Rozdział 9

Ce­sarz chrząk­nął, prze­ry­wa­jąc na­ra­sta­ją­cą ci­szę.

— I ja­kie wy­cią­gnę­li­ście wnio­ski z wy­da­rzeń na Da­le­kim Po­łu­dniu?

— Wy­wiad nie jest od wy­cią­ga­nia wnio­sków, tyl­ko od do­star­cza­nia in­for­ma­cji, Wa­sza Wy­so­kość.

Gen­trell zmie­nił zda­nie. Suka nie była od­waż­na, lecz obłą­ka­na.

Kre­gan-ber-Ar­lens od­wró­cił się do nich ple­ca­mi, w stro­nę po­łu­dnio­wej ścia­ny kom­na­ty. Gdy­by wiel­kość po­miesz­cze­nia na to po­zwa­la­ła, a Sza­leń­stwo Em­bre­la obej­mo­wa­ło więk­szy ka­wa­łek świa­ta, jego wzrok mu­siał­by się błą­kać w oko­li­cach wy­ku­te­go w mar­mu­rze od­wzo­ro­wa­nia Bia­łe­go Ko­no­we­ryn i in­nych le­żą­cych za Tra­va­hen ziem.

— Wnio­sek jest taki, że Nie­śmier­tel­ni też kan­tu­ją w grze. Bo to jest ja­kaś gra, moja dro­ga. Na pół­no­cy, na Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej, pra­wie prze­bu­dzi­ła się isto­ta, któ­ra mo­gła zdro­wo na­mie­szać w pan­te­onie. Ana’bóg. Po­tęż­ny jak ża­den inny przez ostat­nie ty­sią­ce lat. A w kil­ku in­nych miej­scach świa­ta pra­wie rów­no­cze­śnie do­szło do ata­ków na ma­triar­chi­stów, i to nie ja­kichś zwy­kłych ru­cha­wek fa­na­ty­ków, lecz nie­omal wo­jen re­li­gij­nych. Na­dal nie wie­my, ja­kie siły star­ły się w Pon­kee-Laa, kto wal­czył prze­ciw komu, kto wy­grał, a kto prze­grał. Ale moim zda­niem mo­że­my wy­klu­czyć Pana Bi­tew jako in­spi­ra­to­ra tam­tych wy­da­rzeń.

Suka za­mru­ga­ła, zmarsz­czy­ła brwi.

— Wa­sza Wy­so­kość, nie są­dzę…

— Je­śli wy­wiad nie jest od wy­cią­ga­nia wnio­sków, dro­ga hra­bi­no, to nie jest tak­że od są­dze­nia. O czym­kol­wiek. Mam ra­cję?

Po raz pierw­szy ob­li­cze Eu­se­we­nii Wam­lesch po­kry­ło się głę­bo­ką czer­wie­nią. Gen­trell nie po­słał jej trium­fal­ne­go uśmie­chu, ale i nie ode­rwał wzro­ku od jej twa­rzy.

— To nie Re­agwyr stał za roz­ru­cha­mi w Pon­kee-Laa — cią­gnął ce­sarz. — Nasi Nie­śmier­tel­ni są zwią­za­ni z wła­sny­mi przy­dom­ka­mi sil­niej, niż moż­na by są­dzić. Pan Bi­tew to wo­jow­nik, żoł­nierz. Nie prze­grał­by star­cia w sa­mym ser­cu swo­jej naj­więk­szej świą­ty­ni w dru­gim co do wiel­ko­ści mie­ście kon­ty­nen­tu, chy­ba że świą­ty­nia i samo mia­sto le­gło­by w gru­zach. Ro­zu­miesz?

— W ta­kim ra­zie wy­grał. — Suka nie od­pusz­cza­ła.

— Moż­li­we. Jed­nak­że wte­dy wła­śnie za­miesz­ki wy­ga­sły. Więc je­śli Re­agwyr się wtrą­cił, zro­bił to, by po­wstrzy­mać re­li­gij­nych fa­na­ty­ków. Wła­snych czci­cie­li. Więc to nie on nimi kie­ro­wał. A je­śli Re­agwyr nie brał w tym udzia­łu, to inne siły pró­bo­wa­ły wcią­gnąć jego Świą­ty­nię w kon­flikt z wy­znaw­ca­mi Mat­ki. A tym sa­mym z Im­pe­rium. Taka jest lo­gi­ka wy­da­rzeń w Pon­kee-Laa. A na Da­le­kim Po­łu­dniu wi­dać to jesz­cze wy­raź­niej. Ktoś pró­bo­wał prze­kształ­cić po­wsta­nie nie­wol­ni­ków w woj­nę re­li­gij­ną, któ­ra za­koń­czy­ła­by się rze­zią na ska­lę, ja­kiej nie wi­dzie­li­śmy od cza­sów, gdy na­sze mia­sta pło­nę­ły w trak­cie starć mię­dzy róż­ny­mi kul­ta­mi. Ale mu się nie uda­ło. Ob­rar Pło­mien­ny nie za­siadł na tro­nie i nie roz­pa­lił se­tek ty­się­cy sto­sów dla zbun­to­wa­nych me­ekhań­skich nie­wol­ni­ków. I nie, nie po­sła­li­by­śmy tam ar­mii; jak Gen­trell słusz­nie za­uwa­żył, nie mamy dość sił. Ale mu­sie­li­by­śmy moc­no ogra­ni­czyć kon­tak­ty han­dlo­we. Wy­sy­ła­my na po­łu­dnie stal, por­ce­la­nę, szkło, sól, miedź, cynę i na­sze sław­ne wina. Do­sta­je­my w za­mian przy­pra­wy, je­dwab, per­ły, zło­to. I na­kła­da­my po­dat­ki na kup­ców. Bez han­dlu bar­dzo ucier­piał­by nasz skar­biec. Jed­nak­że kam­be­hij­ski ksią­żę zgi­nął w Oku z ręki De­any d’Klle­an. A tyl­ko in­ter­wen­cja Aga­ra mo­gła oca­lić tę is­sar­ską dzi­ku­skę od spło­nię­cia.

— Bóg zła­mał­by wła­sne pra­wa? — Eu­se­we­nia od­zy­ska­ła już nor­mal­ne ko­lo­ry.

— Jest praw­da ksiąg pi­sa­nych na za­mó­wie­nie i inne praw­dy. Nie­praw­daż? — Ce­sarz od­wró­cił się do nich i uśmiech­nął kpią­co, choć bez zło­śli­wo­ści w oczach. — Czyż nie od­da­je­my Ver­dan­no ich by­dła, mimo że jako wła­sność bun­tow­ni­ków po­win­ni­śmy je skon­fi­sko­wać? Lecz prze­cież kie­ru­je­my się ho­no­rem Im­pe­rium, na­wet je­śli nas ob­ra­żo­no. Czy ła­mie­my wła­sne pra­wa, to inna rzecz. A pra­wa Aga­ra? W Oku nie spło­nie tyl­ko ten, kto ma w so­bie wy­star­cza­ją­co dużo krwi jego awen­de­ri. Tak mó­wią tam­tej­sze świę­te księ­gi. A ile to jest wy­star­cza­ją­co? Kto wie? Tyl­ko Pan Ognia. Moim zda­niem praw­da — uśmie­szek wład­cy znikł — wy­glą­da tak, że Aga­ro­wi, po­dob­nie jak Panu Bi­tew, rzu­co­no wy­zwa­nie. Pró­bo­wa­no go zmu­sić, by zro­bił coś, na co nie miał ocho­ty, a on od­po­wie­dział i zro­bił to, przy­zna­cie, wy­jąt­ko­wo prze­wrot­nie. Uczy­nił swo­im Pło­mie­niem Is­sar­kę. Wy­znaw­czy­nię Wiel­kiej Mat­ki. Gdy­by to nie było tak prze­ra­ża­ją­ce, by­ło­by na­wet za­baw­ne.

Im­pe­ra­tor usiadł na krze­śle, wy­cią­gnął nogi, wes­tchnął.

— No więc mamy dwóch po­tęż­nych bo­gów, któ­rych ktoś pró­bo­wał wcią­gnąć w kon­flikt z Ba­el­ta’Ma­th­ran. A więc tak na­praw­dę, ktoś pró­bo­wał zmu­sić Me­ekhan do wal­ki z Re­agwy­rem i Aga­rem. I to w chwi­li, gdy Wschód wy­glą­da jak roz­wa­lo­na cha­łu­pa i nie wia­do­mo, czy z jej resz­tek zbu­du­je­my coś trwa­łe­go, czy ca­łość zaj­mie się ogniem. Na szczę­ście dla nas obaj Nie­śmier­tel­ni oka­za­li się… roz­sąd­ni. Gen­trell, ile wła­ści­wie świą­tyń Pana Ognia jest w Im­pe­rium?

Za­sko­czy­ło go to py­ta­nie. Mu­siał chwi­lę grze­bać w pa­mię­ci.

— Oko­ło trzy­stu, pa­nie.

— Aż tyle?

— To w grun­cie rze­czy nie­zbyt wie­le, Wa­sza Wy­so­kość. Mamy po­nad dzie­sięć ty­się­cy świą­tyń Mat­ki i dru­gie tyle przy­byt­ków in­nych bóstw. Nie li­cząc klasz­to­rów, zgro­ma­dzeń za­kon­nych i in­nych miejsc kul­tu. A naj­więk­sza świą­ty­nia Pana Ognia przy­po­mi­na wiel­ko­ścią spo­rą staj­nię. To nie jest zbyt po­pu­lar­ny bóg na na­szych zie­miach.

— Jego ka­pła­ni są lo­jal­ni?

— Im mniej­sza re­li­gia, tym mniej kło­po­tów, pa­nie. My uzna­je­my Aga­ra za jed­ne­go z Wiel­kie­go Ro­dzeń­stwa, jego ka­pła­ni ofi­cjal­nie uzna­ją zwierzch­nic­two Ba­el­ta’Ma­th­ran.

— Do­brze. Skon­tak­tuj się z ich hie­rar­chą i prze­każ w moim imie­niu da­tek w wy­so­ko­ści trzech… nie, dwóch ty­się­cy or­gów. I osiem ty­się­cy dla Świą­ty­ni Re­agwy­ra.

— Jaka bę­dzie in­ten­cja dat­ku, Wa­sza Wy­so­kość?

Kre­gan-ber-Ar­lens uśmiech­nął się, a Trze­ci Szczur zro­zu­miał, że wca­le mu się nie spodo­ba to, co za­raz usły­szy.

— Dla Re­agwy­ra żad­na. Tyl­ko moja sym­pa­tia. Ale ka­pła­ni Aga­ra niech od­pra­wią mo­dły w in­ten­cji po­ko­ju na Da­le­kim Po­łu­dniu. Niech się mo­dlą o za­koń­cze­nie roz­le­wu krwi i o wol­ność dla tych, któ­rzy jej po­żą­da­ją. Sko­ro Pan Ognia za­siadł do sto­łu, nie ukry­waj­my przed nim na­szych mo­ty­wów. Wy­da­je się roz­sąd­ny. A te­raz — uśmiech ce­sa­rza po­sze­rzył się nie­co, gdy jego wzrok spo­czął na Suce — chcę wie­dzieć, i to do­kład­nie, w ja­kie ba­gno wpadł mój naj­lep­szy ge­ne­rał. Po­sta­wię sto ty­się­cy ce­sar­skich, że Szczu­ry ka­za­ły mu sie­dzieć w pa­ła­cu w Bia­łym Ko­no­we­ryn, i dru­gie tyle, że le­d­wo zszedł ze stat­ku, za­czął kom­bi­no­wać, jak by się tu za­ba­wić. A nie uwie­rzę, że Oga­ry nie wie­dzą, co wy­my­ślił.

* * *

Ob­ser­wo­wa­no ich. Wie­dzie­li o tym od sa­me­go Po­mwe, bo le­d­wo opu­ści­li te­ren bi­twy i wje­cha­li w rzad­ki las, na­tknę­li się na świe­żo po­rzu­co­ne obo­zo­wi­sko. Kil­ka sza­ła­sów z wiel­kich li­ści, dziu­ra w zie­mi, w któ­rej pa­lo­no ogień, i reszt­ki po­ogry­za­nych ko­ści. Miej­sco­wi prze­wod­ni­cy obej­rze­li śla­dy i stwier­dzi­li, że to na pew­no nie tu­byl­cy. My­śli­wi z Ko­no­we­ryn czy Kam­be­hii nie bu­du­ją ta­kich sza­ła­sów ani nie roz­pa­la­ją ognia w ten spo­sób. To sztucz­ka przy­wie­zio­na przez nie­wol­ni­ków z pół­no­cy, z po­gra­ni­cza Wiel­kich Ste­pów. Poza tym, star­szy z męż­czyzn wy­krzy­wił ciem­ną twarz w po­nu­rym gry­ma­sie, te­raz my­śli­wi nie za­pusz­cza­ją się w te oko­li­ce. Zbyt ła­two sami sta­li­by się zwie­rzy­ną.

Za­trzy­ma­li się w tam­tym miej­scu na po­pas, opo­rzą­dzi­li ko­nie, roz­pa­li­li po­now­nie ogień. Lea pod byle pre­tek­stem zni­kła w naj­bliż­szym sza­ła­sie, by po kwa­dran­sie wyjść z nie­go z dłoń­mi po­bru­dzo­ny­mi miej­sco­wą, czar­ną i tłu­stą, zie­mią. Ski­nę­ła tyl­ko gło­wą La­skol­ny­ko­wi i wy­szep­ta­ła: „dzie­się­ciu lu­dzi, dwie­ście jar­dów stąd”, po czym ru­chem ręki wska­za­ła kie­ru­nek.

Ka­ile­an się­gnę­ła w głąb sie­bie i we­zwa­ła Ber­de­tha.

Po­ja­wił się na skra­ju po­lan­ki, mach­nął ogo­nem i już go nie było. Po kil­ku chwi­lach prze­ka­zał jej ob­raz: sied­miu męż­czyzn i trzy ko­bie­ty, wszy­scy w ba­weł­nia­nych prze­szy­wa­ni­cach, uzbro­je­ni głów­nie w krót­kie włócz­nie, oszcze­py i noże. Nic dziw­ne­go, że wo­le­li się wy­co­fać; w po­rów­na­niu z ich od­dzia­łem wy­glą­da­li jak ban­da ob­dar­tu­sów.

Na­ra­dza­li się te­raz pół­gło­sem. Ber­deth stał zbyt da­le­ko, by prze­ka­zać jej sło­wa, ale nie po­trze­bo­wa­ła wię­cej, by roz­po­znać, z kim ma do czy­nie­nia. Po­ło­wa zbroj­nych mia­ła ja­sne wło­sy, a na nie­któ­rych szy­jach wciąż wi­dać było prę­gi nie­opa­lo­nej skó­ry. Na­tknę­li się na czuj­kę nie­wol­ni­czej ar­mii.

Tak jak pla­no­wa­li.

Ze­rwa­ła kon­takt z du­chem psa.

— To nasi.

Lea po­twier­dzi­ła jej sło­wa nie­dba­łym mach­nię­ciem.

— Wiem. Mó­wią w me­ekhu. Za­uwa­ży­li nas, le­d­wo mi­nę­li­śmy Po­mwe. Ob­ser­wo­wa­li. Nie wie­dzą, czy je­ste­śmy na­jem­ni­ka­mi, czy ban­dy­ta­mi. Za­sta­na­wia ich Ka­ile­an i Ko­ci­mięt­ka.

— Dla­cze­go?

— Ma­cie naj­ja­śniej­sze wło­sy. Rzad­kość tu­taj. Są­dzą więc, że je­ste­śmy ra­czej zbroj­ny­mi wy­na­ję­ty­mi przez nich — wska­za­ła na prze­wod­ni­ków — bo oni wy­glą­da­ją i ubie­ra­ją się jak miej­sco­wi.

La­skol­nyk oparł się nie­dba­le o pień drze­wa, po­pra­wił pas z sza­blą.

— Do­wie­dzia­łaś się, dla­cze­go tu sie­dzie­li?

— Nie mó­wi­li o tym. Ale je­den wspo­mniał, że są tu już dzie­sięć dni, więc ra­czej nie cze­ka­li spe­cjal­nie na nas. My­ślę, że mie­li ob­ser­wo­wać Po­mwe.

— Za­ata­ku­ją nas?

Ber­deth prze­słał jej ob­raz. Dwóch męż­czyzn i dwie ko­bie­ty opu­ści­ło grup­kę, zni­ka­jąc mię­dzy drze­wa­mi. Każ­de po­szło w inną stro­nę.

— Nie te­raz, kha-dar. Do­pie­ro gdy ścią­gną po­sił­ki. — Opi­sa­ła, co wła­śnie wi­dział duch psa. La­skol­nyk tyl­ko się uśmiech­nął.

— Ka­hel-saw-Kir­hu oto­czył Po­mwe czuj­ka­mi. Mają pil­no­wać dróg, przej­mo­wać po­słań­ców, in­for­mo­wać o ka­ra­wa­nach. Za­ło­żę się, że od mie­sią­ca żad­na nie do­tar­ła do mia­sta. — Wes­tchnął, wy­krzy­wił usta. — Cho­le­ra. Nie chcę ry­zy­ko­wać wal­ki z ludź­mi, któ­rych szu­kam. Damy radę po­dejść tak, żeby ich nie spło­szyć?

Lea za­sta­no­wi­ła się.

— Nie, kha-dar. To las, gę­sty i pa­skud­ny. Kon­no nie pod­je­dzie­my, a na pie­cho­tę wo­la­ła­bym na nich nie iść, bo pew­nie zna­ją się na wal­ce w le­sie le­piej niż my. Mu­si­my to za­ła­twić ina­czej.

Więc spró­bo­wa­li, i to nie­mal w ostat­niej chwi­li: dzie­sięć mil da­lej, gdy Jan­ne dał znak, że wo­kół nich zgro­ma­dzi­ło się już oko­ło trzy­dzie­stu zbroj­nych, a przed nimi czai się ko­lej­na dwu­dziest­ka.

Ka­ile­an kich­nę­ła, a To­ryn za­strzygł usza­mi i par­sk­nął. Po­kle­pa­ła go po szyi, od­ga­nia­jąc przy oka­zji kil­ka na­tręt­nych much. To było do­bre miej­sce. Mi­nę­li wła­śnie wiel­ką po­la­nę, gdzie ko­nie to­nę­ły w tra­wach nie­mal po grzbie­ty, i sta­nę­li przed gę­sty­mi pną­cza­mi za­gra­dza­ją­cy­mi dal­szą dro­gę. Oczy­ma Ber­de­tha uj­rza­ła, jak idą­ca za nimi trzy­dziest­ka roz­dzie­la się. Część ru­szy­ła wzdłuż lasu ota­cza­ją­ce­go po­la­nę, ale kil­ku tro­pią­cych po­chy­li­ło się i zni­ka­jąc w tra­wach, po­dą­ży­ło wprost za cza­ar­da­nem.

Kich­nę­ła jesz­cze raz i wy­tar­ła nos w rę­kaw. Na ten znak Niiar przy­su­nął się bli­żej, zaj­mu­jąc miej­sce po jej le­wej stro­nie, a Jan­ne wy­cią­gnął to­pór i uno­sząc się w strze­mio­nach, za­ma­szy­sty­mi cio­sa­mi za­czął od­rą­by­wać za­gra­dza­ją­ce im dro­gę pną­cza. Ka­ile­an się­gnę­ła po sza­blę, jak­by za­mie­rza­ła do nie­go do­łą­czyć.

La­skol­nyk gwizd­nął prze­cią­gle.

Spię­li ko­nie, aż zwie­rzę­ta przy­sia­dły na za­dach, za­wró­ci­li nie­mal w miej­scu i ru­nę­li w tył. Dzie­sięć wierz­chow­ców w kil­ka ude­rzeń ser­ca prze­szło w ga­lop, roz­trą­ca­jąc sze­ro­ki­mi pier­sia­mi wy­so­kie tra­wy.

Pę­dzi­li.

Jan­ne zwol­nił na­gle, wy­pu­ścił to­pór z ręki, cięż­ka broń za­wi­sła na pę­tli przy nad­garst­ku, a męż­czy­zna po­chy­lił się w sio­dle i po­de­rwał z zie­mi drob­ną po­stać. Ko­ci­mięt­ka pró­bo­wał zro­bić to samo, chy­bił i omal nie spadł z ko­nia. Ka­ile­an na­wet przez szum po­wie­trza w uszach usły­sza­ła, jak klnie. Sama w ostat­niej chwi­li szarp­nę­ła wo­dze w lewo, bo To­ryn, przy­wy­kły do ta­kich starć, pró­bo­wał wła­śnie stra­to­wać ko­goś przed sobą.

I już zbli­ża­li się do dru­gie­go koń­ca po­la­ny.

Gwizd osa­dził ich w miej­scu. Za­wró­ci­li ko­nie, czuj­nie, z tar­cza­mi unie­sio­ny­mi w górę, z bro­nią w rę­kach.

Ko­ci­mięt­ka klął na­dal, ru­sza­jąc bar­kiem w górę i w dół.

— Ci­cho, Sar­den. — La­skol­nyk mie­rzył wzro­kiem obrze­ża po­la­ny, któ­re wła­śnie za­ro­iły się ludź­mi. — Uda­waj, że je­steś cały.

Szli na nich ławą, już się nie kry­jąc, ta trzy­dziest­ka, któ­ra ich śle­dzi­ła, i resz­ta, dwu­dzie­stu zbroj­nych, na któ­rych mie­li wpaść. Ci byli do­brze przy­go­to­wa­ni do wal­ki z jaz­dą, mie­li sta­lo­we heł­my i kol­czu­gi. W dło­niach dzier­ży­li dłu­gie włócz­nie i coś, co wy­glą­da­ło jak do­mo­wej ro­bo­ty gi­zar­my, oraz osa­dzo­ne na sztorc kosy, wy­po­sa­żo­ne do­dat­ko­wo w haki. No i byli star­si niż resz­ta, szpa­ko­wa­ci, po­bliź­nie­ni. Szli rów­nym kro­kiem, nie spie­sząc się, nie oka­zu­jąc wa­ha­nia ani stra­chu.

Me­ekhań­ska pie­cho­ta. We­te­ra­ni.

— Jak two­ja zdo­bycz, Jan­ne?

— Wierz­ga, kha-dar. — Ptasz­nik uniósł jeń­ca, od­wró­cił twa­rzą do sie­bie i par­sk­nął ci­cho. — Ale ła­pa­łem już gor­sze rze­czy.

— Chy­ba jak kuś­kę wsa­dzi­łeś nie tam, gdzie trze­ba. — Da­ghe­na brzęk­nę­ła pal­cem na cię­ci­wie. — Na co cze­ka­ją? I cze­go nic nie mó­wią, psia­krew?!

— Wi­dzą, że nie ucie­ka­my, a mo­gli­by­śmy. Więc chcą po­ga­dać. — La­skol­nyk mie­rzył wzro­kiem zbli­ża­ją­cych się pie­chu­rów. — Zo­ba­czy­my, co po­wie­dzą.

Ka­ile­an wy­ko­rzy­sta­ła mo­ment, by rzu­cić okiem na więź­nia, i cmok­nę­ła, zdzi­wio­na. Jan­ne zła­pał dziew­czy­nę. No oko czter­na­sto-, może pięt­na­sto­let­nią. Drob­na, szczu­pła, czar­no­wło­sa i czar­no­oka, przy­po­mi­na­ła Leę, gdy­by nie to, że była chu­da jak szcza­pa, a wło­sy mia­ła ostrzy­żo­ne pra­wie do go­łej skó­ry. Ale ro­ze­rwa­na na pier­si ko­szu­la od­kry­wa­ła wszyst­ko. Dziew­czy­na.

No, albo bar­dzo dziw­ny chło­piec. Ni­g­dy nie wia­do­mo, jak to jest tu, na Da­le­kim Po­łu­dniu.

— Nie gap­cie się na nią — wark­nę­ła, po­pra­wia­jąc sza­blę i wy­żej uno­sząc tar­czę. — Chło­py, po­ka­zać ka­wa­łek cyc­ka, a da­dzą się po­za­rzy­nać jak pi­ja­ne pro­sia­ki.

Nikt nie zdą­żył jej od­po­wie­dzieć, bo cięż­ko­zbroj­ni pie­chu­rzy zbli­ży­li się na ja­kieś dzie­sięć kro­ków, a wte­dy La­skol­nyk uniósł dłoń i wark­nął:

— Stać!

Za­trzy­ma­li się, pod­pie­ra­jąc drzew­ca­mi włócz­ni, gi­zarm i kos. Nie wy­glą­da­li ani na prze­stra­szo­nych, ani na zde­ner­wo­wa­nych. Lek­ko­zbroj­ni sta­nę­li nie­co z tyłu, trzy­ma­jąc broń w po­go­to­wiu. Przez chwi­lę oba od­dzia­ły mie­rzy­ły się wzro­kiem.

— Je­ste­ście da­le­ko od domu, jak ro­zu­miem — ode­zwał się pie­chur sto­ją­cy po­środ­ku li­nii. — Da­le­ko i wca­le nie jest pew­ne, czy do tego domu wró­ci­cie, jak ro­zu­miem. Ale, jak ro­zu­miem, chcie­li­by­ście wró­cić.

Męż­czy­zna ce­dził sło­wa nie­spiesz­nie, wręcz fleg­ma­tycz­nie. Siwa bro­da i po­kry­ta zmarszcz­ka­mi twarz nada­wa­ły mu wy­gląd sie­dem­dzie­się­cio­lat­ka, lecz naj­wy­raź­niej wca­le nie był tak sta­ry. Są­dząc po dło­niach i mu­sku­lar­nych przed­ra­mio­nach, nie był star­szy niż Ko­ci­mięt­ka czy La­skol­nyk.

— Omi­nę­li­ście Po­mwe — kon­ty­nu­ował, prze­ska­ku­jąc wzro­kiem mię­dzy kon­ny­mi. Je­śli za­sko­czy­ła go obec­ność ko­biet w od­dzia­le, na­wet nie mru­gnął. — To do­brze, jak ro­zu­miem. Nie lu­bi­my ni­ko­go, kto ma ja­kieś in­te­re­sy z tam­tym mia­stem. Jesz­cze z nim nie skoń­czy­li­śmy.

Wbił swo­ją włócz­nię w zie­mię i zro­bił trzy kro­ki na­przód.

— Tu­tej­szym kup­com trud­no te­raz wy­na­jąć miej­sco­wych straż­ni­ków, jak ro­zu­miem. Więc pew­nie szu­ka­ją na­iw­nych w ka­ra­wan­se­ra­jach. Lu­dzi z pół­no­cy, jak ro­zu­miem. Me­ekhań­czy­ków. My­ślą, że to ich ochro­ni. Ale się mylą, jak ro­zu­miem. — Wska­zał ręką na dziew­czy­nę, któ­rą trzy­mał Jan­ne. — Ma­cie ko­goś, kto na­le­ży do nas. Od­daj­cie ją.

Ka­ile­an nie spo­dzie­wa­ła się, że usły­szy śmiech. Gło­śny, szcze­ry, cie­pły. A po­tem Gen­no La­skol­nyk wy­je­chał przed sze­reg, zdjął hełm, wy­pro­sto­wał się i wy­ce­dził:

— Więc chodź i weź ją so­bie, Luko-wer-Kly­tus.

Na mgnie­nie oka wszyst­ko uci­chło, po­tem ktoś z gru­py lek­ko­zbroj­nych ru­szył do przo­du, lecz jed­no­cze­śnie siwy pie­chur wrza­snął:

— Stać!!! Nie ru­szać się!!!

Wszy­scy za­mar­li. Na za­ro­pia­łe dup­sko sta­rej kozy, ależ on miał głos! Jak­by ry­czał przez mo­sięż­ną tubę.

Męż­czy­zna też ścią­gnął hełm i ru­szył w stro­nę kha-dara, a z każ­dym kro­kiem jego twarz młod­nia­ła.

— Ge­ne­rał? Ge­ne­rał La­skol­nyk? Ale dla­cze­go? Co…?

Za­bra­kło mu słów, więc tyl­ko mach­nął ręką i roz­po­starł ra­mio­na. La­skol­nyk za­śmiał się, ze­sko­czył na zie­mię i pa­dli so­bie w ob­ję­cia.

— No — Ko­ci­mięt­ka wsu­nął sza­blę do po­chwy i za­rzu­cił tar­czę na ple­cy — chy­ba naj­trud­niej­szą część mamy za sobą.

— Że­byś nie za­pe­szył, łaj­zo. — Łuk Da­ghe­ny po­wę­dro­wał do saj­da­ka, ona sama prze­cią­gnę­ła się, aż coś chrup­nę­ło jej w sta­wach. — Jan­ne, Ka­ile­an już mó­wi­ła, że­byś prze­stał się ga­pić na cyc­ki tej ma­łej.

— Mam na imię Koło. — Dziew­czy­na spoj­rza­ła na nią wy­raź­nie roz­złosz­czo­na. — I nie je­stem mała.

— Koło? — brwi Dag po­wę­dro­wa­ły w górę. — Ta­kie okrą­głe, od wozu? Dziew­czy­no, do krą­gło­ści to ci bra­ku­je ja­kichś pięć­dzie­się­ciu fun­tów. Ty to le­d­wo szpry­chą je­steś. Puść ją, Jan­ne, niech do­łą­czy do swo­ich.

Ptasz­nik po­sta­wił dziew­czy­nę na zie­mi i lek­ko pchnął w stro­nę pie­szych.

— Idź. — Spoj­rzał na resz­tę cza­ar­da­nu. — I co te­raz?

— Cze­ka­my. — Ko­ci­mięt­ka przy­po­mniał im, że jest za­stęp­cą La­skol­ny­ka. — Broń pod ręką, ko­nie trzy­mać krót­ko. Miłe po­wi­ta­nie czy nie, na ra­zie uwa­ża­my na wszyst­ko. A po­tem się zo­ba­czy.

* * *

— Tak. To do nie­go po­dob­ne. Wła­ści­wie ni­cze­go in­ne­go się nie spo­dzie­wa­łem.

Trud­no było oce­nić, czy ce­sarz mówi to z re­zy­gna­cją, czy z po­dzi­wem. A jesz­cze trud­niej prze­wi­dzieć, jak te wie­ści wpły­ną na los zgro­ma­dzo­nych w kom­na­cie. Przez ostat­nią go­dzi­nę zdą­żył im już przy­po­mnieć, że są zwy­kły­mi śmier­tel­ni­ka­mi, za­leż­ny­mi od jego woli. Że jest pa­nem ich losu. Te­raz jed­nak wszy­scy wie­dzie­li, że jest ktoś, nad kim ce­sarz nie do koń­ca pa­nu­je.

Gen­no La­skol­nyk.

— Jak to ujął, po­je­chał się ro­zej­rzeć. — Mimo wagi prze­ka­zy­wa­nych wie­ści, Eu­se­we­nia była zdu­mie­wa­ją­co spo­koj­na. — A nasz re­zy­dent w Ko­no­we­ryn, Kciuk, nie miał wła­dzy ani środ­ków, by mu w tym prze­szko­dzić. I tyle. Mógł tyl­ko skie­ro­wać go w miej­sce, gdzie ist­nia­ła szan­sa, że ge­ne­rał spo­tka się z wła­ści­wy­mi ludź­mi.

— Wła­ści­wy­mi? — Kre­gan-ber-Ar­lens po­pra­wił się na krze­śle. — To zna­czy?

— Ar­mia nie­wol­ni­ków gro­ma­dzi się na Wiel­kiej Wy­ży­nie Ha­le­syj­skiej — kon­ty­nu­owa­ła hra­bi­na Wam­lesch. — A do­kład­nie na te­re­nie przy­gra­nicz­nym mię­dzy Ko­no­we­ryn a Wa­he­si. Ko­lej­ne gru­py ucie­ki­nie­rów kie­ru­ją się w tam­tą stro­nę, co moim zda­niem świad­czy o tym, że po­wsta­nie było do­brze za­pla­no­wa­ne, a co waż­niej­sze, na­dal roz­wi­ja się tak, jak chcie­li jego przy­wód­cy. Część od­dzia­łów po­wstań­czych, li­czą­cych od kil­ku­na­stu do kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi, dzia­ła poza wy­ży­ną: ra­bu­ją ka­ra­wa­ny, prze­ci­na­ją szla­ki han­dlo­we, wznie­ca­ją bun­ty tam, gdzie same nie wy­bu­chły, ata­ku­ją od­osob­nio­ne plan­ta­cje, go­spo­dar­stwa i ko­pal­nie, wcią­ga­ją w za­sadz­ki mniej­sze grup­ki woj­ska. Tak mó­wią ra­por­ty, któ­re wy­sy­ła­ją nam nasi agen­ci z wszyst­kich księstw Da­le­kie­go Po­łu­dnia. Wo­le­li­by­śmy, żeby ge­ne­rał nie na­tknął się na tych zbroj­nych, tym bar­dziej że nie­któ­re od­dzia­ły skła­da­ją się z nie­wol­ni­ków in­nych na­cji. Więc Kciuk wy­słał go w górę Tos, tam, gdzie naj­ła­twiej spo­tkać na­szych. Me­ekhań­czy­ków.

Ce­sarz przy­mknął oczy, za­gryzł usta. Mil­cze­nie prze­cią­ga­ło się co­raz bar­dziej.

— Cały Gen­no. Cały on. Za­czy­nam ża­ło­wać, że po­zwo­li­łem mu ba­wić się w gry Szczu­rów. Je­śli się nu­dził, na­le­ża­ło pod­su­nąć sta­re­mu ogie­ro­wi tu­zin mło­dych ko­cha­nek, a może i po­zwo­lić na ja­kiś po­je­dy­nek od cza­su do cza­su. Z od­po­wied­nio do­bra­nym prze­ciw­ni­kiem, rzecz ja­sna. Wy­da­łem jed­nak tę nie­szczę­sną zgo­dę, więc i od­po­wie­dzial­ność czę­ścio­wo spa­da na mnie. A wie­cie, co mo­gło­by być po­chod­nią, któ­ra pod­pa­li Wiel­kie Ste­py? Wieść, że Im­pe­rium stra­ci­ło Gen­no La­skol­ny­ka. Że Sza­ry Wilk nie po­pro­wa­dzi już na­szych puł­ków prze­ciw Bły­ska­wi­com Ojca Woj­ny. Dla­te­go wła­śnie bę­dzie­my wy­da­wać… Ile to było, Trze­ci? Pięt­na­ście ty­się­cy mie­sięcz­nie, by móc go jak naj­szyb­ciej ścią­gnąć do domu. Wy­glą­da na to, że stra­cę każ­de­go orga, któ­re­go spo­dzie­wa­łem się za­ro­bić na han­dlu by­dłem.

Suka wy­pro­sto­wa­ła się nie­co, unio­sła wy­żej gło­wę. Po jej twa­rzy prze­mknę­ła le­d­wo skry­wa­na nie­chęć.

— Wa­sza Wy­so­kość jest dla sie­bie zbyt su­ro­wy. To w koń­cu La­skol­nyk, nie­ucy­wi­li­zo­wa­ny, upar­ty i krnąbr­ny bar­ba­rzyń­ca. Za­wsze ro­bił to, co chciał.

— I pew­nie dla­te­go wy­grał dla nas ostat­nią wiel­ką woj­nę. — Luwo uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co, w sty­lu „po­zwól­cie, że się wtrą­cę, choć wiem, że nie po­wi­nie­nem”. — Gen­no La­skol­nyk za­brał na tę wy­pra­wę swo­ich naj­lep­szych lu­dzi, pa­nie. Tych sa­mych, z któ­ry­mi sza­lał po Wiel­kich Ste­pach. Je­śli po­zwa­la­no mu na głę­bo­kie raj­dy na wschód od Amer­thy, w le­d­wo kil­ka­dzie­siąt koni, to…

— Nad Amer­thą za­wsze stał pułk pan­cer­ny.

— A w ka­ra­wan­se­ra­ju pod Ko­no­we­ryn cze­ka po­nad pię­ciu­set na­szych żoł­nie­rzy, pa­nie — rzu­ci­ła Suka. — Do­brze wy­szko­lo­nych i uzbro­jo­nych.

Ce­sarz za­śmiał się na­gle, za­ska­ku­jąc całą trój­kę.

— No pro­szę, Szczur i Ogar mó­wią­cy jed­nym gło­sem. Nie są­dzi­łem, że tego kie­dy­kol­wiek do­cze­kam. Da­lej, hra­bi­no. Czy to po­wsta­nie ma szan­sę na zwy­cię­stwo?

Za­wa­ha­ła się.

— Ja…

— Żad­nych do­my­słów ani spe­ku­la­cji, Eu­se­we­nio — uciął krót­ko Kre­gan-ber-Ar­lens. — Tyl­ko fak­ty.

Ko­bie­ta za­mil­kła, a kie­dy wresz­cie się ode­zwa­ła, brzmia­ło to, jak­by każ­de sło­wo wy­cią­ga­no z niej po­czwór­nym kon­nym za­przę­giem. Gen­trell wy­mie­nił szyb­kie spoj­rze­nie z Pierw­szym Szczu­rem. Ależ to mu­sia­ło ją bo­leć. Stać na cze­le naj­po­tęż­niej­szej or­ga­ni­za­cji szpie­gow­skiej w Im­pe­rium, dys­po­nu­ją­cej więk­szą ilo­ścią zło­ta niż nie­jed­no małe kró­le­stwo i mu­sieć się przy­znać do nie­wie­dzy…

— Nie­ste­ty, nie wiem, pa­nie. Nie da się tego prze­wi­dzieć z tymi in­for­ma­cja­mi, któ­re mamy. Ko­no­we­ryn wciąż nie otrzą­snę­ło się z wy­da­rzeń w Oku, De­ana d’Klle­an ma za sobą Ród Sło­wi­ka i dwie trze­cie Rodu Ba­wo­łów, ale sama ka­za­ła stra­cić lub uwię­zić więk­szość wyż­szych do­wód­ców Ba­wo­łów i wszyst­kich do­wód­ców Trzcin. Af’ge­mid, to zna­czy do­wód­ca Rodu Trzcin, znikł, a same Trzci­ny zo­sta­ły zma­sa­kro­wa­ne, w cza­sie gdy ob­ja­wił się, jak po­wia­da­ją na Po­łu­dniu, Pło­mień Aga­ra. Ar­mia księ­stwa li­czy te­raz mniej niż po­ło­wę sił sprzed tych wy­da­rzeń. Więk­szość sta­cjo­nu­je w sto­li­cy. Te jed­nost­ki, któ­re nie po­słu­cha­ły we­zwa­nia do kon­cen­tra­cji w Bia­łym Ko­no­we­ryn, zo­sta­ły znisz­czo­ne albo od­cię­te na pro­win­cji w pierw­szych dniach bun­tu. Pani Pło­mie­nia na­ka­za­ła szko­lić od­dzia­ły lek­kiej pie­cho­ty i oko­ło dwie­ście sło­ni bo­jo­wych, jed­nak nie wy­ko­na­ła zde­cy­do­wa­nych ru­chów prze­ciw bun­tow­ni­kom. Od­da­ła im wła­ści­wie bez wal­ki pół kra­ju. Więk­sze mia­sta za­mknę­ły bra­my. Plan­ta­cje, go­spo­dar­stwa i przy­siół­ki rze­mieśl­ni­cze albo opu­sto­sza­ły, albo są kon­se­kwent­nie plą­dro­wa­ne przez nie­wol­ni­ków lub zbó­jec­kie ban­dy, któ­rych na­mno­ży­ło się bez liku.

Kre­gan-ber-Ar­lens słu­chał ra­por­tu z pół­przy­mknię­ty­mi oczy­ma, od cza­su do cza­su ki­wa­jąc lek­ko gło­wą. Nie drgnął mu choć­by mię­sień, co chy­ba naj­bar­dziej wy­pro­wa­dza­ło ko­bie­tę z rów­no­wa­gi, bo po ostat­nim zda­niu za­mil­kła, jak­by nie wie­dzia­ła, co da­lej ro­bić.

— A inne księ­stwa? — Im­pe­ra­tor po­na­glił ją ła­god­nym ru­chem dło­ni.

Prze­łknę­ła śli­nę.

— W Kam­be­hii pa­nu­je za­mie­sza­nie, Wa­sza Wy­so­kość. Ob­rar był ostat­ni z li­nii ma­ją­cej do­sta­tecz­nie czy­stą krew, by wejść w Oko, a pre­ten­den­ci do jego tro­nu zbie­ra­ją woj­ska, nie trosz­cząc się zbyt­nio o re­be­lię. Wa­he­si to małe księ­stew­ko, ze sła­bą ar­mią i jesz­cze słab­szym wład­cą. Na­wet nie pró­bu­je wy­przeć bun­tow­ni­ków ze swo­je­go te­re­nu. Je­dy­nie Ge­ghii Pół­noc­ne zwal­cza ich ostro, jego woj­ska pod do­wódz­twem księ­cia Han­ta­ra Seh­ra­wi­na nisz­czą każ­dy od­dział nie­wol­ni­ków, schwy­ta­ni tra­fia­ją na sto­sy. Ale to tyl­ko roz­pa­la opór. Ge­ghii Po­łu­dnio­we i Bah­da­ra za­war­ły coś w ro­dza­ju so­ju­szu. W tych księ­stew­kach nie było ni­g­dy ani wiel­kich plan­ta­cji, ani ko­palń, więc i nie­wol­ni­ków jest nie­wie­lu. Oba ogło­si­ły więc, że bunt jest karą ze­sła­ną przez Aga­ra na „grzesz­ną” pół­noc i nie będą się w nic mie­szać. W tym cha­osie ni­cze­go nie da się prze­wi­dzieć. Ta­kie są fak­ty, Wa­sza Wy­so­kość — do­koń­czy­ła, za­ci­ska­jąc war­gi w wą­ską kre­skę.

W tej chwi­li Gen­trell sta­rał się na­wet nie zer­kać w jej stro­nę. Przy­zna­nie się do nie­wie­dzy mu­sia­ło być dla niej tym sa­mym, czym pu­blicz­ne wy­zna­nie ka­płan­ki-dzie­wi­cy, że jest w trze­cim mie­sią­cu cią­ży. Le­piej, by nie pa­mię­ta­ła, kto był obec­ny przy tym upo­ko­rze­niu.

— A ar­mia nie­wol­ni­ków?

— Z tego, co wiem, wła­śnie po te in­for­ma­cje udał się Gen­no La­skol­nyk. Miał za­miar spraw­dzić, ile war­ta jest ta tak zwa­na ar­mia.

Ce­sarz po­ki­wał gło­wą, wstał, od­wró­cił się do nich ple­ca­mi.

— I na tym dziś skoń­czy­my. Mo­że­cie udać się do swo­ich kwa­ter na mie­ście. Spo­tka­my się tu­taj ju­tro, nie, po­ju­trze wie­czo­rem i spo­dzie­wam się, że Eu­se­we­nia wzbo­ga­ci swo­ją wie­dzę o wy­da­rze­niach na Da­le­kim Po­łu­dniu, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem in­for­ma­cji o tym, gdzie jest i co robi La­skol­nyk. Trze­ci po­in­for­mu­je mnie, kie­dy będę mógł ścią­gnąć ge­ne­ra­ła do domu, Luwo bę­dzie zaś miał już wie­ści o tej kom­pa­nii Gór­skiej Stra­ży, o któ­rej mó­wi­li­śmy, i jej po­stę­pach w po­szu­ki­wa­niu Key’li Ka­le­venh. To tyle na dzi­siaj. Mo­że­cie odejść.

Загрузка...