Cesarz chrząknął, przerywając narastającą ciszę.
— I jakie wyciągnęliście wnioski z wydarzeń na Dalekim Południu?
— Wywiad nie jest od wyciągania wniosków, tylko od dostarczania informacji, Wasza Wysokość.
Gentrell zmienił zdanie. Suka nie była odważna, lecz obłąkana.
Kregan-ber-Arlens odwrócił się do nich plecami, w stronę południowej ściany komnaty. Gdyby wielkość pomieszczenia na to pozwalała, a Szaleństwo Embrela obejmowało większy kawałek świata, jego wzrok musiałby się błąkać w okolicach wykutego w marmurze odwzorowania Białego Konoweryn i innych leżących za Travahen ziem.
— Wniosek jest taki, że Nieśmiertelni też kantują w grze. Bo to jest jakaś gra, moja droga. Na północy, na Wyżynie Lytherańskiej, prawie przebudziła się istota, która mogła zdrowo namieszać w panteonie. Ana’bóg. Potężny jak żaden inny przez ostatnie tysiące lat. A w kilku innych miejscach świata prawie równocześnie doszło do ataków na matriarchistów, i to nie jakichś zwykłych ruchawek fanatyków, lecz nieomal wojen religijnych. Nadal nie wiemy, jakie siły starły się w Ponkee-Laa, kto walczył przeciw komu, kto wygrał, a kto przegrał. Ale moim zdaniem możemy wykluczyć Pana Bitew jako inspiratora tamtych wydarzeń.
Suka zamrugała, zmarszczyła brwi.
— Wasza Wysokość, nie sądzę…
— Jeśli wywiad nie jest od wyciągania wniosków, droga hrabino, to nie jest także od sądzenia. O czymkolwiek. Mam rację?
Po raz pierwszy oblicze Eusewenii Wamlesch pokryło się głęboką czerwienią. Gentrell nie posłał jej triumfalnego uśmiechu, ale i nie oderwał wzroku od jej twarzy.
— To nie Reagwyr stał za rozruchami w Ponkee-Laa — ciągnął cesarz. — Nasi Nieśmiertelni są związani z własnymi przydomkami silniej, niż można by sądzić. Pan Bitew to wojownik, żołnierz. Nie przegrałby starcia w samym sercu swojej największej świątyni w drugim co do wielkości mieście kontynentu, chyba że świątynia i samo miasto ległoby w gruzach. Rozumiesz?
— W takim razie wygrał. — Suka nie odpuszczała.
— Możliwe. Jednakże wtedy właśnie zamieszki wygasły. Więc jeśli Reagwyr się wtrącił, zrobił to, by powstrzymać religijnych fanatyków. Własnych czcicieli. Więc to nie on nimi kierował. A jeśli Reagwyr nie brał w tym udziału, to inne siły próbowały wciągnąć jego Świątynię w konflikt z wyznawcami Matki. A tym samym z Imperium. Taka jest logika wydarzeń w Ponkee-Laa. A na Dalekim Południu widać to jeszcze wyraźniej. Ktoś próbował przekształcić powstanie niewolników w wojnę religijną, która zakończyłaby się rzezią na skalę, jakiej nie widzieliśmy od czasów, gdy nasze miasta płonęły w trakcie starć między różnymi kultami. Ale mu się nie udało. Obrar Płomienny nie zasiadł na tronie i nie rozpalił setek tysięcy stosów dla zbuntowanych meekhańskich niewolników. I nie, nie posłalibyśmy tam armii; jak Gentrell słusznie zauważył, nie mamy dość sił. Ale musielibyśmy mocno ograniczyć kontakty handlowe. Wysyłamy na południe stal, porcelanę, szkło, sól, miedź, cynę i nasze sławne wina. Dostajemy w zamian przyprawy, jedwab, perły, złoto. I nakładamy podatki na kupców. Bez handlu bardzo ucierpiałby nasz skarbiec. Jednakże kambehijski książę zginął w Oku z ręki Deany d’Kllean. A tylko interwencja Agara mogła ocalić tę issarską dzikuskę od spłonięcia.
— Bóg złamałby własne prawa? — Eusewenia odzyskała już normalne kolory.
— Jest prawda ksiąg pisanych na zamówienie i inne prawdy. Nieprawdaż? — Cesarz odwrócił się do nich i uśmiechnął kpiąco, choć bez złośliwości w oczach. — Czyż nie oddajemy Verdanno ich bydła, mimo że jako własność buntowników powinniśmy je skonfiskować? Lecz przecież kierujemy się honorem Imperium, nawet jeśli nas obrażono. Czy łamiemy własne prawa, to inna rzecz. A prawa Agara? W Oku nie spłonie tylko ten, kto ma w sobie wystarczająco dużo krwi jego awenderi. Tak mówią tamtejsze święte księgi. A ile to jest wystarczająco? Kto wie? Tylko Pan Ognia. Moim zdaniem prawda — uśmieszek władcy znikł — wygląda tak, że Agarowi, podobnie jak Panu Bitew, rzucono wyzwanie. Próbowano go zmusić, by zrobił coś, na co nie miał ochoty, a on odpowiedział i zrobił to, przyznacie, wyjątkowo przewrotnie. Uczynił swoim Płomieniem Issarkę. Wyznawczynię Wielkiej Matki. Gdyby to nie było tak przerażające, byłoby nawet zabawne.
Imperator usiadł na krześle, wyciągnął nogi, westchnął.
— No więc mamy dwóch potężnych bogów, których ktoś próbował wciągnąć w konflikt z Baelta’Mathran. A więc tak naprawdę, ktoś próbował zmusić Meekhan do walki z Reagwyrem i Agarem. I to w chwili, gdy Wschód wygląda jak rozwalona chałupa i nie wiadomo, czy z jej resztek zbudujemy coś trwałego, czy całość zajmie się ogniem. Na szczęście dla nas obaj Nieśmiertelni okazali się… rozsądni. Gentrell, ile właściwie świątyń Pana Ognia jest w Imperium?
Zaskoczyło go to pytanie. Musiał chwilę grzebać w pamięci.
— Około trzystu, panie.
— Aż tyle?
— To w gruncie rzeczy niezbyt wiele, Wasza Wysokość. Mamy ponad dziesięć tysięcy świątyń Matki i drugie tyle przybytków innych bóstw. Nie licząc klasztorów, zgromadzeń zakonnych i innych miejsc kultu. A największa świątynia Pana Ognia przypomina wielkością sporą stajnię. To nie jest zbyt popularny bóg na naszych ziemiach.
— Jego kapłani są lojalni?
— Im mniejsza religia, tym mniej kłopotów, panie. My uznajemy Agara za jednego z Wielkiego Rodzeństwa, jego kapłani oficjalnie uznają zwierzchnictwo Baelta’Mathran.
— Dobrze. Skontaktuj się z ich hierarchą i przekaż w moim imieniu datek w wysokości trzech… nie, dwóch tysięcy orgów. I osiem tysięcy dla Świątyni Reagwyra.
— Jaka będzie intencja datku, Wasza Wysokość?
Kregan-ber-Arlens uśmiechnął się, a Trzeci Szczur zrozumiał, że wcale mu się nie spodoba to, co zaraz usłyszy.
— Dla Reagwyra żadna. Tylko moja sympatia. Ale kapłani Agara niech odprawią modły w intencji pokoju na Dalekim Południu. Niech się modlą o zakończenie rozlewu krwi i o wolność dla tych, którzy jej pożądają. Skoro Pan Ognia zasiadł do stołu, nie ukrywajmy przed nim naszych motywów. Wydaje się rozsądny. A teraz — uśmiech cesarza poszerzył się nieco, gdy jego wzrok spoczął na Suce — chcę wiedzieć, i to dokładnie, w jakie bagno wpadł mój najlepszy generał. Postawię sto tysięcy cesarskich, że Szczury kazały mu siedzieć w pałacu w Białym Konoweryn, i drugie tyle, że ledwo zszedł ze statku, zaczął kombinować, jak by się tu zabawić. A nie uwierzę, że Ogary nie wiedzą, co wymyślił.
* * *
Obserwowano ich. Wiedzieli o tym od samego Pomwe, bo ledwo opuścili teren bitwy i wjechali w rzadki las, natknęli się na świeżo porzucone obozowisko. Kilka szałasów z wielkich liści, dziura w ziemi, w której palono ogień, i resztki poogryzanych kości. Miejscowi przewodnicy obejrzeli ślady i stwierdzili, że to na pewno nie tubylcy. Myśliwi z Konoweryn czy Kambehii nie budują takich szałasów ani nie rozpalają ognia w ten sposób. To sztuczka przywieziona przez niewolników z północy, z pogranicza Wielkich Stepów. Poza tym, starszy z mężczyzn wykrzywił ciemną twarz w ponurym grymasie, teraz myśliwi nie zapuszczają się w te okolice. Zbyt łatwo sami staliby się zwierzyną.
Zatrzymali się w tamtym miejscu na popas, oporządzili konie, rozpalili ponownie ogień. Lea pod byle pretekstem znikła w najbliższym szałasie, by po kwadransie wyjść z niego z dłońmi pobrudzonymi miejscową, czarną i tłustą, ziemią. Skinęła tylko głową Laskolnykowi i wyszeptała: „dziesięciu ludzi, dwieście jardów stąd”, po czym ruchem ręki wskazała kierunek.
Kailean sięgnęła w głąb siebie i wezwała Berdetha.
Pojawił się na skraju polanki, machnął ogonem i już go nie było. Po kilku chwilach przekazał jej obraz: siedmiu mężczyzn i trzy kobiety, wszyscy w bawełnianych przeszywanicach, uzbrojeni głównie w krótkie włócznie, oszczepy i noże. Nic dziwnego, że woleli się wycofać; w porównaniu z ich oddziałem wyglądali jak banda obdartusów.
Naradzali się teraz półgłosem. Berdeth stał zbyt daleko, by przekazać jej słowa, ale nie potrzebowała więcej, by rozpoznać, z kim ma do czynienia. Połowa zbrojnych miała jasne włosy, a na niektórych szyjach wciąż widać było pręgi nieopalonej skóry. Natknęli się na czujkę niewolniczej armii.
Tak jak planowali.
Zerwała kontakt z duchem psa.
— To nasi.
Lea potwierdziła jej słowa niedbałym machnięciem.
— Wiem. Mówią w meekhu. Zauważyli nas, ledwo minęliśmy Pomwe. Obserwowali. Nie wiedzą, czy jesteśmy najemnikami, czy bandytami. Zastanawia ich Kailean i Kocimiętka.
— Dlaczego?
— Macie najjaśniejsze włosy. Rzadkość tutaj. Sądzą więc, że jesteśmy raczej zbrojnymi wynajętymi przez nich — wskazała na przewodników — bo oni wyglądają i ubierają się jak miejscowi.
Laskolnyk oparł się niedbale o pień drzewa, poprawił pas z szablą.
— Dowiedziałaś się, dlaczego tu siedzieli?
— Nie mówili o tym. Ale jeden wspomniał, że są tu już dziesięć dni, więc raczej nie czekali specjalnie na nas. Myślę, że mieli obserwować Pomwe.
— Zaatakują nas?
Berdeth przesłał jej obraz. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety opuściło grupkę, znikając między drzewami. Każde poszło w inną stronę.
— Nie teraz, kha-dar. Dopiero gdy ściągną posiłki. — Opisała, co właśnie widział duch psa. Laskolnyk tylko się uśmiechnął.
— Kahel-saw-Kirhu otoczył Pomwe czujkami. Mają pilnować dróg, przejmować posłańców, informować o karawanach. Założę się, że od miesiąca żadna nie dotarła do miasta. — Westchnął, wykrzywił usta. — Cholera. Nie chcę ryzykować walki z ludźmi, których szukam. Damy radę podejść tak, żeby ich nie spłoszyć?
Lea zastanowiła się.
— Nie, kha-dar. To las, gęsty i paskudny. Konno nie podjedziemy, a na piechotę wolałabym na nich nie iść, bo pewnie znają się na walce w lesie lepiej niż my. Musimy to załatwić inaczej.
Więc spróbowali, i to niemal w ostatniej chwili: dziesięć mil dalej, gdy Janne dał znak, że wokół nich zgromadziło się już około trzydziestu zbrojnych, a przed nimi czai się kolejna dwudziestka.
Kailean kichnęła, a Toryn zastrzygł uszami i parsknął. Poklepała go po szyi, odganiając przy okazji kilka natrętnych much. To było dobre miejsce. Minęli właśnie wielką polanę, gdzie konie tonęły w trawach niemal po grzbiety, i stanęli przed gęstymi pnączami zagradzającymi dalszą drogę. Oczyma Berdetha ujrzała, jak idąca za nimi trzydziestka rozdziela się. Część ruszyła wzdłuż lasu otaczającego polanę, ale kilku tropiących pochyliło się i znikając w trawach, podążyło wprost za czaardanem.
Kichnęła jeszcze raz i wytarła nos w rękaw. Na ten znak Niiar przysunął się bliżej, zajmując miejsce po jej lewej stronie, a Janne wyciągnął topór i unosząc się w strzemionach, zamaszystymi ciosami zaczął odrąbywać zagradzające im drogę pnącza. Kailean sięgnęła po szablę, jakby zamierzała do niego dołączyć.
Laskolnyk gwizdnął przeciągle.
Spięli konie, aż zwierzęta przysiadły na zadach, zawrócili niemal w miejscu i runęli w tył. Dziesięć wierzchowców w kilka uderzeń serca przeszło w galop, roztrącając szerokimi piersiami wysokie trawy.
Pędzili.
Janne zwolnił nagle, wypuścił topór z ręki, ciężka broń zawisła na pętli przy nadgarstku, a mężczyzna pochylił się w siodle i poderwał z ziemi drobną postać. Kocimiętka próbował zrobić to samo, chybił i omal nie spadł z konia. Kailean nawet przez szum powietrza w uszach usłyszała, jak klnie. Sama w ostatniej chwili szarpnęła wodze w lewo, bo Toryn, przywykły do takich starć, próbował właśnie stratować kogoś przed sobą.
I już zbliżali się do drugiego końca polany.
Gwizd osadził ich w miejscu. Zawrócili konie, czujnie, z tarczami uniesionymi w górę, z bronią w rękach.
Kocimiętka klął nadal, ruszając barkiem w górę i w dół.
— Cicho, Sarden. — Laskolnyk mierzył wzrokiem obrzeża polany, które właśnie zaroiły się ludźmi. — Udawaj, że jesteś cały.
Szli na nich ławą, już się nie kryjąc, ta trzydziestka, która ich śledziła, i reszta, dwudziestu zbrojnych, na których mieli wpaść. Ci byli dobrze przygotowani do walki z jazdą, mieli stalowe hełmy i kolczugi. W dłoniach dzierżyli długie włócznie i coś, co wyglądało jak domowej roboty gizarmy, oraz osadzone na sztorc kosy, wyposażone dodatkowo w haki. No i byli starsi niż reszta, szpakowaci, pobliźnieni. Szli równym krokiem, nie spiesząc się, nie okazując wahania ani strachu.
Meekhańska piechota. Weterani.
— Jak twoja zdobycz, Janne?
— Wierzga, kha-dar. — Ptasznik uniósł jeńca, odwrócił twarzą do siebie i parsknął cicho. — Ale łapałem już gorsze rzeczy.
— Chyba jak kuśkę wsadziłeś nie tam, gdzie trzeba. — Daghena brzęknęła palcem na cięciwie. — Na co czekają? I czego nic nie mówią, psiakrew?!
— Widzą, że nie uciekamy, a moglibyśmy. Więc chcą pogadać. — Laskolnyk mierzył wzrokiem zbliżających się piechurów. — Zobaczymy, co powiedzą.
Kailean wykorzystała moment, by rzucić okiem na więźnia, i cmoknęła, zdziwiona. Janne złapał dziewczynę. No oko czternasto-, może piętnastoletnią. Drobna, szczupła, czarnowłosa i czarnooka, przypominała Leę, gdyby nie to, że była chuda jak szczapa, a włosy miała ostrzyżone prawie do gołej skóry. Ale rozerwana na piersi koszula odkrywała wszystko. Dziewczyna.
No, albo bardzo dziwny chłopiec. Nigdy nie wiadomo, jak to jest tu, na Dalekim Południu.
— Nie gapcie się na nią — warknęła, poprawiając szablę i wyżej unosząc tarczę. — Chłopy, pokazać kawałek cycka, a dadzą się pozarzynać jak pijane prosiaki.
Nikt nie zdążył jej odpowiedzieć, bo ciężkozbrojni piechurzy zbliżyli się na jakieś dziesięć kroków, a wtedy Laskolnyk uniósł dłoń i warknął:
— Stać!
Zatrzymali się, podpierając drzewcami włóczni, gizarm i kos. Nie wyglądali ani na przestraszonych, ani na zdenerwowanych. Lekkozbrojni stanęli nieco z tyłu, trzymając broń w pogotowiu. Przez chwilę oba oddziały mierzyły się wzrokiem.
— Jesteście daleko od domu, jak rozumiem — odezwał się piechur stojący pośrodku linii. — Daleko i wcale nie jest pewne, czy do tego domu wrócicie, jak rozumiem. Ale, jak rozumiem, chcielibyście wrócić.
Mężczyzna cedził słowa niespiesznie, wręcz flegmatycznie. Siwa broda i pokryta zmarszczkami twarz nadawały mu wygląd siedemdziesięciolatka, lecz najwyraźniej wcale nie był tak stary. Sądząc po dłoniach i muskularnych przedramionach, nie był starszy niż Kocimiętka czy Laskolnyk.
— Ominęliście Pomwe — kontynuował, przeskakując wzrokiem między konnymi. Jeśli zaskoczyła go obecność kobiet w oddziale, nawet nie mrugnął. — To dobrze, jak rozumiem. Nie lubimy nikogo, kto ma jakieś interesy z tamtym miastem. Jeszcze z nim nie skończyliśmy.
Wbił swoją włócznię w ziemię i zrobił trzy kroki naprzód.
— Tutejszym kupcom trudno teraz wynająć miejscowych strażników, jak rozumiem. Więc pewnie szukają naiwnych w karawanserajach. Ludzi z północy, jak rozumiem. Meekhańczyków. Myślą, że to ich ochroni. Ale się mylą, jak rozumiem. — Wskazał ręką na dziewczynę, którą trzymał Janne. — Macie kogoś, kto należy do nas. Oddajcie ją.
Kailean nie spodziewała się, że usłyszy śmiech. Głośny, szczery, ciepły. A potem Genno Laskolnyk wyjechał przed szereg, zdjął hełm, wyprostował się i wycedził:
— Więc chodź i weź ją sobie, Luko-wer-Klytus.
Na mgnienie oka wszystko ucichło, potem ktoś z grupy lekkozbrojnych ruszył do przodu, lecz jednocześnie siwy piechur wrzasnął:
— Stać!!! Nie ruszać się!!!
Wszyscy zamarli. Na zaropiałe dupsko starej kozy, ależ on miał głos! Jakby ryczał przez mosiężną tubę.
Mężczyzna też ściągnął hełm i ruszył w stronę kha-dara, a z każdym krokiem jego twarz młodniała.
— Generał? Generał Laskolnyk? Ale dlaczego? Co…?
Zabrakło mu słów, więc tylko machnął ręką i rozpostarł ramiona. Laskolnyk zaśmiał się, zeskoczył na ziemię i padli sobie w objęcia.
— No — Kocimiętka wsunął szablę do pochwy i zarzucił tarczę na plecy — chyba najtrudniejszą część mamy za sobą.
— Żebyś nie zapeszył, łajzo. — Łuk Dagheny powędrował do sajdaka, ona sama przeciągnęła się, aż coś chrupnęło jej w stawach. — Janne, Kailean już mówiła, żebyś przestał się gapić na cycki tej małej.
— Mam na imię Koło. — Dziewczyna spojrzała na nią wyraźnie rozzłoszczona. — I nie jestem mała.
— Koło? — brwi Dag powędrowały w górę. — Takie okrągłe, od wozu? Dziewczyno, do krągłości to ci brakuje jakichś pięćdziesięciu funtów. Ty to ledwo szprychą jesteś. Puść ją, Janne, niech dołączy do swoich.
Ptasznik postawił dziewczynę na ziemi i lekko pchnął w stronę pieszych.
— Idź. — Spojrzał na resztę czaardanu. — I co teraz?
— Czekamy. — Kocimiętka przypomniał im, że jest zastępcą Laskolnyka. — Broń pod ręką, konie trzymać krótko. Miłe powitanie czy nie, na razie uważamy na wszystko. A potem się zobaczy.
* * *
— Tak. To do niego podobne. Właściwie niczego innego się nie spodziewałem.
Trudno było ocenić, czy cesarz mówi to z rezygnacją, czy z podziwem. A jeszcze trudniej przewidzieć, jak te wieści wpłyną na los zgromadzonych w komnacie. Przez ostatnią godzinę zdążył im już przypomnieć, że są zwykłymi śmiertelnikami, zależnymi od jego woli. Że jest panem ich losu. Teraz jednak wszyscy wiedzieli, że jest ktoś, nad kim cesarz nie do końca panuje.
Genno Laskolnyk.
— Jak to ujął, pojechał się rozejrzeć. — Mimo wagi przekazywanych wieści, Eusewenia była zdumiewająco spokojna. — A nasz rezydent w Konoweryn, Kciuk, nie miał władzy ani środków, by mu w tym przeszkodzić. I tyle. Mógł tylko skierować go w miejsce, gdzie istniała szansa, że generał spotka się z właściwymi ludźmi.
— Właściwymi? — Kregan-ber-Arlens poprawił się na krześle. — To znaczy?
— Armia niewolników gromadzi się na Wielkiej Wyżynie Halesyjskiej — kontynuowała hrabina Wamlesch. — A dokładnie na terenie przygranicznym między Konoweryn a Wahesi. Kolejne grupy uciekinierów kierują się w tamtą stronę, co moim zdaniem świadczy o tym, że powstanie było dobrze zaplanowane, a co ważniejsze, nadal rozwija się tak, jak chcieli jego przywódcy. Część oddziałów powstańczych, liczących od kilkunastu do kilkudziesięciu ludzi, działa poza wyżyną: rabują karawany, przecinają szlaki handlowe, wzniecają bunty tam, gdzie same nie wybuchły, atakują odosobnione plantacje, gospodarstwa i kopalnie, wciągają w zasadzki mniejsze grupki wojska. Tak mówią raporty, które wysyłają nam nasi agenci z wszystkich księstw Dalekiego Południa. Wolelibyśmy, żeby generał nie natknął się na tych zbrojnych, tym bardziej że niektóre oddziały składają się z niewolników innych nacji. Więc Kciuk wysłał go w górę Tos, tam, gdzie najłatwiej spotkać naszych. Meekhańczyków.
Cesarz przymknął oczy, zagryzł usta. Milczenie przeciągało się coraz bardziej.
— Cały Genno. Cały on. Zaczynam żałować, że pozwoliłem mu bawić się w gry Szczurów. Jeśli się nudził, należało podsunąć staremu ogierowi tuzin młodych kochanek, a może i pozwolić na jakiś pojedynek od czasu do czasu. Z odpowiednio dobranym przeciwnikiem, rzecz jasna. Wydałem jednak tę nieszczęsną zgodę, więc i odpowiedzialność częściowo spada na mnie. A wiecie, co mogłoby być pochodnią, która podpali Wielkie Stepy? Wieść, że Imperium straciło Genno Laskolnyka. Że Szary Wilk nie poprowadzi już naszych pułków przeciw Błyskawicom Ojca Wojny. Dlatego właśnie będziemy wydawać… Ile to było, Trzeci? Piętnaście tysięcy miesięcznie, by móc go jak najszybciej ściągnąć do domu. Wygląda na to, że stracę każdego orga, którego spodziewałem się zarobić na handlu bydłem.
Suka wyprostowała się nieco, uniosła wyżej głowę. Po jej twarzy przemknęła ledwo skrywana niechęć.
— Wasza Wysokość jest dla siebie zbyt surowy. To w końcu Laskolnyk, nieucywilizowany, uparty i krnąbrny barbarzyńca. Zawsze robił to, co chciał.
— I pewnie dlatego wygrał dla nas ostatnią wielką wojnę. — Luwo uśmiechnął się przepraszająco, w stylu „pozwólcie, że się wtrącę, choć wiem, że nie powinienem”. — Genno Laskolnyk zabrał na tę wyprawę swoich najlepszych ludzi, panie. Tych samych, z którymi szalał po Wielkich Stepach. Jeśli pozwalano mu na głębokie rajdy na wschód od Amerthy, w ledwo kilkadziesiąt koni, to…
— Nad Amerthą zawsze stał pułk pancerny.
— A w karawanseraju pod Konoweryn czeka ponad pięciuset naszych żołnierzy, panie — rzuciła Suka. — Dobrze wyszkolonych i uzbrojonych.
Cesarz zaśmiał się nagle, zaskakując całą trójkę.
— No proszę, Szczur i Ogar mówiący jednym głosem. Nie sądziłem, że tego kiedykolwiek doczekam. Dalej, hrabino. Czy to powstanie ma szansę na zwycięstwo?
Zawahała się.
— Ja…
— Żadnych domysłów ani spekulacji, Eusewenio — uciął krótko Kregan-ber-Arlens. — Tylko fakty.
Kobieta zamilkła, a kiedy wreszcie się odezwała, brzmiało to, jakby każde słowo wyciągano z niej poczwórnym konnym zaprzęgiem. Gentrell wymienił szybkie spojrzenie z Pierwszym Szczurem. Ależ to musiało ją boleć. Stać na czele najpotężniejszej organizacji szpiegowskiej w Imperium, dysponującej większą ilością złota niż niejedno małe królestwo i musieć się przyznać do niewiedzy…
— Niestety, nie wiem, panie. Nie da się tego przewidzieć z tymi informacjami, które mamy. Konoweryn wciąż nie otrząsnęło się z wydarzeń w Oku, Deana d’Kllean ma za sobą Ród Słowika i dwie trzecie Rodu Bawołów, ale sama kazała stracić lub uwięzić większość wyższych dowódców Bawołów i wszystkich dowódców Trzcin. Af’gemid, to znaczy dowódca Rodu Trzcin, znikł, a same Trzciny zostały zmasakrowane, w czasie gdy objawił się, jak powiadają na Południu, Płomień Agara. Armia księstwa liczy teraz mniej niż połowę sił sprzed tych wydarzeń. Większość stacjonuje w stolicy. Te jednostki, które nie posłuchały wezwania do koncentracji w Białym Konoweryn, zostały zniszczone albo odcięte na prowincji w pierwszych dniach buntu. Pani Płomienia nakazała szkolić oddziały lekkiej piechoty i około dwieście słoni bojowych, jednak nie wykonała zdecydowanych ruchów przeciw buntownikom. Oddała im właściwie bez walki pół kraju. Większe miasta zamknęły bramy. Plantacje, gospodarstwa i przysiółki rzemieślnicze albo opustoszały, albo są konsekwentnie plądrowane przez niewolników lub zbójeckie bandy, których namnożyło się bez liku.
Kregan-ber-Arlens słuchał raportu z półprzymkniętymi oczyma, od czasu do czasu kiwając lekko głową. Nie drgnął mu choćby mięsień, co chyba najbardziej wyprowadzało kobietę z równowagi, bo po ostatnim zdaniu zamilkła, jakby nie wiedziała, co dalej robić.
— A inne księstwa? — Imperator ponaglił ją łagodnym ruchem dłoni.
Przełknęła ślinę.
— W Kambehii panuje zamieszanie, Wasza Wysokość. Obrar był ostatni z linii mającej dostatecznie czystą krew, by wejść w Oko, a pretendenci do jego tronu zbierają wojska, nie troszcząc się zbytnio o rebelię. Wahesi to małe księstewko, ze słabą armią i jeszcze słabszym władcą. Nawet nie próbuje wyprzeć buntowników ze swojego terenu. Jedynie Geghii Północne zwalcza ich ostro, jego wojska pod dowództwem księcia Hantara Sehrawina niszczą każdy oddział niewolników, schwytani trafiają na stosy. Ale to tylko rozpala opór. Geghii Południowe i Bahdara zawarły coś w rodzaju sojuszu. W tych księstewkach nie było nigdy ani wielkich plantacji, ani kopalń, więc i niewolników jest niewielu. Oba ogłosiły więc, że bunt jest karą zesłaną przez Agara na „grzeszną” północ i nie będą się w nic mieszać. W tym chaosie niczego nie da się przewidzieć. Takie są fakty, Wasza Wysokość — dokończyła, zaciskając wargi w wąską kreskę.
W tej chwili Gentrell starał się nawet nie zerkać w jej stronę. Przyznanie się do niewiedzy musiało być dla niej tym samym, czym publiczne wyznanie kapłanki-dziewicy, że jest w trzecim miesiącu ciąży. Lepiej, by nie pamiętała, kto był obecny przy tym upokorzeniu.
— A armia niewolników?
— Z tego, co wiem, właśnie po te informacje udał się Genno Laskolnyk. Miał zamiar sprawdzić, ile warta jest ta tak zwana armia.
Cesarz pokiwał głową, wstał, odwrócił się do nich plecami.
— I na tym dziś skończymy. Możecie udać się do swoich kwater na mieście. Spotkamy się tutaj jutro, nie, pojutrze wieczorem i spodziewam się, że Eusewenia wzbogaci swoją wiedzę o wydarzeniach na Dalekim Południu, ze szczególnym uwzględnieniem informacji o tym, gdzie jest i co robi Laskolnyk. Trzeci poinformuje mnie, kiedy będę mógł ściągnąć generała do domu, Luwo będzie zaś miał już wieści o tej kompanii Górskiej Straży, o której mówiliśmy, i jej postępach w poszukiwaniu Key’li Kalevenh. To tyle na dzisiaj. Możecie odejść.