi de­ba­tu­ją­ca nad ko­lej­nym ru­chem ich ar­mii, pod­czas gdy trze­ba było po­dej­mo­wać de­cy­zje i dzia­łać?

Wo­kół wy­nie­sio­ne­go przed na­miot sto­łu sta­li Ka­hel-saw-Kir­hu, Kor’ben Ol­he­war, ten dzi­ki krzy­wo­no­gi ko­czow­nik, Pore coś tam, i wy­glą­da­ją­cy ni­czym para ma­ho­nio­wych rzeźb Uwa­re Lew oraz De­me­naya. Cała piąt­ka mil­cza­ła, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na ostat­nich spóź­nial­skich. Luka wy­ko­rzy­stał chwi­lę i przy­su­nął się bli­żej sto­łu.

— Wszy­scy są? — saw-Kir­hu od­chrząk­nął i kon­ty­nu­ował, marsz­cząc czo­ło: — A Kas­se Po­wróz już przy­szedł? Nie wi­dzę go.

— Po­wróz nie żyje. — Chu­dy męż­czy­zna w za du­żym pi­ko­wa­nym ka­fta­nie uniósł rękę. — Nie dali rady go ura­to­wać.

Zmarszcz­ki na ob­li­czu do­wód­cy po­wstań­czej ar­mii po­głę­bi­ły się.

— Ale… Do cho­le­ry, mó­wi­li, że to tyl­ko strza­ła w no­dze!

— W udzie. Jak pró­bo­wa­li ją usu­nąć, sik­nę­ło z nie­go na milę. Za­nim po­li­czy­łem do stu, nie żył.

— A ty to kto?

— Jego za­stęp­ca, lah-Drum, Ram­be-lah-Drum. — Chu­dzie­lec pod­wi­nął rę­kaw, pre­zen­tu­jąc żół­ty kar­wasz. — Wy­glą­da na to, że te­raz to ja je­stem naj­wyż­szy stop­niem u Ro­so­ma­ków.

— Do­wo­dzi­łeś wcze­śniej?

— By­łem młod­szym po­rucz­ni­kiem w domu.

„W domu”. Tak więk­szość star­szych żoł­nie­rzy mó­wi­ła o Me­ekha­nie.

— Nadasz się. Jak tu skoń­czy­my, zmień kar­wasz na zie­lo­ny, puł­kow­ni­ku.

Męż­czy­zna skrzy­wił się i splu­nął.

— Po­wro­zo­wi zie­leń nie przy­nio­sła szczę­ścia.

— Więc nie daj się po­strze­lić w nogę, zresz­tą gdzie in­dziej też nie. — Krwa­wy Ka­hel­le po­słał mu dzi­ki uśmiech. — Dość ga­da­nia o głu­po­tach. Za­czy­na­my.

Oparł się o blat dłoń­mi za­ci­śnię­ty­mi w pię­ści, aż stół za­trzesz­czał.

— Nie będę strzę­pił ję­zy­ka, od­par­li nas. Nie spo­dzie­wa­łem się, że Po­mwe wpu­ści Ge­ghij­czy­ków za mury, a po­wi­nie­nem to cho­ciaż roz­wa­żyć. Winę bio­rę na sie­bie. Je­śli ktoś chce te­raz prze­mó­wić za zmia­ną do­wód­cy, niech się nie wstrzy­mu­je. Nie mam nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie.

Za­pa­dła ci­sza. Set­ka męż­czyzn sta­ła jak wmu­ro­wa­na, część wy­mie­nia­ła mię­dzy sobą za­sko­czo­ne spoj­rze­nia, część ga­pi­ła się w zie­mię.

Ka­hel-saw-Kir­hu po­wiódł po nich zmę­czo­nym wzro­kiem.

— Nikt? Nie pro­si­łem się o błę­kit, więc nie będę za nim tę­sk­nił.

Je­den z ofi­ce­rów – Luka znał jego twarz, ale nie mógł so­bie przy­po­mnieć imie­nia – po­stą­pił krok do przo­du, wsparł się rę­ka­mi pod boki i wy­ce­dził:

— Aleś wy­my­ślił, ge­ne­ra­le. Co niby mamy zro­bić? Sąd ja­kiś od­być nad tobą? To jest woj­na. Wal­ka. Ni­g­dy nie wiesz, co cze­ka za ro­giem. Nie zdo­by­li­śmy Po­mwe, trud­no. Te­raz cze­ka nas bi­twa z ar­mią tej… tej Pani Pło­mie­ni. Jak ją znisz­czy­my, mia­sto samo otwo­rzy bra­my.

— Albo i nie.

— Albo i nie, ge­ne­ra­le. Wte­dy za­pu­ka­my w nie jesz­cze raz. Moc­niej. A te­raz trze­ba ra­dzić, co z ko­no­wer­ską ar­mią.

Do­wód­ca po­wstań­ców od­cze­kał jesz­cze chwi­lę, roz­glą­da­jąc się wo­kół, wresz­cie ski­nął po­nu­ro gło­wą.

— Do­brze. Ra­dzi­my. Pore ma naj­śwież­sze wie­ści.

Chu­dy ko­czow­nik wsko­czył na stół. Tak po pro­stu.

— Te­raz bę­dzie­cie mnie wi­dzieć, a ja nie będę mu­siał się po­wta­rzać — wark­nął. — Ko­no­wer­ska ar­mia znaj­du­je się trzy­dzie­ści mil stąd. Mniej wię­cej. Z ja­kie­goś po­wo­du zwol­ni­li, pew­nie spo­dzie­wa­jąc się za­sadz­ki. Wie­dzą o tych ge­ghij­skich psach za mu­ra­mi, więc uzna­li, że nie mu­szą się spie­szyć.

— Skąd ta pew­ność? — za­py­tał ktoś z tyłu.

— Kil­ka go­dzin temu moi chłop­cy star­li się z pod­jaz­dem Sło­wi­ków i schwy­ta­li ję­zy­ka. Cała ich ar­mia wie, że po­zwo­lo­no Ge­ghij­czy­kom schro­nić się za mu­ra­mi pod wa­run­kiem, że będą bro­nić mia­sta. Nie­ste­ty, my do­wie­dzie­li­śmy się o tym odro­bi­nę za póź­no.

— Coś jesz­cze po­wie­dział?

— Nie­wie­le. — Bły­ska­wi­ca uśmiech­nął się z zim­nym okru­cień­stwem. — Mó­wił tak szyb­ko, że za­tch­nął się po­wie­trzem i umarł. Ale wie­my, że ta ich dzi­ku­ska uda­ją­ca kró­lo­wą chce do­trzeć do mia­sta naj­póź­niej za dwa dni. I jest pew­na zwy­cię­stwa. Co­dzien­nie jeź­dzi po obo­zie na grzbie­cie sło­nia i wszyst­kim to roz­gła­sza.

Ci­chy po­mruk, jak sze­lest ka­my­ków osy­pu­ją­cych się ze zbo­cza tuż przed trzę­sie­niem zie­mi. Pore Lun Dha­ro ski­nął gło­wą, a jego oczy bły­snę­ły dzi­ko.

— Sły­szę, że ucie­szy­ły was te wie­ści. Mam ich jesz­cze kil­ka. Złych, ale i do­brych. Ko­no­wer­czy­cy idą w bi­tew­nym szy­ku, zwar­tym i do­brze strze­żo­nym przez pod­jaz­dy, więc mar­na szan­sa, że wpad­ną w pu­łap­kę. I jest ich wię­cej niż trzy­dzie­ści ty­się­cy. Sa­mej jaz­dy mają z dzie­sięć. Pie­cho­ty co naj­mniej pięt­na­ście ty­się­cy, z cze­go po­ło­wa to Ba­wo­ły. Nie li­czę sło­ni i nu­awa­chi. I co, bo­icie się już?

Kpi­na po­brzmie­wa­ją­ca w gło­sie ko­czow­ni­ka od­nio­sła za­mie­rzo­ny sku­tek, bo sto­ją­cy w pierw­szym sze­re­gu męż­czy­zna z ka­pi­tań­skim kar­wa­szem na ręce par­sk­nął tyl­ko i po­wie­dział:

— Pie­cho­tą nas nie strasz, ko­nia­rzu. Jaz­dą też nie, bo je­steś naj­lep­szym do­wo­dem na to, że tro­chę po­tra­fi­my się bić z cho­ler­ny­mi ko­by­ło­jeb­ca­mi. A poza tym ja lu­bię ko­ni­nę. Le­piej więc mów, ja­kie są te złe wie­ści.

Kil­ka uśmie­chów po­ja­wi­ło się na zmę­czo­nych twa­rzach, naj­szer­szy na ob­li­czu Lun Dha­ro.

— Zna­my jed­no miej­sce, gdzie mo­że­my ich za­trzy­mać, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. Jaz­da nie da rady za­cho­dzić nas tam ze skrzy­dła i wróg bę­dzie mu­siał ata­ko­wać na wprost. Je­śli spło­szy­my ich sło­nie, te za­wró­cą i stra­tu­ją wła­sną ar­mię. To mniej wię­cej w po­ło­wie dro­gi mię­dzy nami a nimi, pięt­na­ście mil stąd. Nie­ca­łe. Las, któ­ry mamy za sobą, pod­cho­dzi tam na nie­speł­na milę do rze­ki. Po­tem znów od niej od­ska­ku­je i za­czy­na­ją się otwar­te pola, ale w tym miej­scu jest taki le­jek, zwę­że­nie. Mo­że­my je za­tkać jak kor­kiem, a oni będą mu­sie­li nas stam­tąd wy­pchnąć.

— Nie obej­dą nas bo­kiem?

— Po­sła­łem zwia­dow­ców do tego lasu i stra­ci­li­śmy kil­ka koni, któ­re ugrzę­zły po szy­je w mo­kra­dłach. Po­tem po­py­ta­łem lu­dzi z oko­licz­nych plan­ta­cji o to miej­sce. Kie­dyś pró­bo­wa­no je osu­szyć, żeby do­stać się do tam­tej­sze­go drew­na, ale ten las ro­śnie w wiel­kiej niec­ce, któ­rą Tos co roku za­le­wa w cza­sie pory desz­czo­wej, a po­tem woda tam stoi i stoi. Nie przej­dzie tam­tę­dy ani pie­cho­ta, ani kon­ni­ca, ani sło­nie. Ko­no­wer­czy­cy mu­szą iść tym wą­skim skraw­kiem su­che­go lądu mię­dzy drze­wa­mi a rze­ką, ich jaz­da bę­dzie więc mu­sia­ła szar­żo­wać wprost na wa­sze piki, a sło­nie… no cóż, po­dob­no są smacz­niej­sze niż ko­ni­na.

Luka po­czuł, jak udzie­la mu się pod­nie­ce­nie zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn. Nie­uda­ny atak na Po­mwe już się nie li­czył wo­bec per­spek­ty­wy nad­cho­dzą­cej, de­cy­du­ją­cej bi­twy. Gdy ją wy­gra­ją, bę­dzie po wszyst­kim. Nie oprze się im nikt i nic na Po­łu­dniu.

— Do­bra, Pore, złaź. Te­raz ja. — Ka­hel-saw-Kir­hu wsko­czył na stół, ro­zej­rzał się. — Sły­sze­li­ście? Mie­li­śmy w pla­nach zdo­być Po­mwe i do­pie­ro wte­dy roz­pra­wić się z Pa­nią Oka, ale pla­ny mo­że­my zmie­nić. Naj­pierw ko­no­wer­ska ar­mia, po­tem mia­sto. A sko­ro ja na­dal do­wo­dzę, to roz­ka­zy będą ta­kie: puł­ki Lisa, Wil­ka, Wy­żła i Ro­so­ma­ka wy­ru­szą w cią­gu go­dzi­ny, ra­zem z jaz­dą Pore. Za­bie­rze­cie też trze­cią część lek­ko­zbroj­nych i pie­szych zwia­dow­ców. Idzie­cie jako awan­gar­da. Pod­jaz­dy Sło­wi­ków za­pusz­cza­ją się dość da­le­ko przed głów­ną ar­mię, ze­pchnie­cie je w tył.

— Będą wie­dzieć, że nad­cho­dzi­my — ode­zwał się Ram­be-lah-Drum, nowy puł­kow­nik Ro­so­ma­ków.

— I tak się tego do­wie­dzą. Ale nie chcę, żeby od razu się zo­rien­to­wa­li, ilu nas jest. Ob­ser­wo­wa­łem, jak dzia­ła ta ich Pani Oka. Jest ostroż­na. By­naj­mniej nie głu­pia. Za kil­ka go­dzin na­dej­dzie zmrok, a ona nie za­ry­zy­ku­je noc­nej bi­twy z nie­zna­ny­mi si­ła­mi, więc po­cze­ka do rana, żeby nas po­li­czyć. A do rana bę­dzie­my już na po­zy­cjach, oko­pie­my się i zmu­si­my ją do wal­ki na na­szych wa­run­kach. Puł­ki Orła, Ja­strzę­bia, Je­no­ta, Sza­ka­la, Ry­sia i Lwa ru­szą za trzy go­dzi­ny, tak żeby noc ukry­ła nasz marsz. Ra­zem z nimi pój­dzie resz­ta lek­kiej pie­cho­ty i ta­bor. — Zwró­cił się do Olu­we­ra — ile mo­żesz wy­dzie­lić wo­zów?

— Bo­jo­wych? Trzy­sta. I jesz­cze dwie­ście wzmoc­nio­nych na tyle, żeby sta­nąć w dru­giej li­nii. Koni mamy mało.

— Bie­rze­my, ile jest. Puł­ki Dzi­ka, Żu­bra, Ło­sia i Tura pój­dą w tyl­nej stra­ży. Pore przy­dzie­li im set­kę kon­nych goń­ców. Nie chcę żad­nych nie­spo­dzia­nek.

Luka li­czył ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi. Czte­ry puł­ki przo­dem, sześć w środ­ku i czte­ry z tyłu. Czter­na­ście z szes­na­stu, któ­re z ta­kim tru­dem wy­sta­wi­li, i to te naj­mniej okrwa­wio­ne, z tego co się orien­to­wał. Do tego cała jaz­da, cały ta­bor i pra­wie wszy­scy lek­ko­zbroj­ni.

— To kto zo­sta­je pod mia­stem?

Za­dał to py­ta­nie jed­no­cze­śnie z kil­ko­ma in­ny­mi żoł­nie­rza­mi. Ka­hel-saw-Kir­hu po­ki­wał gło­wą.

— Ła­si­ce i Kro­gul­ce. Ran­ni. Ko­bie­ty i dzie­ci. Oraz pra­wie wszyst­kie od­dzia­ły z czar­nych rów­nin. Nie pój­dą z nami.

Set­ka par oczu wle­pi­ła się we wciąż sto­ją­cych nie­ru­cho­mo Uwa­re Lwa i De­me­nayę. Luka wi­dział, jak brzyd­kie, par­szy­we sło­wo „zdra­da” pró­bu­je się wy­rwać z kil­ku ust.

— Za­nim ktoś po­wie coś głu­pie­go — do­wód­ca po­wstań­ców po­słał ze­bra­nym chłod­ny uśmiech — ode­zwę się ja. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że nie­wol­ni­cy z czar­nych rów­nin nie pój­dą z nami na wschód. Wal­czy­li dziel­nie, od­waż­nie jak cho­le­ra, a te­raz mają bli­żej do domu niż my. A w ostat­nim ata­ku na mury Uawa­ri Nahs stra­ci­li pią­tą część wo­jow­ni­ków. Za­bi­tych i ran­nych. Ktoś chce, żeby za­pła­ci­li więk­szą da­ni­nę krwi? Ktoś na­zwie ich tchó­rza­mi?

Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza.

— Tak są­dzi­łem. Zo­sta­ną pod mia­stem, żeby go do­pil­no­wać, za­nim nie wró­ci­my. Żeby nam woj­sko z Po­mwe nie wbi­ło noża w ple­cy. To wię­cej, niż mo­gli­by­śmy pro­sić. Zro­zu­mia­no?

Ow­szem, to Luka mógł zro­zu­mieć. Inni też. Ra­zem z puł­kiem Ła­si­cy i Kro­gul­ca pod mia­stem zo­sta­nie kil­ka­na­ście ty­się­cy po­wstań­ców zdol­nych do wal­ki. Dość, by utrzy­mać ob­lę­że­nie.

Ko­ści­sty ofi­cer, puł­kow­nik, są­dząc po zie­lo­nym kar­wa­szu, uniósł rękę.

— Po­wie­dzia­łeś: pra­wie czy się prze­sły­sza­łem?

Uwa­re Lew po­słał mu olśnie­wa­ją­cy uśmiech.

— We­zmę pię­ciu­set wo­jow­ni­ków i pój­dzie­my z wami. Szko­da by­ło­by prze­ga­pić taką za­ba­wę.

Kil­ku ze zgro­ma­dzo­nych gwizd­nę­ło ci­cho, kil­ku z naj­więk­szych krzy­ka­czy spu­ści­ło wzrok. To za­my­ka­ło te­mat.

— Do­bra. — Ka­hel-saw-Kir­hu ze­sko­czył ze sto­łu. — Usta­wić się po roz­ka­zy. Naj­pierw ofi­ce­ro­wie stra­ży przed­niej. Po­tem resz­ta. Do ro­bo­ty!

* * *

Luka nie cze­kał na szcze­gó­ły, zresz­tą czym in­nym było sta­nąć w ta­kim tłu­mie, a czym in­nym zo­stać przy sto­le z za­le­d­wie kil­ko­ma ofi­ce­ra­mi. Wy­mknął się nie nie­po­ko­jo­ny przez war­tow­ni­ków i wró­cił do la­za­re­tu.

Cie­ka­wi­ło go, ile Koło zro­zu­mie z ca­łej tej opo­wie­ści.

Zro­zu­mia­ła jed­no. Chy­ba naj­waż­niej­sze.

— Zno­wu będą krwa­wić. I pła­kać. Wszy­scy będą pła­kać, Luka. Wszy­scy.

Po­je­dyn­cza łza spły­nę­ła jej po le­wym po­licz­ku.

Загрузка...