Rozdział 25

Kasz­tel na ru­fie wzno­sił się nad nimi ni­czym mury praw­dzi­we­go zam­ku. Wy­so­ki na co naj­mniej pięć­dzie­siąt stóp, umoc­nio­ny zę­ba­ty­mi blan­ka­mi, spra­wiał wra­że­nie cze­goś prze­nie­sio­ne­go w ca­ło­ści z lądu. Ale na tym stat­ku nic już nie mo­gło ich zdzi­wić.

Ścia­na z czar­ne­go drew­na, po­dob­nie jak inne bu­dow­le na stat­ku, tak­że no­si­ła śla­dy wal­ki, za­cie­kłych ata­ków, któ­re zo­sta­wi­ły na niej głę­bo­kie i sze­ro­kie wże­ry po uży­ciu ognia, wi­docz­ne jed­nak do­pie­ro z bli­ska; czerń okrę­tu sku­tecz­nie ma­sko­wa­ła te bli­zny. Ken­neth po­świę­cił go­dzi­nę na in­spek­cję ca­łej ścia­ny, ra­czej szu­ka­jąc wej­ścia, niż pró­bu­jąc okre­ślić prze­bieg star­cia, ale i tak swo­je zo­ba­czył. U pod­nó­ża ścia­ny kasz­te­lu roz­pa­lo­no kie­dyś gi­gan­tycz­ne ogni­ska, sze­ro­kie i wy­so­kie na dzie­siąt­ki stóp. W wie­lu miej­scach ścia­nę po­ra­ni­ły też sie­kie­ry i to­po­ry, a przy­naj­mniej po­rucz­nik wo­lał my­śleć, że były to sie­kie­ry i to­po­ry, choć nie­któ­re szra­my ukła­da­ły się w po­dej­rza­nie rów­no­le­głe śla­dy. Jak­by na górę pró­bo­wa­ły się wdra­pać ja­kieś be­stie, wy­po­sa­żo­ne w trzy- i czte­ro­pa­zu­rza­ste łapy.

Oczy­wi­ście, jak to na szczę­ście Szó­stej przy­sta­ło, ni­g­dzie, ale to ni­g­dzie nie zna­leź­li żad­ne­go wej­ścia. Ani jed­nej bra­my, drzwi, na­wet furt­ki wy­pa­do­wej. Nic, tyl­ko gład­ka ścia­na. Do tego żad­nych be­lek czy pni, żad­nych łą­czeń, ca­łość wy­glą­da­ła, jak­by po­sta­wio­no ją z jed­ne­go ka­wał­ka drew­na. Pierw­szy raz wi­dział coś ta­kie­go. Albo ten sta­tek wy­cio­sa­no z na­praw­dę wiel­kie­go drze­wa, albo bu­du­ją­cy go cie­śle i szkut­ni­cy byli ab­so­lut­ny­mi mi­strza­mi w swo­im fa­chu.

Cof­nął się tro­chę, uniósł gło­wę. Wgry­za­ją­ce się w sza­re nie­bo blan­ki zda­wa­ły się z nie­go kpić.

Bergh przy­truch­tał do nie­go, pro­wa­dząc na smy­czy dwa psy.

— Ob­wą­cha­li­śmy całą ścia­nę, pa­nie po­rucz­ni­ku. Nic nie zna­la­zły.

Ken­neth ski­nął gło­wą, tłu­miąc prze­kleń­stwo. Psy były ostat­nim po­my­słem, jaki miał, by zna­leźć ukry­te wej­ście. Bo prze­cież, do cięż­kiej cho­le­ry, rufa mu­sia­ła mieć ja­kieś po­łą­cze­nie z resz­tą stat­ku, oprócz naj­bar­dziej oczy­wi­ste­go, jak dra­bi­ny czy scho­dy. Za­nim roz­go­rza­ły na nim wal­ki, oczy­wi­ście.

— Jak są­dzisz, Bergh, jak do­sta­wa­li się na górę?

Dzie­sięt­nik prze­rwał dra­pa­nie psa za usza­mi, wy­pro­sto­wał się, tą samą ręką po­dra­pał się po po­licz­ku.

— Nor­mal­nie, tędy. — Wska­zał ścia­nę. — Tu mo­gła być ja­kaś ram­pa albo scho­dy. Drew­nia­ne, lek­kie, ła­twe do za­wa­le­nia albo spa­le­nia w ra­zie ata­ku. Jak czło­wiek przy­ło­ży twarz do ścia­ny i zer­k­nie w górę, to w kil­ku miej­scach wi­dać coś jak­by wy­pu­kło­ści ster­czą­ce na cal czy dwa. Może tam je mo­co­wa­li?

Ken­neth po­ki­wał gło­wą. Sam już coś ta­kie­go za­uwa­żył. Ścia­na nie była ide­al­nie gład­ka, a ta­jem­ni­cze wy­stę­py po­ja­wia­ły się zbyt re­gu­lar­nie jak na dzie­ło przy­pad­ku. Mimo to za­an­ga­żo­wał do ro­bo­ty psy, ma­jąc na­dzie­ję na ukry­te drzwi. Bo scho­dy sta­no­wi­ły cho­ler­nie nie­prak­tycz­ne roz­wią­za­nie, zwa­żyw­szy, że ca­łość mia­ła pięć­dzie­siąt stóp wy­so­ko­ści.

— Mo­że­my spró­bo­wać do­łem, pa­nie po­rucz­ni­ku. Mu­sie­li prze­cież mieć też przej­ście pod po­kła­dem.

— Zgła­szasz się na ochot­ni­ka, żeby tam po­wę­szyć?

Bergh uśmiech­nął się, z za­kło­po­ta­niem i wred­nie jed­no­cze­śnie.

— Nie, pa­nie po­rucz­ni­ku. Ale mamy spe­cja­li­stów od ła­że­nia po ciem­nych dziu­rach. Po­dob­no na­wet to lu­bią.

No tak. Szczu­ry. Mo­gli je­chać z kom­pa­nią na jed­nym wo­zie, a ra­czej pły­nąć na jed­nym stat­ku, ale i tak żoł­nie­rze nie uzna­ją ich za swo­ich. Zresz­tą, on też nie. Ale czas, by po­słać dru­ży­nę Ola­ga w szam­bo, jesz­cze nie nad­szedł. Jesz­cze mie­li inne opcje.

— Za­cny po­mysł, dzie­sięt­ni­ku — skwi­to­wał kwa­śno i znów oce­nił wy­so­kość ścia­ny. — Ale naj­pierw spraw­dzi­my, jak nam pój­dzie z rzu­ca­niem.

* * *

Kom­pa­nia mia­ła dwa zwo­je gru­bej, rze­mien­nej liny, któ­ra mo­gła utrzy­mać pię­ciu lu­dzi na­raz, lecz tyl­ko je­den ze­staw lek­kiej, ko­nop­no-je­dwab­nej lin­ki za­koń­czo­nej sta­lo­wą ko­twicz­ką. W gó­rach sta­no­wi­ło to, obok ha­ków, cze­ka­nów i ra­ków, pod­sta­wo­we wy­po­sa­że­nie każ­de­go od­dzia­łu Stra­ży. Po­ma­ga­ło się do­stać w miej­sca, gdzie nie dało się wspiąć o wła­snych si­łach. Ken­neth pil­no­wał, by jego Szóst­ki po­sia­da­ły przy­naj­mniej dwa ta­kie ze­sta­wy na sta­nie; je­den co praw­da prze­padł w mo­rzu, ale trze­ba się było cie­szyć tym, co zo­sta­ło. Pro­ble­mem oka­za­ła się wy­so­kość. Lin­ka mia­ła dłu­gość nie­wie­le więk­szą niż ścia­na, więc mu­sie­li rzu­cać nie­mal pio­no­wo w górę.

Za­da­nie to przy­pa­dło w udzia­le Pią­tej, bo to je­den z nich miał przy so­bie ko­twicz­kę. Pró­bo­wa­li. Nie moż­na po­wie­dzieć, że nie. Pią­ta oto­czo­na wia­nusz­kiem ki­bi­cu­ją­cych, udzie­la­ją­cych do­brych rad i po­kpi­wa­ją­cych żoł­nie­rzy z in­nych dzie­sią­tek da­wa­ła z sie­bie wszyst­ko. Po trzy­dzie­stym rzu­cie, gdy ko­twicz­ka albo od­bi­ja­ła się od drew­na, albo fru­nę­ła w nie­bo i spa­da­ła bez­sil­nie w dół, Ken­neth ge­stem przy­wo­łał do sie­bie Ve­ler­gor­fa.

— Masz ja­kiś po­mysł, że­by­śmy nie spę­dzi­li tu resz­ty dnia?

Wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik uśmiech­nął się zło­śli­wie.

— Oczy­wi­ście, pa­nie po­rucz­ni­ku. Po­wie­dzia­łem na­wet, że po­mo­gę, ale Nur ka­zał mi spa­dać.

Ofi­cer zmarsz­czył brwi.

— Var­henn, nie mamy na to cza­su.

— Wiem, pa­nie po­rucz­ni­ku. Ale lu­dzie są zmę­cze­ni, nie­wy­spa­ni i głod­ni. Daj­my im chwi­lę od­po­czyn­ku. I roz­ryw­ki.

Ko­twicz­ka znów wy­fru­nę­ła w górę i na­gle za­trzy­ma­ła się w pół ru­chu, bo je­den z żoł­nie­rzy przy­dep­nął przez nie­uwa­gę linę. Zło­śli­we okrzy­ki i gwiz­dy za­głu­szy­ły wią­zan­kę prze­kleństw rzu­ca­ją­ce­go.

Po­rucz­nik z dzie­sięt­ni­kiem po­de­szli do żoł­nie­rzy Nura, zmę­czo­nych, zzia­ja­nych i czer­wo­nych z wy­sił­ku i zło­ści. Każ­dy z nich spró­bo­wał już za­rzu­cić ko­twicz­kę przy­naj­mniej kil­ka razy, ale ścia­na naj­wy­raź­niej drwi­ła z ich prób.

— Daj­cie mi rzu­cić. — Ve­ler­gorf wy­cią­gnął dłoń z pra­wie prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy.

— Ja­sne. — Krę­py Fen­lo jesz­cze się nie pod­da­wał, zer­k­nął tyl­ko złym wzro­kiem na szczyt kasz­te­lu, od­mie­rzył pięć stóp liny za­koń­czo­ne ko­twicz­ką i roz­krę­cił je w wi­ru­ją­cy dysk. — Że­byś po­tem ga­dał, że my, chło­pa­ki z Pią­tej, to nie­do­łę… uuuch… — Ci­snął ko­twicz­kę w górę. — … nie­do­łę­gi.

Cała kom­pa­nia ob­ser­wo­wa­ła, jak czte­ro­ra­mien­na ko­twicz­ka mknie w górę, cią­gnąc za sobą linę. I jak zwal­nia, za­wi­sa na chwi­lę w po­wie­trzu i spa­da.

Fen­lo Nur za­klął. Na­wet nie­zbyt szpet­nie.

— Do­bra. — Pod­niósł ko­twicz­kę i wrę­czył Ve­ler­gor­fo­wi. — Masz trzy rzu­ty. Je­śli ci się uda, pierw­szy wej­dę na górę i oso­bi­ście cię tam wcią­gnę.

— Je­den.

— Co, je­den?

— Je­den rzut.

Kil­ku straż­ni­ków z Pią­tej par­sk­nę­ło kpią­co. Nur zmru­żył oczy.

— Je­śli ci się uda za pierw­szym ra­zem, wcią­gnie­my tam cie­bie i two­ją dzie­siąt­kę, ra­cja, Pią­ta? — Od­po­wie­dział mu chó­rek przy­tłu­mio­nych po­tak­nięć. — Ale je­śli ci się nie uda, wy rzu­ca­cie aż do skut­ku i wcią­ga­cie nas.

Twa­rze straż­ni­ków z dzie­siąt­ki Nura roz­ja­śni­ły się w zło­śli­wych uśmie­chach. Ve­ler­gorf spoj­rzał na ich do­wód­cę, po­tem na Ken­ne­tha.

— Mo­że­my, pa­nie po­rucz­ni­ku? Taki mały za­kład.

— Znam tę minę. To nie za­kład, tyl­ko eg­ze­ku­cja.

— Nie ja kła­pię pasz­czą. — Spoj­rze­nie wy­ta­tu­owa­ne­go pod­ofi­ce­ra wy­ra­ża­ło naj­czyst­szą nie­win­ność. — Poza tym za­wsze jest szan­sa, że taki sta­rzec jak ja o je­den raz za dużo obe­rwał w gło­wę i pa­ku­je swo­ją dzie­siąt­kę w kło­po­ty.

Cała kom­pa­nia wwier­ca­ła się w nich spoj­rze­nia­mi, a kil­ku żoł­nie­rzy aż prze­bie­ra­ło no­ga­mi z nie­cier­pli­wo­ści. Ken­ne­tho­wi prze­mknę­ła przez gło­wę kwa­śna myśl – co też te­raz po­my­ślał­by so­bie o nich Bo­re­hed? Sto­ją na po­kła­dzie naj­więk­sze­go dzi­wu od cza­su Wo­jen Bo­gów, a w gło­wie im tyl­ko szcze­nię­ce wy­głu­py. W grun­cie rze­czy jed­nak miał w no­sie opi­nię sza­ma­na.

— Do­bra. Za­kład stoi. Jak ci się uda, Pią­ta wcią­ga na górę Dru­gą, jak nie, Dru­ga – Pią­tą. Je­den rzut, żad­nych prób, po­pra­wek ani ję­ków, że lina się po­plą­ta­ła.

Dzie­sięt­ni­cy za­sa­lu­to­wa­li.

— Roz­kaz.

— Ile cza­su po­trze­bu­jesz na przy­go­to­wa­nie się?

— Kil­ka mi­nut.

— Masz kwa­drans, żeby po­tem nie było ga­da­nia, że ci cza­su bra­kło.

Trze­ba też było dać lu­dziom chwi­lę na po­ob­sta­wia­nie za­kła­dów.

— Jak tyl­ko za­cze­pi­my liny, wcho­dzi­my. — Ken­neth wska­zał ręką na szczyt kasz­te­lu. — Zjedz­cie coś, na­pij­cie się. Bergh, przy­go­tuj psy do wcią­gnię­cia na górę. Wszyst­kie. Aher­skie też. An­dan, skom­bi­nuj uprząż dla sza­ma­na. Cer­wes, jak już po­sta­wi­łeś swo­ją część żoł­du, zaj­mij się war­ta­mi. Nie chcę żad­nych nie­spo­dzia­nek.

Cer­wes Fenl po­pra­wił skó­rza­ny hełm.

— A pan, po­rucz­ni­ku, jak ob­sta­wia?

Ken­neth po­słał dzie­sięt­ni­ko­wi oszczęd­ny uśmiech.

— Znam Ve­ler­gor­fa od lat. Wi­dzia­łem, jak wy­gry­wał i prze­gry­wał za­kła­dy, ale dziś się po­wstrzy­mam. Może dla­te­go, że wiem, że wy­gra, więc to żad­na za­ba­wa, a może dla­te­go, że wiem, że prze­gra, więc szko­da mi pie­nię­dzy. Zgad­nij.

Ru­szył do sań, na któ­rych le­żał Bo­re­hed. Sza­man wciąż był nie­przy­tom­ny, pierś uno­si­ła mu się w szyb­kim, szar­pa­nym od­de­chu, pot le­pił wło­sy do czasz­ki. Ta­tu­aże wy­da­wa­ły się bled­sze i jak­by lek­ko roz­my­te.

Ken­neth nie mu­siał wzy­wać Nura, by się prze­ko­nać, że duch wy­cią­gnię­ty lub wy­rwa­ny z cia­ła ahe­ra nie wró­cił. Te­raz po­rucz­ni­ka cze­ka­ła inna roz­mo­wa, któ­rą zresz­tą od­kła­dał już zbyt dłu­go.

Od­szu­kał wzro­kiem grup­kę Szczu­rów. One­lia Um­bra wciąż sta­ła mię­dzy nimi, jak­by sama była na żoł­dzie Nory. Po­dob­nie jak do­wód­ca Szczu­rów, nie uni­ka­ła jego spoj­rze­nia.

Ken­neth ski­nął na nich dło­nią, po­wstrzy­mu­jąc ko­lej­nym ge­stem resz­tę szpie­gów. Chciał roz­ma­wiać tyl­ko z tą dwój­ką.

Po­de­szli z ocią­ga­niem.

— Po co mi za­wra­casz gło­wę?

Olag-hes-Brend po­sta­no­wił od razu prze­jąć ini­cja­ty­wę w dys­ku­sji. Po­rucz­nik zmie­rzył go spoj­rze­niem z góry na dół, i z po­wro­tem. Czar­no­bro­dy Szczur wy­gla­dał na wy­raź­niej chud­sze­go i bled­sze­go niż w chwi­li, gdy się spo­tka­li, zda­wa­ło się, całe mie­sią­ce temu. Miał też o wie­le bar­dziej za­cię­ty, po­nu­ry wy­raz oczu. To już nie był ten pew­ny sie­bie, aro­ganc­ki po­sła­niec, prze­ko­na­ny, że kom­pa­nia Gór­skiej Stra­ży bę­dzie ska­kać na jego roz­kaz tak dłu­go i wy­so­ko, jak jej każe. Bo po­nu­ry cień Nory za ple­ca­mi da­wał mu taką pew­ność.

Za­wiódł, nie wy­ko­nał roz­ka­zów, a lu­dzie, któ­rych miał za­brać z prze­łę­czy, oraz naj­cen­niej­szy je­niec Im­pe­rium zna­leź­li się te­raz bo­go­wie wie­dzą gdzie. A wszyst­ko przez to, że chciał za­drwić z Gór­skiej Stra­ży i opóź­nił prze­ka­za­nie roz­ka­zów. Wszel­kie wy­mów­ki, któ­ry­mi mógł się uspra­wie­dli­wiać, nie mo­gły uchro­nić go od kary, na­wet je­śli ja­kimś cu­dem uda im się wró­cić bez­piecz­nie do domu.

Mimo wszyst­ko była w nim ja­kaś za­dzior­ność. Jego ka­rie­ra le­gła w gru­zach, ale i tak za­mie­rzał war­czeć i od­szcze­ki­wać się świa­tu.

Ken­neth ski­nął gło­wą i uśmiech­nął się z uzna­niem.

— Był­by z cie­bie do­bry straż­nik, Szczu­rze. Je­śli Nora nie bę­dzie chcia­ła ci już pła­cić żoł­du, zaj­rzyj do Be­len­den. Słu­żą u nas byli zbó­je, to i dla cie­bie znaj­dzie się miej­sce.

Prze­niósł wzrok na ko­bie­tę. Wi­dać było po niej zmę­cze­nie, ale na­dal, mimo pod­krą­żo­nych oczu i warg spierzch­nię­tych od zim­na i soli, była pięk­na. Na­dal przy­cią­ga­ła uwa­gę.

— Wie­cie, co my­ślę? My­ślę, że wszy­scy się tu­taj bo­imy. Może moi żoł­nie­rze dość szyb­ko przy­zwy­cza­ili się do tego miej­sca. Może dla­te­go, że jest ta­kie wiel­kie i pra­wie nie czuć, że pły­nie­my po mo­rzu. Ale i tak są spię­ci. Czu­ją nie­po­kój, na­wet je­śli tego nie oka­zu­ją. Bo­re­hed… — po­rucz­nik zer­k­nął na nie­przy­tom­ne­go sza­ma­na — Bo­re­hed srał pod sie­bie przez cały czas. Twoi lu­dzie i ty rów­nież je­ste­ście prze­ra­że­ni, nie… nie za­prze­czaj, hes-Brend. Za­pew­ne nie masz po­ję­cia, co to jest, skąd się wzię­ło i co wła­ści­wie zna­czy po­ja­wie­nie się tego stat­ku, ale masz dość ro­zu­mu, by wie­dzieć, że jest to coś, co prze­ra­sta cię tak, jak te góry prze­ra­sta­ją zwy­kłe­go czło­wie­ka. Mo­że­my tu wszy­scy zgi­nąć i nikt w Im­pe­rium ni­g­dy nie do­wie się, co się z nami sta­ło. A na­wet je­śli się stąd wy­do­sta­nie­my, do­wódz­two Nory za­mknie nas w ciem­nym miej­scu, z któ­re­go nie wyj­dzie­my do koń­ca świa­ta.

Prze­rwał, wpa­tru­jąc się w twarz ko­bie­ty. Na­wet nie mru­gnę­ła.

— Dłu­ga ta moja prze­mo­wa, ale cho­dzi o to, że je­dy­ną oso­bą za­cho­wu­ją­cą nie­zwy­kły spo­kój je­steś ty, moja dro­ga „hra­bian­ko”. — Drgnę­ła na to okre­śle­nie i, o dzi­wo, za­ru­mie­ni­ła się lek­ko. — Ka­za­łem cię dys­kret­nie ob­ser­wo­wać, One­lio Um­bro. Przez wszyst­kie ostat­nie dni. Ty też się bo­isz, ale… nie roz­glą­dasz się na boki, nie po­dzi­wiasz no­wych wi­do­ków, po pro­stu nie je­steś za­sko­czo­na. Twój strach ma imię, czy­li wiesz lub do­my­ślasz się, gdzie je­ste­śmy. — Na chwi­lę umilkł, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z ko­bie­ty. — Bo­re­hed twier­dzi, że to sta­tek Nie­śmier­tel­nej Flo­ty. Po­dob­no kie­dyś, za cza­sów Wo­jen Bo­gów, ta Flo­ta pły­wa­ła po na­szych mo­rzach. Sły­sza­łaś kie­dyś tę na­zwę? Wiesz, co ona zna­czy?

— Tyl­ko w baj­kach. Le­gen­dach po­wta­rza­nych nocą. O stat­kach wiel­kich jak mia­sta, któ­re po­pły­ną, do­kąd się ze­chce. O wol­no­ści… — Ge­stem ob­ję­ła po­ha­ra­ta­ny po­kład, a jej twarz przy­bra­ła wy­raz bo­le­sne­go roz­cza­ro­wa­nia. — Je­śli jed­nak tak ma wy­glą­dać ta wol­ność… le­piej nie znać praw­dy.

Na te sło­wa do­wód­ca Szczu­rów aż się za­tch­nął. Ken­neth za­ło­żył­by się o cały swój żołd, że wcze­śniej Olag-hes-Brend wy­py­ty­wał blon­dyn­kę, czy wie co­kol­wiek o tym stat­ku, ale nie otrzy­mał od­po­wie­dzi. Aż do te­raz.

— Wiesz, co znaj­dzie­my na ru­fie?

Za­prze­czy­ła ru­chem gło­wy.

— Nie wiem. Ale w le­gen­dach po­wta­rza­nych nocą było miej­sce nie tyl­ko dla bo­gów, ale też dla in­nych po­tęg. — Wska­za­ła rufę stat­ku. — Je­śli się tam do­sta­nie­cie, to spo­tka­cie pew­nie jed­ną z nich.

Jej spoj­rze­nie było dzi­kie i Ken­neth zro­zu­miał, że ona ba­lan­su­je nad prze­pa­ścią. Już raz to wi­dział. Gdy szli przez Mrok, ucie­kła w głąb wła­snej gło­wy, tań­cząc na kra­wę­dzi sza­leń­stwa. Te­raz też zbli­ża­ła się do tego sta­nu.

Po­sta­no­wił nie na­ci­skać. Fał­szy­wa hra­bian­ka za­pew­ne i tak nie wie­dzia­ła wię­cej.

— Pil­nuj jej, Szczu­rze. Za kwa­drans wcho­dzi­my na górę.

Ve­ler­gorf stał kil­ka­na­ście kro­ków od kasz­te­lu w oto­cze­niu straż­ni­ków. Chy­ba tyl­ko ci, któ­rzy mu­sie­li peł­nić war­tę, trzy­ma­li się z da­le­ka.

Wy­ta­tu­owa­ny dzie­sięt­nik zdą­żył opróż­nić swo­ją sa­kwę i wła­śnie roz­kła­dał na de­skach po­kła­du jej za­war­tość.

— Cały pro­blem po­le­ga na tym — mó­wił, nie prze­ry­wa­jąc prze­glą­da­nia kup­ki szpar­ga­łów, wśród któ­rych było mię­dzy in­ny­mi krze­si­wo, dwa noże, kłę­bek węd­kar­skiej lin­ki i za­pa­so­we onu­ce — że ko­twicz­ka jest za lek­ka, by po­cią­gnąć wy­so­ko w górę tak dłu­gi ka­wał liny. Ob­ser­wo­wa­łem to z tyłu, tyl­ko dwa razy uda­ło wam się chłop­cy osią­gnąć szczyt. Za­zwy­czaj bra­ko­wa­ło kil­ku stóp.

Zna­lazł wresz­cie przy­bru­dzo­ny wo­re­czek i wy­sy­pał z nie­go garść sza­rych wal­ców wiel­ko­ści pal­ca.

— Gdy ło­wisz suma, po­trze­bu­jesz do­bre­go ob­cią­że­nia. Ina­czej przy­nę­ta nie sią­dzie na dnie.

Spraw­nie za­mo­co­wał do ko­twicz­ki trzy oło­wia­ne ob­ciąż­ni­ki. Za­ma­chał na pró­bę i do­ło­żył jesz­cze je­den.

— Oczy­wi­ście, je­śli do­ło­żysz cię­ża­ru, to ry­zy­ku­jesz, że ko­twicz­ka po­le­ci za da­le­ko i ko­niec liny bę­dzie ci zwi­sał pięt­na­ście stóp nad gło­wą. Więc mu­sisz się ja­koś za­bez­pie­czyć. — Ve­ler­gorf roz­plą­tał ko­niec węd­kar­skiej lin­ki i przy­wią­zał ją do liny głów­nej. — W ten spo­sób ścią­gniesz linę w dół, na­wet jak rzu­cisz zbyt moc­no.

Ken­neth sta­rał się nie uśmie­chać zbyt sze­ro­ko, cho­ciaż więk­szość żoł­nie­rzy sto­ją­cych wo­kół Var­hen­na szcze­rzy­ła się już otwar­cie. Skur­czy­byk wie­dział, że lu­dziom po­trze­ba od cza­su do cza­su tro­chę roz­ryw­ki, i po­tra­fił im jej do­star­czyć.

— Ja nie no­szę przy so­bie ze­sta­wu do ło­wie­nia ryb… — Som­nel z Pią­tej naj­wy­raź­niej nie mógł się po­go­dzić z nad­cho­dzą­cą po­raż­ką.

— To trze­ba było użyć noża jako ob­ciąż­ni­ka i spruć so­bie ga­cie, by mieć do­dat­ko­wą lin­kę. — Ve­ler­gorf uśmiech­nął się ła­god­nie. — Ro­zum we łbie masz, żeby my­śleć, a nie dla­te­go, by ci pta­ki nie uwi­ły gniaz­da mię­dzy usza­mi. Go­to­wi?

Nur ski­nął po­nu­ro gło­wą.

— Masz je­den rzut.

— Oczy­wi­ście.

Star­szy dzie­sięt­nik pod­szedł do ścia­ny, zmie­rzył ją wzro­kiem, cof­nął się kil­ka kro­ków. Ko­twicz­ka w jego ręku za­śpie­wa­ła, wi­ru­jąc w sza­leń­czym tem­pie, i po­mknę­ła w górę.

Po chwi­li Pią­ta jęk­nę­ła z roz­cza­ro­wa­niem, a kil­ka gar­ści mo­net zmie­ni­ło wła­ści­cie­li.

— Do­bra, chłop­cy! Szy­ko­wać się do wej­ścia! — Nur nie za­mie­rzał tra­cić cza­su na ob­ra­ża­nie się, pod­szedł do zwi­sa­ją­cej lin­ki, szarp­nął na pró­bę. — Idę pierw­szy i wcią­gnę grub­sze liny.

— A my? — nie­win­no­ścią w gło­sie Ve­ler­gor­fa da­ło­by się ob­dzie­lić tu­zin słod­kich dzie­ci ze świą­tyn­ne­go chó­ru.

— Wy na koń­cu, Var­henn. — Ken­neth nie za­mie­rzał po­zwo­lić mu na zbyt dłu­gie na­pa­wa­nie się trium­fem. — Naj­pierw Pią­ta, po­tem An­dan, Ko­rel z Ósmą i Cer­wes. Nur do­wo­dzi. Nie roz­ła­zi­cie się, tyl­ko za­bez­pie­cza­cie górę. Po­tem wcią­ga­my psy i Bo­re­he­da, na­stęp­nie wcho­dzi resz­ta. Dru­ga bę­dzie mieć za­szczyt osła­niać nas z dołu, nim ją wcią­gnie­my.

— A oni, pa­nie po­rucz­ni­ku? — An­dan wska­zał na grup­kę Szczu­rów.

— Po psach i sza­ma­nie, a przed resz­tą kom­pa­nii. Nie zo­sta­wię ich na ko­niec, bo jesz­cze coś wy­le­zie spod po­kła­du i ich ze­żre.

Udał, że nie sły­szy szep­tów su­ge­ru­ją­cych, że to wca­le nie by­ło­by naj­gor­szym roz­wią­za­niem.

— Ru­szać się!

* * *

Wszyst­ko szło do­brze do chwi­li, gdy na dole zo­sta­ły ostat­nie dwie dzie­siąt­ki. Dru­ga i Siód­ma. Resz­ta kom­pa­nii we­szła już na górę po rze­mien­nych li­nach, a tych, któ­rzy sami nie zdo­ła­li się wspiąć – jak psy, sza­man i One­lia Um­bra – wcią­gnię­to.

Szczyt kasz­te­lu oka­zał się pła­ski, tyl­ko w od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków od jego kra­wę­dzi, na sa­mej ru­fie, wzno­si­ła się nie­wy­so­ka ro­tun­da nie­zna­ne­go prze­zna­cze­nia. Ken­neth zo­sta­wił jej spraw­dze­nie na mo­ment, gdy bę­dzie miał wszyst­kich lu­dzi przy so­bie, bo psy na wi­dok tego dziw­ne­go bu­dyn­ku po­war­ki­wa­ły i skom­la­ły z ogo­na­mi scho­wa­ny­mi pod sie­bie.

Zły znak.

Z góry roz­cią­gał się wspa­nia­ły wi­dok na pa­li­sa­dę, zruj­no­wa­ne śród­o­krę­cie i od­le­gły dziób, uno­szą­cy się i opa­da­ją­cy w po­wol­nym ryt­mie.

Wciąż pły­nę­li na wschód.

Ken­neth zer­k­nął na dół, by po­na­glić lu­dzi Ver­se­na-hon-La­won­sa, gdy jego uwa­gę przy­cią­gnął ruch. I znów. I ko­lej­ny raz. Po­kład za ple­ca­mi tych na dole za­czął wy­plu­wać dzie­siąt­ki… Jego wzrok re­je­stro­wał kształ­ty, ale ro­zum od­ma­wiał przy­pi­sa­nia im kon­kret­nej na­zwy – dzie­siąt­ki stwo­rów. Nie­któ­re mia­ły wiel­kość pa­ster­skich psów, inne lu­dzi, jesz­cze inne gór­skich niedź­wie­dzi. Sza­ro­skó­re, ży­la­ste, wręcz wy­chu­dłe. Ich cia­ła po­ru­sza­ły się dzi­wacz­nie, jak­by sta­wy w koń­czy­nach wy­gi­na­ły im się w nie­wła­ści­wą stro­nę, a py­ski-twa­rze bły­ska­ły wiel­ki­mi oczy­ma i zę­bi­ska­mi, któ­rych nie po­wsty­dził­by się wilk.

Po­rucz­nik na­brał po­wie­trza i wrza­snął:

— Alarm!!!

Ci na dole też już za­uwa­ży­li, co się świę­ci. W mgnie­niu oka zbi­li się w kupę, bły­snę­ła broń, tar­cze zwró­ci­ły się w stro­nę wro­ga. Wy­da­wa­ło się, że kil­ku­na­stu lu­dzi prze­ciw kil­ku­dzie­się­ciu be­stiom nie ma szans, ale na gó­rze kasz­te­lu była prze­cież resz­ta kom­pa­nii. Pierw­szy ze stwo­rów – przy­po­mi­na­ją­cy gór­skie­go lwa o dzi­wacz­nie krót­kim py­sku – sko­czył w stro­nę żoł­nie­rzy i zgi­nął, tra­fio­ny w lo­cie beł­tem.

— Ru­szać się! — Nur jed­ną ręką za­ło­żył dźwi­gnię i na­piął ku­szę, dru­gą po­na­glał zaś swo­ich lu­dzi. — Pią­ta na sta­no­wi­ska!

Blan­ki za­ro­iły się od strzel­ców, lecz po­nie­waż mie­li le­d­wo dwa tu­zi­ny kusz Ken­neth mógł tyl­ko pa­trzeć, jak fala sza­rych be­stii opa­da Dru­gą i Siód­mą i jak kłę­bi się wo­kół ścia­ny tarcz, cię­ta i kłu­ta. A za­nim po­two­ry prze­ła­ma­ły obro­nę straż­ni­ków, spa­dła na nie sal­wa beł­tów, więc sta­do za­ko­tło­wa­ło się, po czym rzu­ci­ło w tył, zo­sta­wia­jąc kil­ka po­dry­gu­ją­cych i si­ka­ją­cych po­so­ką ciał na po­kła­dzie. Lecz chwi­lę po­tem – po­rucz­nik był pe­wien, że ni­g­dy nie za­po­mni tego wi­do­ku – sta­do za­wi­nę­ło się w miej­scu ni­czym ła­wi­ca ryb albo chmu­ra wę­drow­nych szpa­ków i ude­rzy­ło znów, aż li­nia żoł­nie­rzy za­chwia­ła się i pra­wie pę­kła.

Przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że masa ata­ku­ją­cych po­grze­bie pod sobą żoł­nie­rzy, lecz wte­dy Ve­ler­gorf wy­padł przed sze­reg obroń­ców, jego cięż­ki to­pór za­to­czył pół­okrąg, po­wa­la­jąc co naj­mniej trzy be­stie i koń­cząc ruch w czasz­ce czwar­tej. Dzie­sięt­nik cof­nął się na­tych­miast z bro­nią po­kry­tą sza­ro­kr­wi­stą ma­zią, a resz­ta gó­ra­li wrza­snę­ła dzi­ko i ru­nę­ła do kontr­ata­ku. I znów stwo­ry od­sko­czy­ły, zo­sta­wia­jąc kil­ka ciał swych po­bra­tym­ców, a kil­ku­na­stu straż­ni­ków cof­nę­ło się pod ścia­nę i zwar­ło w na­je­żo­ny sta­lą pół­okrąg.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku, scho­dzi­my do nich?

Ko­rel-dus-Ode­rah strze­lił wła­śnie w naj­bliż­sze­go stwo­ra i wal­cząc z cię­ci­wą ku­szy, pa­trzył na do­wód­cę w na­pię­ciu. Na dole straż­ni­cy po­now­nie star­li się z po­two­ra­mi, cię­li, kłu­li i wa­li­li obu­cha­mi w ja­kiejś dzi­wacz­nej pa­ro­dii bi­twy. Bo prze­cież wal­czy­li ze zwie­rzę­ta­mi, z prze­ciw­ni­kiem uzbro­jo­nym w kły i pa­zu­ry, a zwie­rzę­ta nie ata­ku­ją lu­dzi w taki za­wzię­ty i sko­or­dy­no­wa­ny spo­sób.

Lecz nim Ken­neth pod­jął de­cy­zję, trzy naj­po­tęż­niej­sze be­stie, każ­da wiel­ko­ści niedź­wie­dzia, ode­rwa­ły się od głów­nej gru­py i za­ta­cza­jąc koło, za­czę­ły się roz­pę­dzać. Zro­zu­mie­nie, do cze­go zmie­rza­ją, przy­szło do po­rucz­ni­ka w chwi­li, gdy za­wró­ci­ły i przy­spie­sza­jąc, ru­szy­ły na żoł­nie­rzy.

— Za­bić je!

Wy­dał roz­kaz za póź­no, zresz­tą wy­glą­da­ło na to, że garść beł­tów z kusz to za mało, by po­wa­lić te naj­więk­sze po­two­ry. Trzy wa­żą­ce po kil­ka­set fun­tów żywe po­ci­ski po pro­stu wpa­dły na ścia­nę tarcz i roz­bi­ły ją swo­ją masą.

A za­raz za nimi ru­szy­ła resz­ta. W oka­mgnie­niu pod kasz­te­lem po­wsta­ło co­raz bar­dziej krwa­we kłę­bo­wi­sko ciał.

Nur był pierw­szy. Po pro­stu rzu­cił ku­szę, zła­pał linę i zsu­nął się w dół. Już z wy­cią­gnię­tym z po­chwy kor­dem spadł na grzbiet ja­kie­goś po­two­ra i jed­nym ru­chem od­ciął łeb od resz­ty cia­ła.

Resz­ta po­szła za nim, zjeż­dża­li na dół i z po­ra­nio­ny­mi od lin dłoń­mi z mar­szu wpa­da­li w wir rze­zi. Ken­neth sam nie wie­dział, jak się tam zna­lazł, na­gle za­kłę­bi­ły się wo­kół nie­go sza­re cia­ła, kły, zęby, pły­nę­ła po­so­ka. Ode­pchnął naj­bliż­sze­go stwo­ra tar­czą, po­pra­wił mie­czem, ja­kieś pa­zu­ry za­cze­pi­ły o jego kol­czu­gę i spró­bo­wa­ły ścią­gnąć go na ko­la­na, ale wte­dy po­czuł świst za ple­ca­mi i po­tęż­ny to­pór od­rą­bał łapę ata­ku­ją­ce­go.

Ken­neth przy­jął cios szpo­nia­stej łapy na tar­czę, im­pet omal go nie prze­wró­cił, i skon­tro­wał ude­rze­niem z góry. Po­kry­ty sza­rą skó­rą łeb pod­dał się, opry­sku­jąc rudą bro­dę po­rucz­ni­ka ga­la­re­to­wa­tą ma­zią.

I na­gle atak się skoń­czył. Te be­stie, któ­re jesz­cze sta­ły na no­gach, za­wró­ci­ły i za­czę­ły ucie­kać. Szcze­li­ny i pęk­nię­cia w po­kła­dzie po­łknę­ły je jed­ną po dru­giej.

Ve­ler­gorf od­kle­ił się od ple­ców do­wód­cy i po­tęż­nym, obu­ręcz­nym ude­rze­niem to­po­ra od­rą­bał łeb jed­ne­mu z niedź­wie­dzio­wa­tych stwo­rów, któ­ry skłu­ty mie­cza­mi i włócz­nia­mi, jesz­cze się ru­szał.

Splu­nął na ścier­wo, otarł za­krwa­wio­ną twarz.

— Za­bra­ły czte­rech na­szych, pa­nie po­rucz­ni­ku. Alen­tha, Pa­zu­ra, Otha i Aesa. Za­wlo­kły ich na dół, a oni jesz­cze żyli.

Загрузка...