Rozdział 35

Wcią­gnę­li ich na górę jed­ne­go po dru­gim, na sa­mym koń­cu pod­no­sząc na­wet z mo­rza aher­ską łódź, któ­ra na rze­mien­nych li­nach za­wi­sła za bur­tą. Alt­sin zna­lazł się na po­kła­dzie ostat­ni i roz­glą­dał wo­kół, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li, gdy nikt na nie­go nie pa­trzył, bo więk­szość straż­ni­ków za­ję­ta była po­kle­py­wa­niem po ple­cach i po­sztur­chi­wa­niem oca­lo­nych przy­ja­ciół.

Na ru­fie znaj­do­wa­ło się kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi. Więk­szość sta­no­wi­li męż­czyź­ni, ale do­strzegł też dwie ko­bie­ty; jed­ną – ostrzy­żo­ną jak męż­czy­zna – ota­cza­ły de­li­kat­ne smu­gi Mocy. Nie roz­po­zna­wał aspek­tu, ale nie wy­da­wał mu się groź­ny. Dru­ga, blon­dyn­ka z dłu­gi­mi wło­sa­mi, sie­dzia­ła nie­co z boku, obej­mu­jąc dłoń­mi ko­la­na i ko­ły­sząc się ka­ta­to­nicz­nie.

Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, dla­cze­go to wła­śnie ta ko­bie­ta moc­niej przy­cią­ga­ła jego uwa­gę. Cza­row­ni­ca, na­wet je­śli kiep­ska, sta­no­wi­ła po­ten­cjal­ne za­gro­że­nie, ale ta dru­ga? W ca­łej jej po­sta­ci, w spo­so­bie, w jaki sie­dzia­ła, nie było nic poza obłęd­nym prze­ra­że­niem.

I co ją wła­ści­wie tak wy­stra­szy­ło?

Roz­glą­dał się da­lej. Sta­do oko­ło trzy­dzie­stu psów kłę­bi­ło się ner­wo­wo wo­kół ja­sno­wło­se­go straż­ni­ka. Zwie­rzę­ta były po­de­ner­wo­wa­ne, ku­li­ły mię­dzy no­ga­mi ogo­ny, skom­li­ły. Żoł­nierz uspo­ka­jał je krót­ki­mi ko­men­da­mi, wy­ci­szał. Psia gło­wa była wy­szy­ta na płasz­czach no­szo­nych przez nie­któ­rych straż­ni­ków, co tro­chę tłu­ma­czy­ło obec­ność zwie­rząt w od­dzia­le. A te dwie czer­wo­ne szóst­ki obok niej za­pew­ne były nu­me­rem kom­pa­nii, choć kom­pa­nia po­win­na li­czyć zde­cy­do­wa­nie wię­cej lu­dzi.

Coś po le­wej stro­nie przy­cią­gnę­ło jego uwa­gę. Jak­by drgnie­nie Mocy w miej­scu, gdzie dwóch żoł­nie­rzy sta­ło nad kimś le­żą­cym na no­szach. Trzy­ma­li war­tę z bro­nią w ręku.

Mie­li chro­nić le­żą­ce­go? Przed kim?

Alt­sin sku­pił się odro­bi­nę… To był… cho­le­ra, cia­ło nie­przy­tom­ne­go ota­cza­ła zbro­ja utka­na z kłę­bią­cych się du­chów. Jak­by wło­żył na sie­bie ka­wa­łek kosz­ma­ru. Na do­da­tek coś na kształt dłu­giej, gru­bej stru­ny łą­czy­ło te du­sze z od­le­głym o sto kro­ków bu­dyn­kiem, wy­glą­da­ją­cym jak przy­sa­dzi­sta ro­tun­da.

Co tu się dzia­ło?

Każ­dy szcze­gół, któ­ry do­strze­gał, ro­dził ko­lej­ne py­ta­nia.

Uwa­gę Alt­si­na zwró­cił na­gły ruch. Ges­sen stał trzy kro­ki przed uzbro­jo­nym po zęby męż­czy­zną z krót­ką, rudą bro­dą i mel­do­wał się, sa­lu­tu­jąc pię­ścią do pier­si. No tak, naj­pierw re­gu­la­min.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku, straż­ni­cy Ges­sen i Jo­dła go­to­wi do służ­by.

Do­wód­ca od­dał ho­no­ry i sta­nął w swo­bod­niej­szej po­zy­cji, prze­krzy­wia­jąc lek­ko gło­wę. Zło­dziej przyj­rzał mu się uważ­nie: mło­dy, śred­nie­go wzro­stu, z wło­sa­mi o bar­wie ja­sne­go brą­zu. Albo ciem­nej mie­dzi. W tym mgli­stym świe­tle trud­no to było jed­no­znacz­nie oce­nić. Co nie wró­ży­ło naj­le­piej, bo Alt­sin pa­mię­tał na­uki udzie­la­ne przez Ce­etro­na, któ­ry cią­gle po­wta­rzał: ni­g­dy nie ufaj ru­dym, to zdra­dli­wa ban­da.

Jego pierw­sze py­ta­nie było za­ska­ku­ją­ce:

— Gdzie zgu­bi­łeś sa­nie, żoł­nie­rzu?

— Uto­nę­ły.

— Psy?

— Też.

— Broń i za­pa­sy?

— Po­szły pod wodę, pa­nie po­rucz­ni­ku.

— Gdy­bym pła­cił wam żołd, to po­trą­cił­bym z nie­go za stra­co­ne rze­czy, Ges­sen.

— Ro­zu­miem, pa­nie po­rucz­ni­ku.

— Na two­je szczę­ście pła­ci ce­sarz. Umów­my się więc, że jak wy mu nic nie po­wie­cie, to ja też nie. Zgo­da?

— Tak jest, pa­nie po­rucz­ni­ku!

— Spo­cznij. Ty Jo­dła też.

Na­gle rudy ofi­cer uśmiech­nął się. Szcze­rze, sze­ro­ko i ra­do­śnie.

— Ve­ler­gorf!

Z gru­py żoł­nie­rzy wy­ło­nił się wy­so­ki, po­tęż­nie zbu­do­wa­ny męż­czy­zna o twa­rzy po­kry­tej taką licz­bą ta­tu­aży, że wy­glą­da­ła jak po­obi­ja­na. Cięż­ki to­pór za­tknął so­bie za pas, a krót­ka kol­czu­ga po­brzę­ki­wa­ła ci­cho przy każ­dym kro­ku.

— Je­stem, pa­nie po­rucz­ni­ku.

— Na­karm ich. Gdy będą jeść, opo­wiedz co i jak. Po­tem niech znaj­dą so­bie broń. Gdy zej­dzie­my na dół, zo­sta­ną tu na stra­ży.

— Roz­kaz, pa­nie po­rucz­ni­ku.

Do­pie­ro w tej chwi­li do Alt­si­na do­tar­ło, że wszy­scy na po­kła­dzie są uzbro­je­ni. I cisi, spo­koj­ni, skon­cen­tro­wa­ni jak przed bi­twą. Niby byli żoł­nie­rza­mi, więc nie po­win­no go dzi­wić, że no­si­li heł­my, łu­sko­we zbro­je, kol­czu­gi, prze­szy­wa­ni­ce, sza­ble, mie­cze i to­po­ry… Ale spo­sób, w jaki się po­ru­sza­li, jak wy­mie­nia­li spoj­rze­nia albo co rusz spraw­dza­li broń i po­pra­wia­li pan­ce­rze… Na do­da­tek kil­ka tarcz no­si­ło śla­dy nie­daw­nej wal­ki, szra­my i wgnie­ce­nia były świe­że, świe­ci­ły ja­snym drew­nem. I co naj­mniej czte­rech straż­ni­ków zo­sta­ło ran­nych, krew na opa­trun­kach nie zdą­ży­ła jesz­cze skrzep­nąć.

Cho­le­ra… znów pa­trzył na świat, jak­by uro­dził się w obo­zie woj­sko­wym, a za­miast pie­lu­chy uży­wał sta­rej kol­czu­gi.

Bez wąt­pie­nia cały od­dział bił się nie­daw­no. I znów szy­ko­wał się do wal­ki. Zej­dzie­my na dół, po­wie­dział ofi­cer. Czy­li gdzie? Znaj­do­wa­li się na ru­fo­wym kasz­te­lu, któ­ry bez wąt­pie­nia był naj­wyż­szym punk­tem okrę­tu… Za­mie­rza­li zejść na niż­szy po­kład? Po co?

— Za­zwy­czaj jak lu­dzie wi­dzą nas pierw­szy raz, mó­wią, że wy­glą­da­my jak ban­da zbó­jów.

Drgnął, za­sko­czo­ny. Nie za­uwa­żył, kie­dy rudy po­rucz­nik do nie­go pod­szedł. A po­wi­nien, bo Me­ekhań­czyk miał na so­bie tyle że­la­za, że wy­star­czy­ło­by na ba­last dla nie­wiel­kie­go okrę­tu. Kol­czu­ga, hełm, tar­cza, pas z mie­czem, szty­let… Za­po­wiedź prze­mo­cy wy­ku­ta w zim­nym me­ta­lu wspar­ta była przez ten szcze­gól­ny wy­raz sku­pie­nia, któ­ry zło­dziej wi­dział w oczach wszyst­kich żoł­nie­rzy.

— Na dru­gi i trze­ci rzut oka wca­le nie wy­glą­da­cie le­piej. — Alt­sin de­mon­stra­cyj­nie zmie­rzył ofi­ce­ra wzro­kiem. — Szy­ku­je­cie się na woj­nę?

— Być może. Ale nie o tym chcia­łem za­ga­dać. Prze­pra­szam, że nie pod­sze­dłem od razu, i dzię­ku­ję za oca­le­nie mo­ich lu­dzi.

— Nie ma za co. Je­stem…

— Sły­sza­łem. — Ru­dzie­lec uniósł dłoń. — Za­nim cię wcią­gnę­li­śmy na górę, Ges­sen zdą­żył po­wie­dzieć kil­ka słów o wa­szym spo­tka­niu. I o to­bie. Więc je­steś cza­row­ni­kiem z mia­sta na za­chod­nim wy­brze­żu.

— Tak, to ja. A ty je­steś do­wód­cą ban­dy zbi­rów. — Alt­sin wska­zał na krę­cą­cych się wo­kół żoł­nie­rzy.

— Zga­dza się. — Ofi­cer wy­cią­gnął rękę. — Ken­neth-lyw-Da­ra­wyt. Po­rucz­nik Szó­stej Kom­pa­nii Szó­ste­go Puł­ku Gór­skiej Stra­ży z Be­len­den.

Uści­snę­li so­bie dło­nie.

— Żo­łądź.

— Wiem. Ges­sen po­wie­dział, że ka­za­łeś się tak na­zy­wać.

— Taki zwy­czaj. W mo­ich stro­nach jak pa­rasz się ma­gią, to nie zdra­dzasz swo­je­go imie­nia.

— Dziw­ne. Ale nie dziw­niej­sze niż wie­le rze­czy, o któ­rych sły­sza­łem. Ja­kich aspek­tów uży­wasz?

Alt­sin mógł rzu­cić do­wol­ną na­zwę. Mięk­ki Pia­sek, Czar­ny Pył albo Pierd­nię­cie Muła. Aspek­tów były set­ki, nie­któ­rzy mó­wi­li na­wet o ty­sią­cach, i cza­sem no­si­ły one róż­ne na­zwy w róż­nych czę­ściach świa­ta. Więc nikt, może poza uczo­ny­mi spę­dza­ją­cy­mi całe ży­cie w księ­gach, nie zdo­łał­by zwe­ry­fi­ko­wać, czy zło­dziej kła­mie.

Za­miast tego wzru­szył ra­mio­na­mi. Był zbyt zmę­czo­ny, by znów kon­fa­bu­lo­wać coś na po­cze­ka­niu, a po­tem pa­mię­tać, co na­z­my­ślał.

— Tych i owych. Moja gil­dia nie zdra­dza swo­ich se­kre­tów byle komu. — Zło­dziej cof­nął się o krok i za­ło­żył ręce na pier­si.

Do cho­le­ry, cze­mu znów to ro­bię? Póki tyl­ko no­sił du­szę Bi­tew­nej Pię­ści, na­wie­dza­ły go cu­dze emo­cje i wspo­mnie­nia, a cza­sa­mi od­kry­wał, że pa­trzy na świat w inny spo­sób niż zwy­kły rze­zi­mie­szek, lecz po­tra­fił to od­róż­nić od wła­sne­go, por­to­wo-zło­dziej­skie­go ja. Ale te­raz? Gdy ob­jął du­szę boga? No do­bra, tyl­ko jej frag­ment, ale za to jaki wred­ny. Już tego nie umiał. Ro­bił lub mó­wił pew­ne rze­czy tak, jak­by były czę­ścią jego oso­by od za­wsze.

Co wła­ści­wie chciał osią­gnąć, pro­wo­ku­jąc tego ofi­ce­ra?

Od­po­wiedź przy­szła sama. Mógł… nie, mu­siał się prze­ko­nać, z kim ma do czy­nie­nia. Jak po­rucz­nik re­agu­je na za­czep­ki, ja­kie ma sła­bo­ści, czy po­tra­fi nad sobą za­pa­no­wać…

Po co mu była ta wie­dza?

Bo ja­kaś głę­bo­ko scho­wa­na część jego no­wej, dzie­lo­nej z Bi­tew­ną Pię­ścią du­szy od­ru­cho­wo trak­to­wa­ła każ­de­go, kto nosi broń, jak po­ten­cjal­ne­go so­jusz­ni­ka lub wro­ga. A jed­nych i dru­gich trze­ba do­brze po­znać.

De­li­kat­ne skrzy­wie­nie warg było wszyst­kim, co zdo­łał uzy­skać.

— Nie będę się z tobą kłó­cił, cza­row­ni­ku. Nie mam na to cza­su ani ocho­ty. Oca­li­łeś mo­ich lu­dzi, więc mam u cie­bie dług, ale nie pró­buj spraw­dzać, jak wiel­ki. Za­cznij­my od rze­czy naj­waż­niej­szych. Głod­ny?

Cho­le­ra, czy był głod­ny? Zjadł­by pie­czo­ne­go wołu, za­gry­za­jąc wor­kiem pra­żo­ne­go gro­chu z bocz­kiem.

— Odro­bi­nę.

* * *

Do­stał su­szo­ne mię­so, su­cha­ry i, cóż za nie­spo­dzian­ka, garść su­szo­nych owo­ców. Cho­le­ra, to były naj­lep­sze rze­czy, ja­kie jadł w ży­ciu. Gdy je­den z żoł­nie­rzy szturch­nął go jesz­cze w ra­mię ma­nier­ką do po­ło­wy peł­ną wód­ki, Alt­sin go­tów był umrzeć ze szczę­ścia.

— Pij. Ale z umia­rem. Po ta­kim po­ście go­rzał­ka szyb­ko ude­rza do gło­wy. — Straż­nik wy­krzy­wił wy­ta­tu­owa­ną twarz w przy­ja­znym uśmie­chu. — Var­henn Ve­ler­gorf. Dzie­sięt­nik. Mogę klap­nąć obok?

Zło­dziej mach­nął ręką, za­ję­ty pró­bą zła­pa­nia tchu. Ależ to cho­ler­stwo było moc­ne. I do­bre. Kie­dy zni­kło wra­że­nie, że ktoś zga­sił mu po­chod­nię w gar­dle, po­ja­wiał się de­li­kat­ny po­smak dymu i owo­ców. I ocho­ta na ko­lej­ną por­cję. Cze­mu nie?

— Ostroż­nie mó­wię. Jak nie ja­dłeś od kil­ku dni, pad­niesz mi tu za­raz i bę­dziesz chra­pał. — Dzie­sięt­nik ode­brał mu ma­nier­kę w po­ło­wie łyku, po­trzą­snął i z wy­raź­nym uzna­niem ski­nął gło­wą. — No, no. Po­tra­fisz nie­źle gol­nąć. Gra­tu­la­cje. Ale na­wet mnie ta go­rza­ła po­sy­ła do łóż­ka na całą noc, a ty, wy­bacz, nie wy­glą­dasz na tęgą gło­wę.

Wo­kół nich wsz­czął się bar­dziej zor­ga­ni­zo­wa­ny ruch, żoł­nie­rze prze­sta­li snuć się ner­wo­wo, ze­bra­li w gru­py po czte­rech, pię­ciu lu­dzi. Ci, któ­rzy mie­li małe tar­cze, za­kła­da­li je na ra­mio­na, cięż­kie za­rzu­ca­no na ple­cy, część kusz­ni­ków na­pi­na­ło i ła­do­wa­ło broń. Alt­sin nie sły­szał prze­ka­zy­wa­nych pół­gło­sem roz­ka­zów, ale jed­no było ja­sne. Za­raz coś za­cznie się dziać.

— Idzie­cie na dół? — rzu­cił lek­ko, li­cząc, że pod­ofi­cer coś chlap­nie.

— Za kil­ka mi­nut. — Gó­ral po­dra­pał się po si­wej czu­pry­nie, de­mon­stru­jąc po­kry­te za­wi­ły­mi ry­sun­ka­mi grzbie­ty dło­ni. — Mamy kil­ka spraw do za­ła­twie­nia.

Dwóch straż­ni­ków prze­szło mię­dzy resz­tą, roz­da­jąc po­chod­nie i liny. Alt­sin po­trze­bo­wał chwi­li, by do­dać dwa do dwóch.

— Po­chod­nie… cho­le­ra ja­sna, scho­dzi­cie pod po­kład? Do środ­ka stat­ku?

— Zga­dza się.

— Po co?

Dzie­sięt­nik ski­nął gło­wą i za­cmo­kał z de­mon­stra­cyj­ną kpi­ną.

— Mamy spra­wy do za­ła­twie­nia. Wiesz, ta­kie zwy­kłe, żoł­nier­skie in­te­re­sy.

Zło­dziej spoj­rzał na sze­ro­ki uśmiech straż­ni­ka, któ­ry za­czy­nał się i koń­czył na ustach. Oczy męż­czy­zny były ciem­ne i chłod­ne jak wody gór­skie­go je­zio­ra.

— Bo­isz się?

Uśmiech znikł, chłód w spoj­rze­niu po­zo­stał.

— Tak. Jak czło­wiek nie mówi praw­dy w ta­kiej chwi­li, to może umrzeć jako kłam­ca. Boję się.

Alt­sin zro­zu­miał, że dzie­sięt­nik mówi szcze­rze. Lecz i tak, mimo wszyst­ko, pój­dzie na dół, pod po­kład z resz­tą żoł­nie­rzy. Zbli­żał się do roz­wią­za­nia jed­nej z za­ga­dek, któ­rą tu za­stał.

— Co jest na dole? — za­py­tał.

— Wstań. Po­ka­żę ci.

Z kasz­te­lu roz­cią­gał się wi­dok na cały okręt. Alt­sin ogar­nął wzro­kiem naj­pierw wol­ną prze­strzeń mię­dzy rufą a śród­o­krę­ciem, po­tem za­bu­do­wa­nia, któ­re zaj­mo­wa­ły śro­dek stat­ku, ki­ku­ty masz­tów, dziób – nie­mal nik­ną­cy we mgle. Bo­go­wie, ależ to cho­ler­stwo było wiel­kie. A ile po­kła­dów było pod spodem? Mo­gło tu żyć i miesz­kać dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi… Albo pięć­dzie­siąt… pięć­dzie­siąt ty­się­cy wy­znaw­ców pły­wa­ją­cych na cie­le swo­je­go boga, kar­mią­cych go dzień w dzień ad­o­ra­cją i mo­dli­twa­mi. Ten sta­tek był wspól­no­tą re­li­gij­ną i żywą świą­ty­nią jed­no­cze­śnie. Nic dziw­ne­go, że w daw­nych cza­sach tak trud­no było po­ko­nać Nie­śmier­tel­ną Flo­tę.

— Na dole, cza­row­ni­ku — głos Ve­ler­gor­fa wy­rwał go z roz­my­ślań. — Na dole.

Zło­dziej wy­chy­lił się i zer­k­nął na po­kład po­ni­żej.

Naj­pierw nie wie­dział, na co pa­trzy. Po­tem zro­zu­miał. I na­gle we­wnątrz, w gło­wie, nie było już Alt­si­na, zło­dzie­ja, ucie­ki­nie­ra, głup­ca… Na­gle za ocza­mi wy­buchł mu wul­kan naj­czyst­szej fu­rii, go­rą­cej ni­czym wnę­trze słoń­ca.

Nie masz pra­wa tu być! To nie twój świat! Kto ci po­zwo­lił! Jak śmiesz, ty skur­wy­sy­nu! Jak śmiesz!

Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie i przez chwi­lę miał wra­że­nie, że za­raz krew try­śnie mu no­sem i usza­mi.

Dość. Za­ci­snął dło­nie na drew­nia­nym czę­sto­ko­le, aż po­czuł, jak strze­la­ją mu ko­ści pal­ców. Dość! Za­mknij się!

Zna­lazł w so­bie tę lo­do­wa­tą wście­kłość, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mu, od­kąd pa­mię­tał, się­gnął po nią i pchnął na­prze­ciw gnie­wo­wi, któ­ry wzbu­dził w nim wi­dok le­żą­cych ni­żej ciał. Dość!!! Spo­kój! Spo­kój.

Co jest tam na dole?

Od­po­wiedź przy­szła tak, jak cza­sem wra­ca świa­do­mość, gdy czło­wiek bu­dzi się z głę­bo­kie­go snu, po­wo­li, ale z nie­ubła­ga­ną siłą su­ną­ce­go lo­dow­ca. Wiem, co to za tru­chła. I wiem, że nie po­win­no ich tam być.

Ode­rwał dło­nie od drew­na, kon­sta­tu­jąc z pew­nym roz­ba­wie­niem, że uda­ło mu się zo­sta­wić na nim wy­raź­ne zgłę­bie­nie. Na­gle po­ła­ma­ne masz­ty i śla­dy wal­ki wi­docz­ne w dole sta­ły się zro­zu­mia­łe i ja­sne. Znam ten okręt, po­my­ślał, Oum nie po­dał mi jego imie­nia, lecz je­den z awen­de­ri Pana Bi­tew ne­go­cjo­wał kie­dyś na jego po­kła­dzie wa­run­ki ro­zej­mu z Nie­śmier­tel­ną Flo­tą. Z Wę­drow­ca­mi, jak ich wte­dy na­zy­wa­no – po­pra­wił się.

Po po­cząt­ko­wych zwy­cię­stwach my­śla­no, że Wę­drow­cy od­pły­nę­li poza kra­wędź świa­ta i cza­su, ale gdy oka­za­ło się, że część zo­sta­ła, uzna­no, że le­piej się z nimi do­ga­dać, niż wal­czyć. Ne­go­cja­cje od­by­ły się na jego… jej po­kła­dzie. Noc­na Per­ła. Tak się na­zy­wa ten sta­tek. Pan Mórz… za­nim jego awen­de­ri od­mó­wi­li zjed­no­cze­nia i po bra­to­bój­czej wal­ce od­ro­dzi­li się jako Bliź­nię­ta, za­pro­sił Na­czy­nia kil­ku swo­ich bra­ci i sióstr na te roz­mo­wy. Noc­na Per­ła była naj­więk­szym okrę­tem, jaki zo­stał, nie­for­mal­nie do­wo­dzi­ła resz­tą Flo­ty… Roz­mo­wy były twar­de, ale ho­no­ro­we i szcze­re…

Alt­sin po­sta­no­wił, że bę­dzie scep­tycz­nie pod­cho­dził do tych wspo­mnień.

Nie, żeby nie wie­rzył w ob­raz wy­da­rzeń sprzed wie­ków, ale ho­nor i szcze­rość były ostat­ni­mi rze­cza­mi, z ja­ki­mi przy­stę­po­wa­no wte­dy do wszel­kich ne­go­cja­cji. Pa­mię­tał po­si­łek z ryb i owo­ców mo­rza oraz wino o po­sma­ku smo­ły i wo­do­ro­stów. W cza­sach, za­nim od­da­li­li się od sie­bie na tyle, że utwo­rzy­li osob­ne byty, awen­de­ri Pana Bi­tew wy­mie­nia­li się mię­dzy sobą wspo­mnie­nia­mi, bo tak było ła­twiej i szyb­ciej. Zło­dziej po­czuł szcze­re roz­ba­wie­nie tym, że Bi­tew­na Pięść le­piej za­pa­mię­tał smak mor­skie­go wina niż sam prze­bieg roz­mów.

Ale te za­koń­czy­ły się suk­ce­sem, bo wię­cej nie wal­czo­no z Nie­śmier­tel­ną, po­zwo­lo­no jej pły­wać po oce­anach, ko­rzy­stać z da­rów mórz, cza­sem wy­naj­mo­wa­no do po­mo­cy w trans­por­cie od­dzia­łów.

Noc­na Per­ła…

Po­rzu­ci­li cię na śmierć, praw­da?

Oka­le­czy­li i zo­sta­wi­li. Jak cho­rą sztu­kę by­dła.

— Chciał­bym im się przyj­rzeć z bli­ska — mruk­nął.

— W su­mie to ża­den pro­blem. — Pod­ofi­cer mach­nął ręką i zwój liny po­le­ciał na dół. — Umiesz po tym scho­dzić?

Alt­sin za­wie­sił wzrok na wy­ta­tu­owa­nej twa­rzy, czu­jąc na­gły chłód w ży­łach.

— No pro­szę, naj­pierw po­czę­stu­nek, po­tem moc­na wód­ka, nie tyle, bym się upił, ale tyle, bym za­po­mniał o zdro­wym roz­sąd­ku, po czym po­ka­zu­jesz mi coś, co ma mnie za­cie­ka­wić. I na­wet lina do zej­ścia cze­ka pod ręką.

Tym ra­zem uśmiech dzie­sięt­ni­ka wy­glą­dał na szcze­ry.

— A wi­dzisz. Te­raz wia­do­mo, dla­cze­go to ty, a nie ja, je­steś cza­row­ni­kiem. Taka spryt­na z cie­bie be­stia, że aż strach.

Be­stia? Ha, Ha… że­byś wie­dział, żoł­nie­rzu.

— Nie mu­sisz scho­dzić, je­śli nie chcesz. A wód­ka była tyl­ko po­czę­stun­kiem. — Rudy po­rucz­nik pod­szedł do nich, po­brzę­ku­jąc kol­czu­gą. — A my po­trze­bu­je­my maga, bo je­dy­ny, ja­kie­go mam, do ni­cze­go się nie na­da­je.

Sto­ją­ca kil­ka­na­ście kro­ków od nich blon­dyn­ka mu­sia­ła mieć do­sko­na­ły słuch, bo syk­nę­ła i po­ka­za­ła ofi­ce­ro­wi ob­raź­li­wy gest.

— Skąd wiesz, że ja się do cze­goś przy­dam?

— Prze­wę­dro­wa­łeś ka­wał Pół­no­cy, prze­pły­ną­łeś wie­le mil w skra­dzio­nej aher­skiej ło­dzi, oca­li­łeś mo­ich lu­dzi. I nie wmó­wisz mi, że two­ja gil­dia wy­sła­ła w tak nie­bez­piecz­ną po­dróż ko­goś, kto nie po­tra­fi użyć ma­gii do obro­ny. Nie­waż­ne, aspek­to­wa­nej czy nie.

No, tu go miał. Je­śli zło­dziej nie chciał za­plą­tać się zbyt moc­no we wła­sną ba­jecz­kę, mógł tyl­ko przy­tak­nąć.

— Po­tra­fię o sie­bie za­dbać.

— To do­brze. — Ofi­cer ski­nął dło­nią i tu­zin strzel­ców za­ję­ło miej­sce na blan­kach kasz­te­lu. — Na­dal chcesz zejść? Bę­dzie­my cię osła­niać.

Alt­sin po­krę­cił gło­wą. Mi­nął już szok, któ­re­go do­znał na wi­dok tych stwo­rzeń; z gło­wy wy­pa­ro­wa­ły mu i gniew, i lo­do­wa­ta fu­ria, któ­rą go uga­sił. I na­gle po­mysł zje­cha­nia na dol­ny po­kład wca­le nie wy­da­wał mu się już taki do­bry. Przy­naj­mniej nie tak na łapu-capu.

— Cze­kaj, cze­kaj. Jak się chwi­lę za­sta­no­wić, to mam jesz­cze kil­ka py­tań, po­rucz­ni­ku. Opo­wiedz mi o nich. — Wska­zał na tru­py be­stii.

Opo­wieść ofi­ce­ra była krót­ka i wła­ści­wie Alt­sin sam mógł od­two­rzyć jej część na pod­sta­wie śla­dów wal­ki. Za­ata­ko­wa­no ich, gdy więk­szość od­dzia­łu była już na gó­rze, be­stii było czter­dzie­ści, może pięć­dzie­siąt. Nie wal­czy­ły jak zwy­kłe zwie­rzę­ta, w ich ata­kach dało się do­strzec ja­kąś dzi­ką prze­myśl­ność i nie­zwie­rzę­cy spryt, ale i tak zo­sta­ły od­par­te. Zdo­ła­ły jed­nak po­rwać czte­rech żoł­nie­rzy. Za­bra­ły ich pod po­kład. Szó­sta Kom­pa­nia wła­śnie wy­bie­ra­ła się po swo­ich.

Cho­le­ra, ten ofi­cer nie zro­bił­by ka­rie­ry jako wę­drow­ny bard. Ani na­wet jako po­moc­nik bar­da. Taki, co to łazi za mi­strzem i po­da­je lut­nię. Rzu­cał zda­nia krót­kie, ko­śla­we, po żoł­nier­sku pro­ste. Nic dziw­ne­go, że wy­brał ka­rie­rę w ar­mii.

Ale zło­dziej wy­słu­chał jego opo­wie­ści do koń­ca, nie prze­ry­wa­jąc ani razu.

— Zda­jesz so­bie spra­wę z tego, że zej­ście pod po­kład to sza­leń­stwo? — skwi­to­wał, gdy już usły­szał ca­łość.

Wy­obraź­nia pod­po­wia­da­ła mu, że pod po­kła­dem bę­dzie praw­dzi­wy la­bi­rynt. Ciem­no, cia­sno, na wpół in­te­li­gent­ne be­stie zna­ją­ce każ­dy za­ka­ma­rek… To nie wy­obraź­nia, uświa­do­mił so­bie na­gle. To wspo­mnie­nia. Było ja­sne, że Bi­tew­na Pięść spo­tkał już kie­dyś te po­two­ry i z nimi wal­czył.

Po­rucz­nik wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Ist­nie­je taka moż­li­wość.

— Czy re­gu­la­min im­pe­rial­nej ar­mii nie za­ka­zu­je ofi­ce­rom wy­sy­ła­nia lu­dzi na sa­mo­bój­cze mi­sje?

Sto­ją­cy obok wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik pla­snął się z roz­ma­chem w czo­ło.

— Wie­dzia­łem, że chy­ba kie­dyś coś ta­kie­go czy­ta­łem. To chy­ba roz­dział siód­my, pod­punkt czter­dzie­sty dru­gi. Za­raz po in­struk­cji, jak srać i się pod­cie­rać.

Kil­ku naj­bliż­szych żoł­nie­rzy par­sk­nę­ło krót­kim re­cho­tem, ale ża­den nie ode­rwał wzro­ku od po­kła­du po­ni­żej. Ich ku­sze za­ta­cza­ły le­ni­we pół­ko­la, omia­ta­jąc te­ren.

Ofi­cer po­ki­wał gło­wą, a na ustach za­go­ścił mu cień uśmie­chu.

— Ow­szem, Var­henn, ale po­ni­żej na­pi­sa­li „nie do­ty­czy Gór­skiej Stra­ży”, więc się nie wy­mi­gasz. Scho­dzi­my pod po­kład, bo czas nas na­gli. A ty, cza­row­ni­ku, rób, co chcesz. Nie mam cza­su cię prze­ko­ny­wać, a bła­gać nie będę. Uwa­ga! Pierw­sza i Trze­cia ru­chy! Za­bez­pie­czyć te­ren i cze­kać na resz­tę.

W dół po­le­cia­ły ko­lej­ne liny i w do­słow­nie kil­ka ude­rzeń ser­ca dzie­się­ciu żoł­nie­rzy zna­la­zło się na po­kry­tych po­so­ką czar­nych de­skach. Bły­ska­wicz­nie za­ła­do­wa­li ku­sze i roz­sta­wi­li się w pół­okrąg.

— Go­to­we!

Alt­sin mu­siał przy­znać, że cho­ciaż wy­glą­da­li na ban­dy­tów, któ­rzy uzbro­ili się, sza­bru­jąc pola bi­tew­ne, dzia­ła­li cho­ler­nie spraw­nie.

Do do­wód­cy pod­biegł Jo­dła, już w kol­czu­dze i z mie­czem w gar­ści.

— Pro­szę o po­zwo­le­nie na do­łą­cze­nie do od­dzia­łu. Ges­sen też chce iść.

— Wo­lał­bym, że­by­ście od­po­czę­li.

— Z ca­łym sza­cun­kiem, pa­nie po­rucz­ni­ku. Ja bym wo­lał sie­dzieć w Be­len­den pod cie­płą pie­rzy­ną. Ta­kie jest ży­cie, nie wszyst­kim do­go­dzi.

— Jo­dła…

— Prze­pra­szam, pa­nie po­rucz­ni­ku, ale mó­wię, jak jest. Tu ze Szczu­ra­mi zo­sta­nie Pa­tyk i paru in­nych chło­pa­ków, więc my nie mu­si­my. No i Alenth i Otha są mi win­ni pie­nią­dze, nie po­zwo­lę dur­niom dać się ze­żreć tam na dole, za­nim nie do­sta­nę swo­ich dwóch or­gów.

— Po dwóch od każ­de­go?

— Tak jest!

Ofi­cer po­dra­pał się po bro­dzie, przy­sła­nia­jąc dło­nią uśmiech.

— A, to zmie­nia po­stać rze­czy. Za czte­ry orgi po­szedł­bym po nich sam. Do­bra, do­łą­czy­cie do Siód­mej. Scho­dzi ostat­nia, ra­zem z psa­mi. Po­wiedz Ges­se­no­wi, żeby się po­spie­szył, nie bę­dzie­my cze­kać.

— Roz­kaz! — Straż­nik za­sa­lu­to­wał i po­biegł na tyły.

To był ten mo­ment, któ­ry spra­wił, że Alt­sin zmie­nił zda­nie.

Na chwi­lę, do­słow­nie na mgnie­nie oka, na twa­rzy ofi­ce­ra pa­trzą­ce­go na truch­ta­ją­ce­go Jo­dłę nie było nic, poza naj­czyst­szą, naj­peł­niej­szą dumą. Za­sra­ną, głu­pią jak le­d­wo wy­klu­te pi­sklę, kre­tyń­ską dumą. A jej od­bi­cie za­go­ści­ło na twa­rzach po­bli­skich żoł­nie­rzy, wy­pięk­nia­jąc je w naj­wspa­nial­szy moż­li­wy spo­sób. Ro­zu­miał to, tak do­brze to ro­zu­miał… Wspo­mnie­nia awen­de­ri Re­agwy­ra z ty­sią­ca pól bi­tew­nych gra­ły z tą dumą jed­nym to­nem.

Cho­le­ra. Ależ to było cu­dow­nie idio­tycz­ne.

Mimo to mu­siał jesz­cze za­py­tać.

— Wiesz, że naj­pew­niej idzie­cie po tru­py?

— Ve­ler­gorf za­kli­na się, że po­two­ry za­bra­ły ich na dół ży­wych. Wie­rzę mu. Nie wiem, dla­cze­go tak zro­bi­ły, ale je­śli jest szan­sa, że moi lu­dzie żyją, pój­dzie­my po nich.

— Bo są win­ni czte­ry orgi?

— No. — Uśmie­szek po­rucz­ni­ka był nie­mal fi­glar­ny. — To też. A je­śli nie, tru­py też są waż­ne. No i nie są­dzę, by tych stwo­rów było zbyt wie­le. Za­ata­ko­wa­ły nas, do­pie­ro gdy więk­szość kom­pa­nii zna­la­zła się na gó­rze. Cza­iły się, cze­ka­ły na od­po­wied­nią chwi­lę i ude­rzy­ły wte­dy, gdy uzna­ły, że mają szan­sę. Nie wcze­śniej. To zna­czy, że nie może ich być zbyt dużo. Na do­da­tek trze­cią część po­ło­ży­li­śmy tru­pem, a resz­tę zdro­wo po­ha­ra­ta­li­śmy. Pój­dzie­my więc za śla­da­mi po­so­ki i za­bi­je­my te, co zo­sta­ły. Trze­ba tyl­ko zna­leźć ich norę.

Alt­sin wska­zał na no­sze pil­no­wa­ne przez dwóch żoł­nie­rzy.

— Może jak obu­dzisz swo­je­go sza­ma­na, to po­wie ci, gdzie szu­kać.

— Nie ma na to szans. Jest nie­przy­tom­ny, bo coś schwy­ta­ło jed­ne­go z jego du­chów i wię­zi. Gdy­by nie spra­wa z tymi po­two­ra­mi, rą­bał­bym już ścia­ny tej bu­dow­li — wska­zał na drew­nia­ną ro­tun­dę za ple­ca­mi — żeby spraw­dzić, kto to zro­bił i kto, do cho­le­ry, ste­ru­je tym stat­kiem. Ale te­raz mu­szę od­zy­skać swo­ich lu­dzi. Ży­wych lub mar­twych. A two­je przy­by­cie, Żo­łądź, opóź­ni­ło nas o pół go­dzi­ny.

Ostat­nia uwa­ga tro­chę zło­dzie­ja ubo­dła.

— Wy­bacz, gdy­bym wie­dział, bar­dziej bym się spie­szył.

— Nie­waż­ne. Ges­sen i Jo­dła żyją, a już ich po­że­gna­li­śmy. Te­raz jed­nak my mu­si­my nad­ro­bić stra­co­ny czas. Zo­sta­jesz?

Alt­sin po­krę­cił gło­wą.

— Zej­dę na dół — po­wie­dział.

— Na­my­śli­łeś się? — Po­rucz­nik uniósł brwi.

— Nie mó­wię, że pój­dę z wami pod po­kład. Ale przyj­rzę się tym tru­chłom po­ni­żej. Kie­dyś czy­ta­łem o po­dob­nych be­stiach zła­pa­nych na Uro­czy­sku… To… — za­wa­hał się, nie wie­dząc, w któ­rą stro­nę po­cią­gnąć kłam­stwo — … to szan­sa na spraw­dze­nie, czy cho­dzi o te same stwo­ry. W gil­dii będą o to py­tać. A poza tym, te­raz są tam już twoi lu­dzie, a to zmie­nia tro­chę po­stać rze­czy.

No i Oum py­tał­by, dla­cze­go zło­dziej nie spraw­dził wszyst­kie­go. Nie po to tłukł się przez pół świa­ta, by zo­sta­wiać za sobą nie­roz­wią­za­ne za­gad­ki. Bo prze­cież wca­le nie cho­dzi­ło o to dzi­wacz­ne, po­dej­rza­nie roz­bra­ja­ją­ce uczu­cie, gdy pa­trzył, jak straż­ni­cy szy­ku­ją się do wal­ki.

Szlag by to tra­fił. Naj­wy­raź­niej taka głu­po­ta bywa za­raź­li­wa.

Nie cze­ka­jąc, aż po­rucz­nik za­cznie mu dzię­ko­wać, bo tego już by chy­ba nie prze­łknął, zła­pał linę i pra­wie pa­rząc so­bie dło­nie, zje­chał na po­kład w dole.

Загрузка...