Kasztel na rufie wznosił się nad nimi niczym mury prawdziwego zamku. Wysoki na co najmniej pięćdziesiąt stóp, umocniony zębatymi blankami, sprawiał wrażenie czegoś przeniesionego w całości z lądu. Ale na tym statku nic już nie mogło ich zdziwić.
Ściana z czarnego drewna, podobnie jak inne budowle na statku, także nosiła ślady walki, zaciekłych ataków, które zostawiły na niej głębokie i szerokie wżery po użyciu ognia, widoczne jednak dopiero z bliska; czerń okrętu skutecznie maskowała te blizny. Kenneth poświęcił godzinę na inspekcję całej ściany, raczej szukając wejścia, niż próbując określić przebieg starcia, ale i tak swoje zobaczył. U podnóża ściany kasztelu rozpalono kiedyś gigantyczne ogniska, szerokie i wysokie na dziesiątki stóp. W wielu miejscach ścianę poraniły też siekiery i topory, a przynajmniej porucznik wolał myśleć, że były to siekiery i topory, choć niektóre szramy układały się w podejrzanie równoległe ślady. Jakby na górę próbowały się wdrapać jakieś bestie, wyposażone w trzy- i czteropazurzaste łapy.
Oczywiście, jak to na szczęście Szóstej przystało, nigdzie, ale to nigdzie nie znaleźli żadnego wejścia. Ani jednej bramy, drzwi, nawet furtki wypadowej. Nic, tylko gładka ściana. Do tego żadnych belek czy pni, żadnych łączeń, całość wyglądała, jakby postawiono ją z jednego kawałka drewna. Pierwszy raz widział coś takiego. Albo ten statek wyciosano z naprawdę wielkiego drzewa, albo budujący go cieśle i szkutnicy byli absolutnymi mistrzami w swoim fachu.
Cofnął się trochę, uniósł głowę. Wgryzające się w szare niebo blanki zdawały się z niego kpić.
Bergh przytruchtał do niego, prowadząc na smyczy dwa psy.
— Obwąchaliśmy całą ścianę, panie poruczniku. Nic nie znalazły.
Kenneth skinął głową, tłumiąc przekleństwo. Psy były ostatnim pomysłem, jaki miał, by znaleźć ukryte wejście. Bo przecież, do ciężkiej cholery, rufa musiała mieć jakieś połączenie z resztą statku, oprócz najbardziej oczywistego, jak drabiny czy schody. Zanim rozgorzały na nim walki, oczywiście.
— Jak sądzisz, Bergh, jak dostawali się na górę?
Dziesiętnik przerwał drapanie psa za uszami, wyprostował się, tą samą ręką podrapał się po policzku.
— Normalnie, tędy. — Wskazał ścianę. — Tu mogła być jakaś rampa albo schody. Drewniane, lekkie, łatwe do zawalenia albo spalenia w razie ataku. Jak człowiek przyłoży twarz do ściany i zerknie w górę, to w kilku miejscach widać coś jakby wypukłości sterczące na cal czy dwa. Może tam je mocowali?
Kenneth pokiwał głową. Sam już coś takiego zauważył. Ściana nie była idealnie gładka, a tajemnicze występy pojawiały się zbyt regularnie jak na dzieło przypadku. Mimo to zaangażował do roboty psy, mając nadzieję na ukryte drzwi. Bo schody stanowiły cholernie niepraktyczne rozwiązanie, zważywszy, że całość miała pięćdziesiąt stóp wysokości.
— Możemy spróbować dołem, panie poruczniku. Musieli przecież mieć też przejście pod pokładem.
— Zgłaszasz się na ochotnika, żeby tam powęszyć?
Bergh uśmiechnął się, z zakłopotaniem i wrednie jednocześnie.
— Nie, panie poruczniku. Ale mamy specjalistów od łażenia po ciemnych dziurach. Podobno nawet to lubią.
No tak. Szczury. Mogli jechać z kompanią na jednym wozie, a raczej płynąć na jednym statku, ale i tak żołnierze nie uznają ich za swoich. Zresztą, on też nie. Ale czas, by posłać drużynę Olaga w szambo, jeszcze nie nadszedł. Jeszcze mieli inne opcje.
— Zacny pomysł, dziesiętniku — skwitował kwaśno i znów ocenił wysokość ściany. — Ale najpierw sprawdzimy, jak nam pójdzie z rzucaniem.
* * *
Kompania miała dwa zwoje grubej, rzemiennej liny, która mogła utrzymać pięciu ludzi naraz, lecz tylko jeden zestaw lekkiej, konopno-jedwabnej linki zakończonej stalową kotwiczką. W górach stanowiło to, obok haków, czekanów i raków, podstawowe wyposażenie każdego oddziału Straży. Pomagało się dostać w miejsca, gdzie nie dało się wspiąć o własnych siłach. Kenneth pilnował, by jego Szóstki posiadały przynajmniej dwa takie zestawy na stanie; jeden co prawda przepadł w morzu, ale trzeba się było cieszyć tym, co zostało. Problemem okazała się wysokość. Linka miała długość niewiele większą niż ściana, więc musieli rzucać niemal pionowo w górę.
Zadanie to przypadło w udziale Piątej, bo to jeden z nich miał przy sobie kotwiczkę. Próbowali. Nie można powiedzieć, że nie. Piąta otoczona wianuszkiem kibicujących, udzielających dobrych rad i pokpiwających żołnierzy z innych dziesiątek dawała z siebie wszystko. Po trzydziestym rzucie, gdy kotwiczka albo odbijała się od drewna, albo frunęła w niebo i spadała bezsilnie w dół, Kenneth gestem przywołał do siebie Velergorfa.
— Masz jakiś pomysł, żebyśmy nie spędzili tu reszty dnia?
Wytatuowany dziesiętnik uśmiechnął się złośliwie.
— Oczywiście, panie poruczniku. Powiedziałem nawet, że pomogę, ale Nur kazał mi spadać.
Oficer zmarszczył brwi.
— Varhenn, nie mamy na to czasu.
— Wiem, panie poruczniku. Ale ludzie są zmęczeni, niewyspani i głodni. Dajmy im chwilę odpoczynku. I rozrywki.
Kotwiczka znów wyfrunęła w górę i nagle zatrzymała się w pół ruchu, bo jeden z żołnierzy przydepnął przez nieuwagę linę. Złośliwe okrzyki i gwizdy zagłuszyły wiązankę przekleństw rzucającego.
Porucznik z dziesiętnikiem podeszli do żołnierzy Nura, zmęczonych, zziajanych i czerwonych z wysiłku i złości. Każdy z nich spróbował już zarzucić kotwiczkę przynajmniej kilka razy, ale ściana najwyraźniej drwiła z ich prób.
— Dajcie mi rzucić. — Velergorf wyciągnął dłoń z prawie przepraszającym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
— Jasne. — Krępy Fenlo jeszcze się nie poddawał, zerknął tylko złym wzrokiem na szczyt kasztelu, odmierzył pięć stóp liny zakończone kotwiczką i rozkręcił je w wirujący dysk. — Żebyś potem gadał, że my, chłopaki z Piątej, to niedołę… uuuch… — Cisnął kotwiczkę w górę. — … niedołęgi.
Cała kompania obserwowała, jak czteroramienna kotwiczka mknie w górę, ciągnąc za sobą linę. I jak zwalnia, zawisa na chwilę w powietrzu i spada.
Fenlo Nur zaklął. Nawet niezbyt szpetnie.
— Dobra. — Podniósł kotwiczkę i wręczył Velergorfowi. — Masz trzy rzuty. Jeśli ci się uda, pierwszy wejdę na górę i osobiście cię tam wciągnę.
— Jeden.
— Co, jeden?
— Jeden rzut.
Kilku strażników z Piątej parsknęło kpiąco. Nur zmrużył oczy.
— Jeśli ci się uda za pierwszym razem, wciągniemy tam ciebie i twoją dziesiątkę, racja, Piąta? — Odpowiedział mu chórek przytłumionych potaknięć. — Ale jeśli ci się nie uda, wy rzucacie aż do skutku i wciągacie nas.
Twarze strażników z dziesiątki Nura rozjaśniły się w złośliwych uśmiechach. Velergorf spojrzał na ich dowódcę, potem na Kennetha.
— Możemy, panie poruczniku? Taki mały zakład.
— Znam tę minę. To nie zakład, tylko egzekucja.
— Nie ja kłapię paszczą. — Spojrzenie wytatuowanego podoficera wyrażało najczystszą niewinność. — Poza tym zawsze jest szansa, że taki starzec jak ja o jeden raz za dużo oberwał w głowę i pakuje swoją dziesiątkę w kłopoty.
Cała kompania wwiercała się w nich spojrzeniami, a kilku żołnierzy aż przebierało nogami z niecierpliwości. Kennethowi przemknęła przez głowę kwaśna myśl – co też teraz pomyślałby sobie o nich Borehed? Stoją na pokładzie największego dziwu od czasu Wojen Bogów, a w głowie im tylko szczenięce wygłupy. W gruncie rzeczy jednak miał w nosie opinię szamana.
— Dobra. Zakład stoi. Jak ci się uda, Piąta wciąga na górę Drugą, jak nie, Druga – Piątą. Jeden rzut, żadnych prób, poprawek ani jęków, że lina się poplątała.
Dziesiętnicy zasalutowali.
— Rozkaz.
— Ile czasu potrzebujesz na przygotowanie się?
— Kilka minut.
— Masz kwadrans, żeby potem nie było gadania, że ci czasu brakło.
Trzeba też było dać ludziom chwilę na poobstawianie zakładów.
— Jak tylko zaczepimy liny, wchodzimy. — Kenneth wskazał ręką na szczyt kasztelu. — Zjedzcie coś, napijcie się. Bergh, przygotuj psy do wciągnięcia na górę. Wszystkie. Aherskie też. Andan, skombinuj uprząż dla szamana. Cerwes, jak już postawiłeś swoją część żołdu, zajmij się wartami. Nie chcę żadnych niespodzianek.
Cerwes Fenl poprawił skórzany hełm.
— A pan, poruczniku, jak obstawia?
Kenneth posłał dziesiętnikowi oszczędny uśmiech.
— Znam Velergorfa od lat. Widziałem, jak wygrywał i przegrywał zakłady, ale dziś się powstrzymam. Może dlatego, że wiem, że wygra, więc to żadna zabawa, a może dlatego, że wiem, że przegra, więc szkoda mi pieniędzy. Zgadnij.
Ruszył do sań, na których leżał Borehed. Szaman wciąż był nieprzytomny, pierś unosiła mu się w szybkim, szarpanym oddechu, pot lepił włosy do czaszki. Tatuaże wydawały się bledsze i jakby lekko rozmyte.
Kenneth nie musiał wzywać Nura, by się przekonać, że duch wyciągnięty lub wyrwany z ciała ahera nie wrócił. Teraz porucznika czekała inna rozmowa, którą zresztą odkładał już zbyt długo.
Odszukał wzrokiem grupkę Szczurów. Onelia Umbra wciąż stała między nimi, jakby sama była na żołdzie Nory. Podobnie jak dowódca Szczurów, nie unikała jego spojrzenia.
Kenneth skinął na nich dłonią, powstrzymując kolejnym gestem resztę szpiegów. Chciał rozmawiać tylko z tą dwójką.
Podeszli z ociąganiem.
— Po co mi zawracasz głowę?
Olag-hes-Brend postanowił od razu przejąć inicjatywę w dyskusji. Porucznik zmierzył go spojrzeniem z góry na dół, i z powrotem. Czarnobrody Szczur wygladał na wyraźniej chudszego i bledszego niż w chwili, gdy się spotkali, zdawało się, całe miesiące temu. Miał też o wiele bardziej zacięty, ponury wyraz oczu. To już nie był ten pewny siebie, arogancki posłaniec, przekonany, że kompania Górskiej Straży będzie skakać na jego rozkaz tak długo i wysoko, jak jej każe. Bo ponury cień Nory za plecami dawał mu taką pewność.
Zawiódł, nie wykonał rozkazów, a ludzie, których miał zabrać z przełęczy, oraz najcenniejszy jeniec Imperium znaleźli się teraz bogowie wiedzą gdzie. A wszystko przez to, że chciał zadrwić z Górskiej Straży i opóźnił przekazanie rozkazów. Wszelkie wymówki, którymi mógł się usprawiedliwiać, nie mogły uchronić go od kary, nawet jeśli jakimś cudem uda im się wrócić bezpiecznie do domu.
Mimo wszystko była w nim jakaś zadziorność. Jego kariera legła w gruzach, ale i tak zamierzał warczeć i odszczekiwać się światu.
Kenneth skinął głową i uśmiechnął się z uznaniem.
— Byłby z ciebie dobry strażnik, Szczurze. Jeśli Nora nie będzie chciała ci już płacić żołdu, zajrzyj do Belenden. Służą u nas byli zbóje, to i dla ciebie znajdzie się miejsce.
Przeniósł wzrok na kobietę. Widać było po niej zmęczenie, ale nadal, mimo podkrążonych oczu i warg spierzchniętych od zimna i soli, była piękna. Nadal przyciągała uwagę.
— Wiecie, co myślę? Myślę, że wszyscy się tutaj boimy. Może moi żołnierze dość szybko przyzwyczaili się do tego miejsca. Może dlatego, że jest takie wielkie i prawie nie czuć, że płyniemy po morzu. Ale i tak są spięci. Czują niepokój, nawet jeśli tego nie okazują. Borehed… — porucznik zerknął na nieprzytomnego szamana — Borehed srał pod siebie przez cały czas. Twoi ludzie i ty również jesteście przerażeni, nie… nie zaprzeczaj, hes-Brend. Zapewne nie masz pojęcia, co to jest, skąd się wzięło i co właściwie znaczy pojawienie się tego statku, ale masz dość rozumu, by wiedzieć, że jest to coś, co przerasta cię tak, jak te góry przerastają zwykłego człowieka. Możemy tu wszyscy zginąć i nikt w Imperium nigdy nie dowie się, co się z nami stało. A nawet jeśli się stąd wydostaniemy, dowództwo Nory zamknie nas w ciemnym miejscu, z którego nie wyjdziemy do końca świata.
Przerwał, wpatrując się w twarz kobiety. Nawet nie mrugnęła.
— Długa ta moja przemowa, ale chodzi o to, że jedyną osobą zachowującą niezwykły spokój jesteś ty, moja droga „hrabianko”. — Drgnęła na to określenie i, o dziwo, zarumieniła się lekko. — Kazałem cię dyskretnie obserwować, Onelio Umbro. Przez wszystkie ostatnie dni. Ty też się boisz, ale… nie rozglądasz się na boki, nie podziwiasz nowych widoków, po prostu nie jesteś zaskoczona. Twój strach ma imię, czyli wiesz lub domyślasz się, gdzie jesteśmy. — Na chwilę umilkł, nie spuszczając wzroku z kobiety. — Borehed twierdzi, że to statek Nieśmiertelnej Floty. Podobno kiedyś, za czasów Wojen Bogów, ta Flota pływała po naszych morzach. Słyszałaś kiedyś tę nazwę? Wiesz, co ona znaczy?
— Tylko w bajkach. Legendach powtarzanych nocą. O statkach wielkich jak miasta, które popłyną, dokąd się zechce. O wolności… — Gestem objęła poharatany pokład, a jej twarz przybrała wyraz bolesnego rozczarowania. — Jeśli jednak tak ma wyglądać ta wolność… lepiej nie znać prawdy.
Na te słowa dowódca Szczurów aż się zatchnął. Kenneth założyłby się o cały swój żołd, że wcześniej Olag-hes-Brend wypytywał blondynkę, czy wie cokolwiek o tym statku, ale nie otrzymał odpowiedzi. Aż do teraz.
— Wiesz, co znajdziemy na rufie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie wiem. Ale w legendach powtarzanych nocą było miejsce nie tylko dla bogów, ale też dla innych potęg. — Wskazała rufę statku. — Jeśli się tam dostaniecie, to spotkacie pewnie jedną z nich.
Jej spojrzenie było dzikie i Kenneth zrozumiał, że ona balansuje nad przepaścią. Już raz to widział. Gdy szli przez Mrok, uciekła w głąb własnej głowy, tańcząc na krawędzi szaleństwa. Teraz też zbliżała się do tego stanu.
Postanowił nie naciskać. Fałszywa hrabianka zapewne i tak nie wiedziała więcej.
— Pilnuj jej, Szczurze. Za kwadrans wchodzimy na górę.
Velergorf stał kilkanaście kroków od kasztelu w otoczeniu strażników. Chyba tylko ci, którzy musieli pełnić wartę, trzymali się z daleka.
Wytatuowany dziesiętnik zdążył opróżnić swoją sakwę i właśnie rozkładał na deskach pokładu jej zawartość.
— Cały problem polega na tym — mówił, nie przerywając przeglądania kupki szpargałów, wśród których było między innymi krzesiwo, dwa noże, kłębek wędkarskiej linki i zapasowe onuce — że kotwiczka jest za lekka, by pociągnąć wysoko w górę tak długi kawał liny. Obserwowałem to z tyłu, tylko dwa razy udało wam się chłopcy osiągnąć szczyt. Zazwyczaj brakowało kilku stóp.
Znalazł wreszcie przybrudzony woreczek i wysypał z niego garść szarych walców wielkości palca.
— Gdy łowisz suma, potrzebujesz dobrego obciążenia. Inaczej przynęta nie siądzie na dnie.
Sprawnie zamocował do kotwiczki trzy ołowiane obciążniki. Zamachał na próbę i dołożył jeszcze jeden.
— Oczywiście, jeśli dołożysz ciężaru, to ryzykujesz, że kotwiczka poleci za daleko i koniec liny będzie ci zwisał piętnaście stóp nad głową. Więc musisz się jakoś zabezpieczyć. — Velergorf rozplątał koniec wędkarskiej linki i przywiązał ją do liny głównej. — W ten sposób ściągniesz linę w dół, nawet jak rzucisz zbyt mocno.
Kenneth starał się nie uśmiechać zbyt szeroko, chociaż większość żołnierzy stojących wokół Varhenna szczerzyła się już otwarcie. Skurczybyk wiedział, że ludziom potrzeba od czasu do czasu trochę rozrywki, i potrafił im jej dostarczyć.
— Ja nie noszę przy sobie zestawu do łowienia ryb… — Somnel z Piątej najwyraźniej nie mógł się pogodzić z nadchodzącą porażką.
— To trzeba było użyć noża jako obciążnika i spruć sobie gacie, by mieć dodatkową linkę. — Velergorf uśmiechnął się łagodnie. — Rozum we łbie masz, żeby myśleć, a nie dlatego, by ci ptaki nie uwiły gniazda między uszami. Gotowi?
Nur skinął ponuro głową.
— Masz jeden rzut.
— Oczywiście.
Starszy dziesiętnik podszedł do ściany, zmierzył ją wzrokiem, cofnął się kilka kroków. Kotwiczka w jego ręku zaśpiewała, wirując w szaleńczym tempie, i pomknęła w górę.
Po chwili Piąta jęknęła z rozczarowaniem, a kilka garści monet zmieniło właścicieli.
— Dobra, chłopcy! Szykować się do wejścia! — Nur nie zamierzał tracić czasu na obrażanie się, podszedł do zwisającej linki, szarpnął na próbę. — Idę pierwszy i wciągnę grubsze liny.
— A my? — niewinnością w głosie Velergorfa dałoby się obdzielić tuzin słodkich dzieci ze świątynnego chóru.
— Wy na końcu, Varhenn. — Kenneth nie zamierzał pozwolić mu na zbyt długie napawanie się triumfem. — Najpierw Piąta, potem Andan, Korel z Ósmą i Cerwes. Nur dowodzi. Nie rozłazicie się, tylko zabezpieczacie górę. Potem wciągamy psy i Boreheda, następnie wchodzi reszta. Druga będzie mieć zaszczyt osłaniać nas z dołu, nim ją wciągniemy.
— A oni, panie poruczniku? — Andan wskazał na grupkę Szczurów.
— Po psach i szamanie, a przed resztą kompanii. Nie zostawię ich na koniec, bo jeszcze coś wylezie spod pokładu i ich zeżre.
Udał, że nie słyszy szeptów sugerujących, że to wcale nie byłoby najgorszym rozwiązaniem.
— Ruszać się!
* * *
Wszystko szło dobrze do chwili, gdy na dole zostały ostatnie dwie dziesiątki. Druga i Siódma. Reszta kompanii weszła już na górę po rzemiennych linach, a tych, którzy sami nie zdołali się wspiąć – jak psy, szaman i Onelia Umbra – wciągnięto.
Szczyt kasztelu okazał się płaski, tylko w odległości kilkudziesięciu kroków od jego krawędzi, na samej rufie, wznosiła się niewysoka rotunda nieznanego przeznaczenia. Kenneth zostawił jej sprawdzenie na moment, gdy będzie miał wszystkich ludzi przy sobie, bo psy na widok tego dziwnego budynku powarkiwały i skomlały z ogonami schowanymi pod siebie.
Zły znak.
Z góry rozciągał się wspaniały widok na palisadę, zrujnowane śródokręcie i odległy dziób, unoszący się i opadający w powolnym rytmie.
Wciąż płynęli na wschód.
Kenneth zerknął na dół, by ponaglić ludzi Versena-hon-Lawonsa, gdy jego uwagę przyciągnął ruch. I znów. I kolejny raz. Pokład za plecami tych na dole zaczął wypluwać dziesiątki… Jego wzrok rejestrował kształty, ale rozum odmawiał przypisania im konkretnej nazwy – dziesiątki stworów. Niektóre miały wielkość pasterskich psów, inne ludzi, jeszcze inne górskich niedźwiedzi. Szaroskóre, żylaste, wręcz wychudłe. Ich ciała poruszały się dziwacznie, jakby stawy w kończynach wyginały im się w niewłaściwą stronę, a pyski-twarze błyskały wielkimi oczyma i zębiskami, których nie powstydziłby się wilk.
Porucznik nabrał powietrza i wrzasnął:
— Alarm!!!
Ci na dole też już zauważyli, co się święci. W mgnieniu oka zbili się w kupę, błysnęła broń, tarcze zwróciły się w stronę wroga. Wydawało się, że kilkunastu ludzi przeciw kilkudziesięciu bestiom nie ma szans, ale na górze kasztelu była przecież reszta kompanii. Pierwszy ze stworów – przypominający górskiego lwa o dziwacznie krótkim pysku – skoczył w stronę żołnierzy i zginął, trafiony w locie bełtem.
— Ruszać się! — Nur jedną ręką założył dźwignię i napiął kuszę, drugą ponaglał zaś swoich ludzi. — Piąta na stanowiska!
Blanki zaroiły się od strzelców, lecz ponieważ mieli ledwo dwa tuziny kusz Kenneth mógł tylko patrzeć, jak fala szarych bestii opada Drugą i Siódmą i jak kłębi się wokół ściany tarcz, cięta i kłuta. A zanim potwory przełamały obronę strażników, spadła na nie salwa bełtów, więc stado zakotłowało się, po czym rzuciło w tył, zostawiając kilka podrygujących i sikających posoką ciał na pokładzie. Lecz chwilę potem – porucznik był pewien, że nigdy nie zapomni tego widoku – stado zawinęło się w miejscu niczym ławica ryb albo chmura wędrownych szpaków i uderzyło znów, aż linia żołnierzy zachwiała się i prawie pękła.
Przez moment wydawało się, że masa atakujących pogrzebie pod sobą żołnierzy, lecz wtedy Velergorf wypadł przed szereg obrońców, jego ciężki topór zatoczył półokrąg, powalając co najmniej trzy bestie i kończąc ruch w czaszce czwartej. Dziesiętnik cofnął się natychmiast z bronią pokrytą szarokrwistą mazią, a reszta górali wrzasnęła dziko i runęła do kontrataku. I znów stwory odskoczyły, zostawiając kilka ciał swych pobratymców, a kilkunastu strażników cofnęło się pod ścianę i zwarło w najeżony stalą półokrąg.
— Panie poruczniku, schodzimy do nich?
Korel-dus-Oderah strzelił właśnie w najbliższego stwora i walcząc z cięciwą kuszy, patrzył na dowódcę w napięciu. Na dole strażnicy ponownie starli się z potworami, cięli, kłuli i walili obuchami w jakiejś dziwacznej parodii bitwy. Bo przecież walczyli ze zwierzętami, z przeciwnikiem uzbrojonym w kły i pazury, a zwierzęta nie atakują ludzi w taki zawzięty i skoordynowany sposób.
Lecz nim Kenneth podjął decyzję, trzy najpotężniejsze bestie, każda wielkości niedźwiedzia, oderwały się od głównej grupy i zataczając koło, zaczęły się rozpędzać. Zrozumienie, do czego zmierzają, przyszło do porucznika w chwili, gdy zawróciły i przyspieszając, ruszyły na żołnierzy.
— Zabić je!
Wydał rozkaz za późno, zresztą wyglądało na to, że garść bełtów z kusz to za mało, by powalić te największe potwory. Trzy ważące po kilkaset funtów żywe pociski po prostu wpadły na ścianę tarcz i rozbiły ją swoją masą.
A zaraz za nimi ruszyła reszta. W okamgnieniu pod kasztelem powstało coraz bardziej krwawe kłębowisko ciał.
Nur był pierwszy. Po prostu rzucił kuszę, złapał linę i zsunął się w dół. Już z wyciągniętym z pochwy kordem spadł na grzbiet jakiegoś potwora i jednym ruchem odciął łeb od reszty ciała.
Reszta poszła za nim, zjeżdżali na dół i z poranionymi od lin dłońmi z marszu wpadali w wir rzezi. Kenneth sam nie wiedział, jak się tam znalazł, nagle zakłębiły się wokół niego szare ciała, kły, zęby, płynęła posoka. Odepchnął najbliższego stwora tarczą, poprawił mieczem, jakieś pazury zaczepiły o jego kolczugę i spróbowały ściągnąć go na kolana, ale wtedy poczuł świst za plecami i potężny topór odrąbał łapę atakującego.
Kenneth przyjął cios szponiastej łapy na tarczę, impet omal go nie przewrócił, i skontrował uderzeniem z góry. Pokryty szarą skórą łeb poddał się, opryskując rudą brodę porucznika galaretowatą mazią.
I nagle atak się skończył. Te bestie, które jeszcze stały na nogach, zawróciły i zaczęły uciekać. Szczeliny i pęknięcia w pokładzie połknęły je jedną po drugiej.
Velergorf odkleił się od pleców dowódcy i potężnym, oburęcznym uderzeniem topora odrąbał łeb jednemu z niedźwiedziowatych stworów, który skłuty mieczami i włóczniami, jeszcze się ruszał.
Splunął na ścierwo, otarł zakrwawioną twarz.
— Zabrały czterech naszych, panie poruczniku. Alentha, Pazura, Otha i Aesa. Zawlokły ich na dół, a oni jeszcze żyli.