Rozdział 2

Kur­han wzno­sił się stro­mo, bódł nie­bo ni­czym ka­mien­ny grot o uła­ma­nym czub­ku, po­rzu­co­ny przez za­po­mi­nal­skie bó­stwo. To było pierw­sze sko­ja­rze­nie, ja­kie przy­cho­dzi­ło czło­wie­ko­wi na myśl, gdy od­chy­lał płach­tę na­mio­tu i sta­wał przed tym ol­brzy­mem. I po raz ko­lej­ny Ek­ken­hard po­czuł po­dziw i sza­cu­nek, zmie­sza­ne ze zdu­mie­niem. Wo­za­cy usy­pa­li tę bu­dow­lę w mniej niż dwa mie­sią­ce i to nie, jak wszyst­kie ste­po­we kur­ha­ny, z zie­mi, lecz z ka­mie­ni i skał prze­trans­por­to­wa­nych spod pod­nó­ża Ole­ka­dów.

Gła­zy wa­żą­ce po kil­ka ty­się­cy fun­tów ukła­da­no war­stwa­mi, wy­peł­nia­jąc luki mię­dzy nimi mniej­szy­mi ka­mie­nia­mi i żwi­rem. Ten kur­han, zwa­ny już Męką Wy­bra­nej, miał stać wie­ki, ty­siąc­le­cia, by upa­mięt­niać dzień, w któ­rym Pani Koni po­now­nie zwró­ci­ła się do Ver­dan­no i ob­ja­wi­ła im swo­ją wolę. Nad­cho­dzi­ły cięż­kie cza­sy, dni krwi i po­żo­gi, zno­ju i łez, więc Wo­za­cy zo­sta­li zwol­nie­ni z przy­się­gi i mo­gli już do­sia­dać koni. Ofia­ra Key’li, Wy­bra­nej, któ­rej wi­zja po­wstrzy­ma­ła bra­to­bój­czą rzeź i zwró­ci­ła wo­zac­kim ple­mio­nom ich Utra­co­ne Dzie­ci, wy­ma­ga­ła ta­kie­go wła­śnie upa­mięt­nie­nia. Na szczy­cie kur­ha­nu sta­ną osta­tecz­nie trzy ka­mien­ne słu­py usta­wio­ne w ostro­kąt, a pod nimi bę­dzie pło­nąć wiecz­ny ogień.

Py­ta­nie, dla­cze­go bo­go­wie, za­nim ze­ślą na ko­goś wi­zję, „ob­da­ro­wu­ją” go męką po­nad siły, jak­by nie mo­gli po pro­stu ru­szyć tył­ków ze swo­ich po­zła­ca­nych tro­nów i po ludz­ku wszyst­ko po­wie­dzieć, na­dal po­zo­sta­wa­ło bez od­po­wie­dzi.

Ale praw­da była taka, że tu i te­raz le­piej ta­kich py­tań nie za­da­wać gło­śno.

Ek­ken­hard roz­ma­wiał wczo­raj z And’ewer­sem. And’ewer­sem Zła­ma­nym, And’ewer­sem Si­wym. Pa­mię­tał go z wcze­snej wio­sny, gdy Wo­za­cy szy­ko­wa­li się do wę­drów­ki przez Ole­ka­dy, jako po­tęż­ne­go męż­czy­znę o gło­sie na­wy­kłym do wy­da­wa­nia roz­ka­zów, ota­cza­ne­go przez swo­ich lu­dzi nie­mal na­ma­cal­nym sza­cun­kiem. Te­raz ko­wal, nie­gdy­siej­szy En’leyd obo­zu New’harr, był wy­chu­dzo­nym, sczer­nia­łym cie­niem sa­me­go sie­bie. Wło­sy mu po­si­wia­ły, gar­bił się, a dło­nie bez prze­rwy za­ci­skał w pię­ści. Za­ci­skał i roz­pro­sto­wy­wał, jak­by pró­bo­wał za­gnia­tać cia­sto z bólu i stra­ty.

Całe dnie spę­dzał ja­kąś milę od kur­ha­nu, któ­ry jego po­bra­tym­cy wzno­si­li na cześć jego wła­snej cór­ki, i wpa­try­wał się w krąg wy­pa­lo­nej zie­mi. W tym miej­scu spło­nął wóz z Key’lą. W tym miej­scu spło­nę­ło ser­ce ko­wa­la. Nie­któ­rzy mó­wi­li, że prze­sa­dza, że i tak oca­lił więk­szość ro­dzi­ny, zo­sta­ło mu kil­ko­ro dzie­ci, sy­no­wie dziel­ni jak mło­de ogie­ry i cór­ki pięk­ne ni­czym trzy­let­nie kla­cze. Że po­wi­nien się cie­szyć i być wdzięcz­nym bo­gi­ni, iż swo­im Gło­sem uczy­ni­ła jego naj­młod­sze dziec­ko.

Ostat­ni głu­piec, któ­ry po­wie­dział to And’ewer­so­wi w twarz, wciąż le­czył po­ła­ma­ne gna­ty.

Ek­ken­hard czuł za­wód. Przy­był tu, bo Im­pe­rium po­trze­bo­wa­ło Wo­za­ków, by sta­no­wi­li ostrze włócz­ni zwie­sza­ją­ce się od pół­no­cy nad gło­wą se-koh­landz­kie­go Ojca Woj­ny. Oni i Sah­ren­dey. Wódz tych ostat­nich – Ama­ne­we Czer­wo­ny, był przy­naj­mniej kon­kret­ną po­sta­cią, nie­mal kró­lem, z któ­rym dało się roz­ma­wiać, za­wie­rać trak­ta­ty, miał też sy­nów, któ­rzy mie­li odzie­dzi­czyć po nim ty­tuł w spo­sób ja­sny i przej­rzy­sty. Jak na kon­nych bar­ba­rzyń­ców, rzecz ja­sna. Tym­cza­sem Ver­dan­no na­dal opie­ra­li swo­ją wła­dzę na li­czą­cej pra­wie set­kę głów Ra­dzie Obo­zów, trak­tu­jąc ród kró­lew­ski jak ozdób­kę. Trud­no za­wie­rać trwa­łe so­ju­sze z czymś ta­kim. Trud­no usta­lać stra­te­gie, a już zu­peł­nie nie­moż­li­we jest za­cho­wa­nie ja­kie­go­kol­wiek se­kre­tu.

And’ewers sta­no­wił dla Me­ekha­nu szan­sę, by to zmie­nić, En’leyd obo­zu New’harr, bo­ha­ter bi­twy nad Las­są, któ­ry po­wstrzy­mał całą po­tę­gę Yawe­ny­ra, ten, któ­re­go cór­kę wy­bra­ła sama Pani Koni. Ide­al­ny kan­dy­dat, by przy ci­chym wspar­ciu Im­pe­rium wy­su­nąć się na czo­ło w nad­mier­nie roz­bu­do­wa­nej, nie­pew­nej struk­tu­rze wła­dzy u Wo­za­ków. Na do­da­tek był wdow­cem, więc mógł­by ła­two wże­nić się w kró­lew­ski ród i zo­stać pierw­szym kró­lem z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, ja­kie­go Ver­dan­no mie­li­by od se­tek lat. A wię­zy lo­jal­no­ści i przy­jaź­ni, któ­re łą­czy­ły go z Gen­no La­skol­ny­kiem i in­ny­mi me­ekhań­ski­mi do­wód­ca­mi, oraz po­czu­cie wdzięcz­no­ści za po­moc, uczy­ni­ły­by z nie­go naj­cen­niej­sze­go so­jusz­ni­ka Im­pe­rium na Wscho­dzie.

Ale ko­wal za­ła­mał się po śmier­ci naj­młod­szej cór­ki.

Gdy my­ślał, że ją stra­cił, po­tra­fił się sku­pić na swo­ich obo­wiąz­kach, prze­pro­wa­dzić ka­ra­wa­nę przez dzie­siąt­ki mil ste­pu, od­pie­ra­jąc ata­ki ko­czow­ni­ków, po­tra­fił rzu­cić się do gar­dła sa­me­mu Ojcu Woj­ny. Gdy od­zy­skał ją na chwi­lę, by tuż po wy­gra­nej bi­twie wró­cić do obo­zu i sta­nąć przed wciąż dy­mią­cy­mi zglisz­cza­mi wozu, coś w nim pę­kło. Był jak… – Wo­za­cy uży­wa­li tego po­rów­na­nia, zer­ka­jąc z dala na swo­je­go do­wód­cę – jak łuk zbyt dłu­go na­pię­ty, któ­ry wresz­cie pękł.

Ek­ken­hard wi­dy­wał to cza­sem u agen­tów, któ­rzy bez chwi­li wy­tchnie­nia pra­co­wa­li w trud­nych miej­scach. Za­ła­my­wa­li się z naj­błah­sze­go po­wo­du. Nora od­sy­ła­ła ich wte­dy do in­nej ro­bo­ty, przy pa­pie­rach albo przy szko­le­niu no­wych szpie­gów. A cza­sem za­my­ka­no ich w jed­nym z tych zam­ków, z któ­rych się nie wy­cho­dzi do koń­ca ży­cia. Ale And’ewer­sa nie dało się ni­g­dzie ode­słać. Był po­trzeb­ny tu i te­raz.

Kwa­drans roz­mo­wy, skła­da­ją­cej się w więk­szo­ści z mo­no­lo­gu wy­gła­sza­ne­go do ple­ców si­we­go star­ca, prze­ko­nał go, że ten czło­wiek jest dla Im­pe­rium stra­co­ny. And’ewers od­po­wia­dał pół­słów­ka­mi albo wca­le, nie ode­zwał się na­wet wte­dy, gdy Ek­ken­hard wy­ja­wił, że to on wy­słał w mi­sję dwie dziew­czy­ny, któ­re bra­ły udział w oca­le­niu jego cór­ki. Na sło­wo „oca­le­nie” spod si­wej grzy­wy bły­snę­ły za­pad­nię­te w ciem­nych ja­mach oczy, a ko­wal splu­nął w po­go­rze­li­sko i spiął się moc­niej.

Po tym jak­by zni­kąd po­ja­wi­ły się dwie po­zo­sta­łe cór­ki And’ewer­sa i dały Szczu­ro­wi znać, że ma się zbie­rać. Dziew­czy­ny no­si­ły skó­rza­ne pan­ce­rze, lek­kie to­por­ki i włócz­nie, więc na­wet nie pró­bo­wał dys­ku­to­wać.

Szpieg był w obo­zie tyl­ko go­ściem, i to go­ściem, któ­ry na­ru­szył pew­ne nie­pi­sa­ne pra­wo. Wo­za­cy bu­do­wa­li kur­han na pa­miąt­kę Key’li, igno­ru­jąc jed­no­cze­śnie sza­leń­stwo tra­wią­ce jej ojca.

Ra­port, jaki wy­śle do Nory, bę­dzie krót­ki i zwię­zły. And’ewer­sa nie da się wy­ko­rzy­stać w pla­nach Im­pe­rium. Na­dal jed­nak nie zna­le­zio­no lep­sze­go kan­dy­da­ta na wład­cę Wo­za­ków, któ­ry był­by jed­no­cze­śnie wier­nym i lo­jal­nym so­jusz­ni­kiem Me­ekha­nu.

* * *

Wy­słu­chu­jąc ra­por­tu o Wo­za­kach, Im­pe­ra­tor nie od­ry­wał wzro­ku od Gen­trel­la. I było to nie­po­ko­ją­ce spoj­rze­nie. Nie groź­ne czy roz­złosz­czo­ne, lecz tak­su­ją­ce i uważ­ne.

Oraz spo­koj­ne.

Kan-Owar pa­mię­tał do­brze, kie­dy ce­sarz miał taki wzrok. Prze­szło ćwierć wie­ku temu, gdy Me­ekhan chwiał się pod ude­rze­nia­mi se-koh­landz­kich lanc, a więk­szość do­rad­ców na­le­ga­ła, by po­rzu­cić pół­noc Im­pe­rium, uciec za Do­vsy i Góry Krze­mien­ne i prze­cze­kać. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że ko­czow­ni­cy są jak śmie­ci przy­nie­sio­ne przez wiatr, przy­wia­ło ich, to i wy­wie­je, sami odej­dą. Inni twier­dzi­li, że uciecz­ka za góry to tyl­ko ma­newr dla zła­pa­nia od­de­chu, wy­sta­wie­nia no­wych ar­mii, za­war­cia no­wych so­ju­szy. Że jak Me­ekhan otrzą­śnie się i okrzep­nie, to te nowe ar­mie ru­szą z po­wro­tem, od­bi­jać utra­co­ne pro­win­cje. A wte­dy w spoj­rze­niu dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nie­go ce­sa­rza po­ja­wił się po­dob­ny spo­kój.

Reszt­ki Ar­mii Samr i Ar­mii Omlah wraz z We­ssyr­czy­ka­mi bro­nią się za Ma­łym Mu­rem, po­wie­dział, Ole­ka­dy są jak nóż wbi­ty w bok bar­ba­rzyń­skie­go kró­le­stwa, twier­dze w Gó­rach Po­że­gna­nia wciąż się trzy­ma­ją, część miast jesz­cze nie pa­dła, a wy mó­wi­cie, że mamy po­rzu­cić wszyst­ko, co osią­gnę­li­śmy na Pół­no­cy przez ostat­nie trzy­sta lat, i uciec? Je­śli zo­sta­wi­my pół­noc­ne pro­win­cje, ni­g­dy już ich nie od­zy­ska­my, stra­ci­my lo­jal­ność gó­ra­li, stra­ci­my ser­ca tam­tej­szych miesz­kań­ców, a na­sze miej­sce zaj­mą kul­ty, sza­le­ni pro­ro­cy, teo­kra­cje i ja­kieś gów­nia­ne księ­stew­ka. Zo­sta­je­my. Zo­sta­je­my i bro­ni­my sto­li­cy. Ogło­ście wszyst­kim, że ce­sarz i dwór nie po­rzu­ca­ją Me­ekha­nu.

Wiel­ka Czyst­ka Ru­dej Je­sie­ni od­ci­snę­ła się na kar­tach hi­sto­rii Im­pe­rium jako naj­bar­dziej dra­ma­tycz­ny mo­ment woj­ny z ko­czow­ni­ka­mi. Ucze­ni na­zwa­li tam­tą je­sień Rudą, bo Me­ekhan krwa­wił jak ni­g­dy przed­tem, a pola bi­tew i po­ty­czek w pro­mie­niu dwu­stu mil od sto­li­cy zru­dzia­ły od im­pe­rial­nej krwi. Gen­no La­skol­nyk, nowy ce­sar­ski fa­wo­ryt, wstrzy­mał wy­sy­ła­nie puł­ków jaz­dy na pół­noc, bu­du­jąc swo­ją Kon­ną Ar­mię. Ale żeby dać mu czas, by opóź­nić nad­cią­ga­ją­ce pod Mia­sto a’ke­ery, trzy ar­mie ce­sar­stwa wy­krwa­wi­ły się w kil­ku ko­lej­nych star­ciach, za­ście­la­jąc rów­ni­ny środ­ko­we­go Me­ekha­nu ty­sią­ca­mi ciał. Jed­nak wbrew temu, co mó­wi­li wte­dy do­mo­ro­śli stra­te­dzy, wca­le nie była to da­rem­na ofia­ra.

Bo ogło­sze­nie, że Kre­gan-ber-Ar­lens nie uciek­nie za góry, było wy­zwa­niem, któ­re­go wład­ca ko­czow­ni­ków nie mógł zi­gno­ro­wać. Yawe­nyr Dzie­cię Koni, Pan Ty­sią­ca Lanc, Oj­ciec Woj­ny Se-koh­land­czy­ków wie­dział, że je­śli zaj­mie sto­li­cę Me­ekha­nu, i je­śli za­tknie gło­wę ce­sa­rza na włócz­ni, to wy­gra woj­nę. Upar­ci gó­ra­le pod­da­dzą się, mia­sta i twier­dze sta­wia­ją­ce opór otwo­rzą bra­my, a on sam przej­dzie do le­gen­dy jako ten, któ­ry rzu­cił na ko­la­na nie­po­ko­na­ne od wie­ków Im­pe­rium. Jed­ną bi­twą wy­gra to, co mu­siał­by wy­szar­py­wać w wie­lu krwa­wych kam­pa­niach.

Więc ścią­gnął całą swo­ją po­tę­gę pod Góry Krze­mien­ne, prze­ry­wa­jąc ob­lę­że­nia twierdz i łu­pie­nie nie­mal bez­bron­ne­go kra­ju. Hi­sto­ry­cy wciąż się spie­ra­li, czy w Bi­twie o Me­ekhan bra­ło udział sie­dem­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt czy sto ty­się­cy ko­czow­ni­ków, lecz w grun­cie rze­czy były to spo­ry ja­ło­we i nie­istot­ne. Naj­waż­niej­sze, że Pół­noc ode­tchnę­ła, gdyż więk­szość na­jeźdź­ców ru­szy­ła po gło­wę ce­sa­rza.

A Wiel­ka Czyst­ka wy­ku­ła ostrze, któ­re mia­ło po­de­rżnąć se-koh­landz­kiej na­wa­le gar­dło.

Kre­gan-ber-Ar­lens w kil­ka dni po­zbył się więk­szo­ści do­rad­ców optu­ją­cych za od­da­niem sto­li­cy w ręce wro­ga, przy oka­zji od­su­wa­jąc od wła­dzy tych, któ­rzy krę­po­wa­li mu ręce, po czym przy­stą­pił do na­pra­wy i wzmoc­nie­nia woj­ska. Miał czas, gdyż Ruda Je­sień prze­szła nad­zwy­czaj szyb­ko w bia­łą zimę, któ­ra wstrzy­ma­ła dzia­ła­nia wo­jen­ne na do­bre pięć mie­się­cy. Osiem­na­stu ge­ne­ra­łów, pięć­dzie­się­ciu sze­ściu puł­kow­ni­ków i kil­ku­set do­wód­ców niż­szych szarż zo­sta­ło prze­nie­sio­nych na inne sta­no­wi­ska lub po pro­stu zde­gra­do­wa­nych i usu­nię­tych z ar­mii, a wy­zna­cze­ni na ich miej­sce ofi­ce­ro­wie byli za­zwy­czaj mło­dzi i mie­li opi­nie nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych wi­chrzy­cie­li. Pod ich do­wódz­twem prze­zbro­jo­no puł­ki pie­cho­ty, trzy­krot­nie zwięk­sza­jąc w każ­dym licz­bę strzel­ców i zmie­nia­jąc spo­sób wal­ki. Ar­mia, na­wet pie­sze od­dzia­ły, mia­ła się stać bar­dziej dy­na­micz­na, szyb­ciej re­ago­wać i w peł­ni wy­ko­rzy­sty­wać swo­ich łucz­ni­ków i kusz­ni­ków. Tra­dy­cyj­na im­pe­rial­na tak­ty­ka „je­ste­śmy ni­czym mur, sto­imy w miej­scu i po­zwa­la­my im się roz­bi­jać o na­sze tar­cze, póki nie pad­ną” zo­sta­ła za­stą­pio­na po­sta­wą „je­ste­śmy jak sta­lo­wa li­stwa, ugi­na­my się, ude­rza­my i wra­ca­my na miej­sce”.

Ci „nie­zdy­scy­pli­no­wa­ni wi­chrzy­cie­le” stwier­dzi­li, że dzie­siąt­ka wy­ko­na zwrot szyb­ciej niż kom­pa­nia, a kom­pa­nia szyb­ciej niż pułk, więc im­pe­rial­ne puł­ki prze­sta­ły two­rzyć na polu bi­twy cięż­kie, nie­ru­cha­we czwo­ro­bo­ki, któ­re ko­czow­ni­cy roz­strze­li­wa­li z łu­ków lub omi­ja­li we­dle woli. Nie zre­zy­gno­wa­no cał­kiem z oko­py­wa­nia się czy wbi­ja­nia pali prze­ciw jeź­dzie, ale ele­men­ty te sta­ły się czę­ścią tak­ty­ki, a nie jej pod­sta­wą. Po re­for­mach od­dzia­ły, usta­wio­ne na­prze­mien­nie kom­pa­nia­mi lub pół­kom­pa­nia­mi, od­gry­za­ły się ata­ku­ją­cym sal­wa­mi strzał i beł­tów, a cięż­ka pie­cho­ta po­tra­fi­ła zmie­niać szyk na­wet w ob­li­czu szar­żu­ją­cych Jeźdź­ców Bu­rzy. Luź­niej­sze for­ma­cje po­zwa­la­ły pie­cho­cie szyb­ciej i spraw­niej ma­new­ro­wać oraz w peł­ni wy­ko­rzy­stać wspie­ra­ją­ce ją puł­ki jaz­dy.

Nad­wą­tlo­ną dys­cy­pli­nę wzmoc­nio­no ogniem i że­la­zem, wra­ca­jąc na­wet do nie­sto­so­wa­nej od lat kary dzie­siąt­ko­wa­nia od­dzia­łów, któ­re nie wy­ko­na­ły­by roz­ka­zów lub po­rzu­ci­ły po­zy­cję w trak­cie wal­ki, ale pod­nie­sio­no też żołd i wpro­wa­dzo­no bez­względ­nie prze­strze­ga­ną za­sa­dę awan­su wy­róż­nia­ją­cych się żoł­nie­rzy, bez pa­trze­nia na ich po­cho­dze­nie. Po raz pierw­szy od po­ko­leń wyż­sze stop­nie ofi­cer­skie sta­ły się po­wszech­nie do­stęp­ne dla lu­dzi wy­wo­dzą­cych się spo­za szlach­ty. Kil­ka mie­się­cy ćwi­czeń, ćwi­czeń i jesz­cze raz ćwi­czeń zro­dzi­ło ar­mię, któ­ra czu­ła, że może sta­wić czo­ła ko­czow­ni­kom jak rów­ny z rów­nym.

Ar­cy­hie­rar­cha Świą­ty­ni Wiel­kiej Mat­ki zmarł na­gle, a plot­ka, że do­szło do tego, bo zbyt na­le­gał na po­rzu­ce­nie Mia­sta, spra­wi­ła, że jego na­stęp­ca stał się do­słow­nie usta­mi ce­sa­rza, po­wta­rza­ją­cy­mi każ­de sło­wo, ja­kie pa­dło z pa­ła­cu. Roz­le­ga­ją­ce się wśród cza­ro­dzie­jów gło­sy nie­za­do­wo­le­nia z tego, że wie­lu z nich po­wo­ła­no do ar­mii, uci­chły w chwi­li, gdy kil­ku mi­strzów bractw ma­gicz­nych aresz­to­wa­no i stra­co­no pod za­rzu­tem zdra­dy. To samo sta­ło się z tymi mi­strza­mi ce­chów ku­piec­kich i rze­mieśl­ni­czych, któ­rzy otwar­cie gar­dło­wa­li prze­ciw­ko no­wym po­dat­kom na­ło­żo­nym na po­trze­by wo­jen­ne.

Prze­ora­no rów­nież wy­wia­dy. We­wnętrz­ny i ze­wnętrz­ny – to tam­ta woj­na wy­nio­sła na szczyt hie­rar­chii w No­rze i Psiar­ni tych, któ­rzy obec­nie byli pierw­szą piąt­ką Szczu­rów i Oga­rów. Sam Gen­trell też wte­dy awan­so­wał, głów­nie za to, że uda­ło mu się utrzy­mać sieć agen­tów w pół­noc­no-wschod­nich pro­win­cjach. Naj­pierw na oso­bi­ste­go se­kre­ta­rza Pon­der­sa-ond-We­lrus, Pią­te­go Szczu­ra, by pod ko­niec woj­ny za­jąć jego miej­sce i roz­po­cząć wspi­nacz­kę w hie­rar­chii Nory.

I pra­wie cały czas, w te par­szy­we dni stra­chu i nie­pew­no­ści, Kre­gan-ber-Ar­lens miał ta­kie wła­śnie spoj­rze­nie.

Spo­koj­ne, po­zba­wio­ne emo­cji, bez­na­mięt­ne. Na­wet wte­dy, gdy jeź­dził po mie­ście w zbroi, z mie­czem w dło­ni, ni­czym bo­ha­ter ja­kie­goś ki­czo­wa­te­go po­ema­tu, i prze­ma­wiał do miesz­kań­ców, za­grze­wa­jąc ich do wal­ki. I kie­dy sta­wał przed Radą Pierw­szych, któ­ra mimo że prze­stra­szo­na wi­zją czyst­ki, na­dal po­zo­sta­wa­ła po­tęż­ną i wpły­wo­wą siłą. I gdy przyj­mo­wał de­le­ga­cje ko­czow­ni­czych ple­mion za­miesz­ku­ją­cych Małe Ste­py albo am­ba­sa­do­rów kra­in Da­le­kie­go Po­łu­dnia czy kró­lestw z za­cho­du. I wszy­scy to wi­dzie­li, ten spo­kój, za któ­rym cza­iła się śmierć. I nikt nie ośmie­lał się wy­ra­zić ja­kie­go­kol­wiek sprze­ci­wu.

No, może poza La­skol­ny­kiem i gar­ścią tych „nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych wi­chrzy­cie­li”, któ­rym Kre­gan-ber-Ar­lens ufał. Ci wy­kłó­ca­li się z nim otwar­cie, oma­wia­jąc tak­ty­ki i stra­te­gie na nad­cho­dzą­cą bi­twę, a kłót­nie te prze­szły do pa­ła­co­wej le­gen­dy.

I tyl­ko gdy ce­sarz od­wie­dzał obo­zy woj­sko­we, dzie­lił się po­sił­kiem z żoł­nier­skich ko­tłów, roz­ma­wiał z re­kru­ta­mi i z po­kry­ty­mi bli­zna­mi we­te­ra­na­mi, jego spoj­rze­nie tra­ci­ło spo­kój. Mię­kło. A na­wet cza­sem, gdy wi­zy­to­wał szpi­ta­le po­lo­we, peł­ne ran­nych, któ­rych uda­ło się ewa­ku­ować z pól bi­tew­nych, mgli­ło się łza­mi. Gen­trell na­dal nie wie­dział, ile było w tym wy­ra­cho­wa­nia, a ile praw­dzi­we­go uczu­cia, ale im­pe­ra­tor w obo­zach śmiał się, żar­to­wał, za­ła­twiał lep­sze ra­cje żyw­no­ścio­we, przyj­mo­wał skar­gi na ofi­ce­rów. Pił, jadł i spał na go­łej zie­mi. Uda­ło mu się, jako pierw­sze­mu wład­cy Me­ekha­nu od co naj­mniej dwu­stu lat, zdo­być mi­łość pro­stych żoł­nie­rzy. I gdy ka­zał: „Ma­sze­ro­wać!”, to bez sło­wa skar­gi ma­sze­ro­wa­li po trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści mil dzien­nie, a gdy po­wie­dział: „Stać!” – sta­li i do­pó­ki byli żywi, żad­na siła nie zdo­ła­ła ich ru­szyć z miej­sca. A gdy roz­ka­zy­wał: „Zdo­bądź­cie dla mnie to miej­sce!”, szli i zdo­by­wa­li.

Trud­no oba­lić wład­cę, któ­re­go ar­mia ko­cha i wiel­bi jak ojca, a jesz­cze trud­niej roz­gryźć czło­wie­ka, któ­ry pła­cze na wi­dok mło­de­go żoł­nie­rza ko­na­ją­ce­go od rany za­da­nej w brzuch i jed­no­cze­śnie wy­da­je roz­ka­zy za­peł­nia­ją­ce naj­głęb­sze lo­chy sto­li­cy set­ka­mi więź­niów. A ko­pa­ne w la­sach wo­kół sto­li­cy doły – dzie­siąt­ka­mi ciał.

Te­raz ten czło­wiek mie­rzył Gen­trel­la-kan-Owa­ra spo­koj­nym spoj­rze­niem.

Tak­su­ją­cym i zim­nym.

— Do­brze — skwi­to­wał ra­port z ziem Ver­dan­no. — Za­pro­si­łem cię tu­taj wcze­śniej niż resz­tę, by za­dać ci kil­ka py­tań, na któ­re przy nich mógł­byś nie chcieć od­po­wia­dać szcze­rze. Zwłasz­cza przy Suce, któ­ra do tej pory uwa­ża, że Ha­ne­veld zgi­nął przez cie­bie. Do­ceń to.

Uśmiech ce­sa­rza mógł­by kro­ić szkło.

— Do­ce­niam, Wa­sza Wy­so­kość.

— Świet­nie. — Wład­ca ru­szył wzdłuż mapy i po­now­nie za­trzy­mał się przy pół­noc­nym krań­cu Wiel­kich Ste­pów. — Wy­ży­na Ly­the­rań­ska i Wo­za­cy Ver­dan­no. Wy­sła­łeś w Ole­ka­dy Ek­ken­har­da Pla­wer­sa. Tego sa­me­go, któ­ry to­wa­rzy­szył ci w rze­zi w zam­ku Lo­tis, do­brze pa­mię­tam? I to od nie­go mamy in­for­ma­cje na te­mat And’ewer­sa Ka­le­ven­ha, praw­da?

Szczur miał ocho­tę wzru­szyć ra­mio­na­mi. Kre­gan-ber-Ar­lens znał szcze­gó­ły do­stęp­ne dla nie­licz­nych w No­rze. W pew­nym sen­sie uła­twi to zna­le­zie­nie tych, któ­rzy zbyt wie­le ga­da­ją, je­że­li, rzecz ja­sna, nie jest to ja­kiś ro­dzaj te­stu, spraw­dzia­nu lo­jal­no­ści. Ce­sarz rów­nie do­brze mógł mu w tej chwi­li mó­wić „rusz lu­dzi, któ­rzy dla mnie pra­cu­ją, a będę wie­dział, że nie moż­na ci ufać”.

Tych lu­dzi trze­ba bę­dzie zna­leźć i zo­sta­wić w spo­ko­ju. Na ra­zie.

— Tak, Wa­sza Wy­so­kość. Od nie­go.

— Są­dzi­łeś, że Oga­ry go tam nie znaj­dą? Czy chcia­łeś mieć za­ufa­ne­go czło­wie­ka, któ­ry bę­dzie pa­trzył Wo­za­kom i La­skol­ny­ko­wi na ręce?

— I to, i to, pa­nie. W Ole­ka­dach Oga­ry nie mia­ły żad­nych lu­dzi…

— Do­praw­dy? — Brwi ce­sa­rza po­wę­dro­wa­ły w górę.

— Żad­nych, o któ­rych by­śmy wie­dzie­li. Wy­ży­na Ly­the­rań­ska była pra­wie opu­sto­sza­ła. Se-koh­land­czy­cy spę­dza­li tam za­wsze lato, wy­pa­sa­jąc sta­da. Po co trzy­mać siat­kę szpie­gów w miej­scu…

— Wy­star­czy. Czy twój czło­wiek na­dal ob­ser­wu­je Ver­dan­no?

— Tak. Przez Ole­ka­dy cią­gle po­sy­ła­my im po­moc. Zło­to, broń, żyw­ność. No i pro­wa­dzi­my ne­go­cja­cje w spra­wie zwro­tu ich by­dła.

— Ne­go­cja­cje? My­śla­łem, że to usta­lo­ne. Mają je do­stać z po­wro­tem. Nie chcę mieć ko­lej­nych wro­gów na Wscho­dzie.

— To nie my ro­bi­my pro­ble­my. Nie prze­pro­wa­dzi­my pół mi­lio­na sztuk by­dła przez góry, a So­wy­nenn Dyr­nih żąda czwar­tej czę­ści stad w za­mian za pra­wo przej­ścia przez swo­je zie­mie. Zro­bił się chci­wy.

So­wy­nenn Dyr­nih – je­den ze zbun­to­wa­nych Sy­nów Woj­ny, po klę­sce Yawe­ny­ra nad Las­są wy­rwał z se-koh­landz­kie­go kró­le­stwa kęs się­ga­ją­cy stu pięć­dzie­się­ciu mil na wschód od Amer­thy. A te­raz naj­wy­raź­niej za­czy­nał czuć się tam jak praw­dzi­wy wład­ca.

Ce­sarz uśmiech­nął się lek­ko. Gdy­by So­wy­nenn uj­rzał ten uśmiech, prze­pu­ścił­by wo­zac­kie by­dło, sam do­glą­da­jąc i pie­lę­gnu­jąc każ­dą sztu­kę.

— Nie będę an­ga­żo­wał w tę spra­wę kor­pu­su dy­plo­ma­tycz­ne­go. Nie od­dam mu ho­no­ru, wy­sy­ła­jąc po­słów. Jego ża­ło­sne księ­stew­ko ist­nie­je tyl­ko dzię­ki na­szej po­mo­cy. Przy­po­mnij­cie temu dzi­ku­so­wi, o czy­ją gra­ni­cę opie­ra się ple­ca­mi, kto sprze­da­je mu bar­dzo ta­nio broń, żyw­ność i pa­szę oraz gdzie bę­dzie chciał zna­leźć schro­nie­nie, je­śli po­wi­nie mu się noga. Oraz o tym, że na­sze cza­ar­da­ny za­czy­na­ją się nu­dzić. — Trzcin­ka stuk­nę­ła kil­ka razy we wschod­ni brzeg Amer­thy. — O wła­śnie. Niech kil­ku lo­kal­nych do­wód­ców zor­ga­ni­zu­je je i za­pę­dzi do pil­no­wa­nia wo­zac­kie­go by­dła. Nie­do­brze mieć tylu na­jem­nych za­bi­ja­ków bez za­ję­cia. Dyr­ni­ho­wi za­pro­po­nuj­cie naj­pierw pięt­na­stą część stad za zgo­dę na przej­ście przez jego zie­mie i po­zwól­cie wy­tar­go­wać jed­ną sztu­kę z dwu­na­stu. Ver­dan­no po­wiedz­cie, że mu­szą od­dać co ósmą kro­wę, i niech wy­wal­czą so­bie tyle samo.

Tak wy­glą­da­ła po­li­ty­ka Im­pe­rium w wer­sji ła­ska­wej i de­li­kat­nej. Ma­łym ple­mio­nom i na­ro­dom po­zwa­la­no za­cho­wać przy­naj­mniej po­zo­ry sa­mo­sta­no­wie­nia. Tak na­praw­dę gdy­by Me­ekhan chciał za­trzy­mać wo­zac­kie sta­da, ani jed­na sztu­ka by­dła nie opu­ści­ła­by jego gra­nic.

— Ro­zu­miem, Wa­sza Wy­so­kość. A co ze… zmia­ną wła­dzy u Wo­za­ków?

— Na to przyj­dzie czas. Wcze­śniej czy póź­niej. Na ra­zie przy­ci­snę­li­śmy Yawe­ny­ra, na za­cho­dzie jest Dyr­nih, od pół­no­cy Wo­za­cy i Sah­ren­dey. Je­śli doj­dzie do ko­lej­nej woj­ny, a wcze­śniej czy póź­niej doj­dzie, Ver­dan­no będą mu­sie­li zna­leźć so­bie praw­dzi­we­go wład­cę. A jak nie, to my im go znaj­dzie­my. La­skol­nyk zo­sta­wił im spo­rą część wol­nych cza­ar­da­nów do po­mo­cy, nasi żoł­nie­rze wciąż się biją na ich gra­ni­cach, ale niech Wo­za­cy nie li­czą, że Im­pe­rium bę­dzie za­wsze i bez­wa­run­ko­wo ich wspie­rać. Cza­sem na­wet so­jusz­ni­ka­mi trze­ba po­trzą­snąć i…

Drzwi otwar­ły się po­wo­li, słu­żą­cy sta­nął w nich wy­prę­żo­ny nie­mal na bacz­ność i za­anon­so­wał:

— Hra­bi­na Eu­se­we­nia Wam­lesch.

Ko­bie­ta wpły­nę­ła do sali, za­mia­ta­jąc po­sadz­kę skra­jem sza­ty w ko­lo­rze bla­de­go różu. Za­trzy­ma­ła się kil­ka kro­ków przed ce­sa­rzem i – igno­ru­jąc jego znie­cier­pli­wio­ne mach­nię­cie ręki – wy­ko­na­ła prze­pi­so­wy dwor­ski ukłon. Jak­by za­pa­da­ła się w głąb su­kien i wzno­si­ła z nich pro­sto i dum­nie.

Ko­me­diant­ka.

Gen­trell go­tów był po­sta­wić swo­je zdro­we ko­la­no na to, że wie­dzia­ła, iż ce­sarz przy­jął go wcze­śniej i od co naj­mniej dwu kwa­dran­sów roz­ma­wia z nim w czte­ry oczy. Ale za­cho­wy­wa­ła się, jak­by jej to nie obe­szło.

Szczur uważ­nie ob­ser­wo­wał jej twarz, nie­co zbyt okrą­głą, by speł­niać kry­te­ria pięk­nej, ze zmarszcz­ka­mi przy­kry­ty­mi nie­co zbyt dużą ilo­ścią pu­dru i oczy­ma za moc­no pod­kre­ślo­ny­mi tu­szem. Mia­ła, a do­tar­cie do tej in­for­ma­cji kosz­to­wa­ło Norę spo­ro zło­ta, czter­dzie­ści trzy lata i ro­bi­ła wszyst­ko, by wy­glą­dać do­kład­nie na tyle. Ciem­ne wło­sy za­cze­sy­wa­ła gład­ko do tyłu i spi­na­ła grze­bie­niem w ko­lo­rze suk­ni. Ma­leń­ki zło­ty pier­ścio­nek z ru­bi­nem zdo­bił środ­ko­wy pa­lec jej le­wej dło­ni. Nic wię­cej.

Ko­bie­ta z jej wła­dzą mo­gła ująć so­bie wie­ku za po­mo­cą ma­gii albo al­che­mii, mo­gła olśnie­wać splen­do­rem stro­jów i bo­gac­twem bi­żu­te­rii, ale Eu­se­we­nia była po­nad to. Nie­bie­skie oczy od­na­la­zły wresz­cie Szczu­ra i kan-Owar otrzy­mał na­wet po­wi­tal­ne ski­nie­nie gło­wą. Mo­gła ob­wi­niać go o śmierć Vel­ge­ri­sa i nie­na­wi­dzić, ale pu­blicz­ne oka­zy­wa­nie nie­chę­ci? Prę­dzej Tra­va­hen po­kry­je się śnie­giem.

Nie­bez­piecz­na suka.

Kre­gan-ber-Ar­lens wska­zał krze­sło, na któ­rym sam wcze­śniej sie­dział, i za­py­tał:

— Spo­czniesz? Wina?

— Dzię­ku­ję, Wa­sza Wy­so­kość. Po­czę­sto­wa­no mnie, gdy tyl­ko przy­by­łam.

— Po­dróż?

— Zno­śna. — Eu­se­we­nia nie sko­rzy­sta­ła z krze­sła, tyl­ko ru­szy­ła wzdłuż le­żą­cej na pod­ło­dze pła­sko­rzeź­by. — Sza­leń­stwo wró­ci na swo­je miej­sce, pa­nie?

— Za ja­kiś czas. Na ra­zie chcę je mieć tu­taj. Przy­da się. Co u Yawe­ny­ra?

— Sta­ry, cho­ry, umie­ra­ją­cy. Nie do­ży­je zimy.

— To samo sły­sza­łem w ze­szłym roku: Oj­ciec Woj­ny umie­ra, a jego Sy­no­wie szy­ku­ją się do wal­ki o sche­dę. Tak mó­wi­łaś, a on po­pro­wa­dził swo­ją hor­dę na Wy­ży­nę Ly­the­rań­ską i pra­wie zmiaż­dżył Ver­dan­no. Tych sa­mych Ver­dan­no, któ­rych obo­zy nie wzmac­nia­ły już na­szej wschod­niej gra­ni­cy.

Suka wy­trzy­ma­ła jego wzrok.

— Zga­dza się, Wa­sza Wy­so­kość. To wła­śnie się wy­da­rzy­ło. Ale te­raz od mie­sią­ca Yawe­nyr nie opu­ścił Zło­te­go Na­mio­tu, a po prze­gra­nej bi­twie i sze­re­gu bun­tów wier­ni mu Sy­no­wie są co­raz mniej cier­pli­wi. I nie ma w tym żad­ne­go uda­wa­nia, on na­praw­dę wy­bie­ra się do Domu Snu. Nie wie­my, skąd ze­brał na­gle tyle sił ani dla­cze­go te­raz tych sił mu bra­kło. Wie­my za to, że po Bi­twie nad Las­są w ręce Wy­wia­du We­wnętrz­ne­go wpa­dła pew­na oso­ba, po­da­ją­ca się za La­iwę-son-Ba­ren, hra­bian­kę, na­rze­czo­ną jed­ne­go z sy­nów hra­bie­go Cyw­ra­sa-der-Ma­leg. Ta oso­ba zni­kła. Nie wie­my, gdzie jest.

Gen­trell bez mru­gnię­cia zniósł spoj­rze­nia dwój­ki naj­po­tęż­niej­szych lu­dzi w Im­pe­rium.

— Ta oso­ba nie to­wa­rzy­szy­ła Yawe­ny­ro­wi na­wet przez ude­rze­nie ser­ca, Wa­sza Wy­so­kość.

— To praw­da. — Eu­se­we­nia po­twier­dzi­ła jego sło­wa te­atral­nie uprzej­mym ski­nie­niem gło­wy. — Jed­nak wie­my, że to­wa­rzy­szy­ła mu ko­bie­ta bliź­nia­czo do niej po­dob­na. Tak po­dob­na, że jeń­cy, któ­rych prze­słu­chi­wa­li­śmy i któ­rym po­ka­za­no por­tret tej La­iwy, przy­się­ga­li, że to ta sama oso­ba, któ­ra była oso­bi­stą nie­wol­ni­cą Ojca Woj­ny. Po­ja­wi­ła się zni­kąd i szyb­ko wkra­dła w ła­ski Yawe­ny­ra, a jej obec­ność w cu­dow­ny spo­sób od­ję­ła star­co­wi lat. Wie­my tak­że, że jej bliź­niacz­ka, ta rze­ko­ma hra­bian­ka, mia­ła nie­zwy­kłe umie­jęt­no­ści, była za­mie­sza­na w kil­ka mor­dów i znik­nięć w Ole­ka­dach oraz w ja­kiś spo­sób wpły­wa­ła na pa­mięć wszyst­kich w zam­ku hra­bie­go. Nie­ste­ty, hra­bia der-Ma­leg zgi­nął wraz z żoną i sy­na­mi w wy­ni­ku ata­ku ta­jem­ni­czych mor­der­ców, a Nora nie do­pusz­cza ni­ko­go do miej­sca rze­zi.

— Za­mek znaj­du­je się na te­re­nie Im­pe­rium — Gen­trell prze­rwał jej ob­ce­so­wo.

Zda­wa­ła się go nie sły­szeć.

— Mamy więc dwie oso­by — kon­ty­nu­owa­ła — po­dob­ne jak sio­stry, o nie­zna­nej nam prze­szło­ści, dys­po­nu­ją­ce umie­jęt­no­ścia­mi za­dzi­wia­ją­cy­mi na­szych ma­gów. W ręku Im­pe­rium po­zo­sta­je tyl­ko jed­na z nich, jed­nak Wy­wiad Ze­wnętrz­ny nie może jej zba­dać.

Wy­wiad Ze­wnętrz­ny. No tak. Pra­wie za­po­mniał, że Suka ni­g­dy nie uży­wa okre­śle­nia Psiar­nia.

— Na do­da­tek — cią­gnę­ła — fał­szy­wa hra­bian­ka to­wa­rzy­szy­ła kom­pa­nii Gór­skiej Stra­ży, zna­nej jako Czer­wo­ne Szóst­ki, w chwi­li gdy żoł­nie­rze zdję­li z ha­ków Key’lę Ka­le­venh.

Kre­gan-ber-Ar­lens uniósł dłoń i mi­strzy­ni im­pe­rial­nych Oga­rów za­mil­kła. Mię­dzy tą dwój­ką prze­sko­czy­ła jak­by iskra, a Gen­trell na­gle na­brał pew­no­ści, że obo­je wie­dzą coś, co dla nie­go ma po­zo­stać ta­jem­ni­cą. Po­czuł dreszcz. Pod­szy­te mrocz­ną eks­cy­ta­cją pod­nie­ce­nie. Ta­jem­ni­ca. Oga­ry i Im­pe­ra­tor mie­li se­kret, któ­ry ukry­wa­li przed Szczu­rzą Norą.

Oczy­wi­ście ce­sarz miał do tego pra­wo, a jego roz­kaz wy­raź­nie mó­wił o wstrzy­ma­niu woj­ny z Wy­wia­dem Ze­wnętrz­nym. Wy­ko­na­ją go. Ale Szczu­ry są od tego, by wę­szyć, drą­żyć i od­naj­dy­wać se­kre­ty. Ina­czej nie by­ły­by Szczu­ra­mi.

Przy­brał minę po­mię­dzy znie­cier­pli­wie­niem a obu­rze­niem.

— Wszyst­ko, co dzia­ło się w Ole­ka­dach, pod­le­ga No­rze. To te­ren Im­pe­rium.

— Wy­ży­na Ly­the­rań­ska rów­nież? — Eu­se­we­nia po­sła­ła mu uśmiech uro­czy jak błysk noża na gar­dle. — Nie wie­dzia­łam, że ją anek­to­wa­li­śmy. Ofi­cjal­nie na­dal twier­dzi­my, że Ver­dan­no pod­nie­śli bunt i prze­cho­dząc Ole­ka­dy, sprze­ci­wi­li się woli ce­sa­rza. Na­dal nie na­wią­za­li­śmy for­mal­nych kon­tak­tów ani z nimi, ani z So­wy­nen­nem Dyr­ni­hem, któ­ry – mię­dzy nami mó­wiąc – wy­sy­ła po­sła za po­słem i…

— I tak po­zo­sta­nie. — Kre­gan-ber-Ar­lens uciął jej sło­wo­tok krót­ko, bez­względ­nie. Za­mil­kła po­słusz­nie, skrom­nie spusz­cza­jąc wzrok. Ce­sarz nie dał się na­brać. — Tak bę­dzie, do­pó­ki nie po­wiem ina­czej — pod­kre­ślił do­bit­niej. — Na ra­zie w więk­szo­ści fi­nan­su­je­my tę awan­tu­rę cu­dzy­mi pie­niędz­mi i chcę, by tak po­zo­sta­ło. Prze­ka­zu­je­my Ver­dan­no zło­to, broń i żyw­ność, ale to dro­biazg w po­rów­na­niu z tym, ile sami wło­ży­li w to swo­je sza­leń­stwo. Lecz for­mal­ne uzna­nie bun­tow­ni­ków gro­zi­ło wcią­gnię­ciem nas w nową woj­nę na Wscho­dzie, bo Yawe­nyr lub jego na­stęp­ca mógł­by uznać, że pra­gnie­my cał­ko­wi­tej za­gła­dy Se-koh­land­czy­ków. Nie chcę tego. Chcę do­pro­wa­dzić do usta­bi­li­zo­wa­nia się sy­tu­acji na Wiel­kich Ste­pach w obec­nym kształ­cie, z so­ju­szem mię­dzy Wo­za­ka­mi a Sah­ren­dey na pół­no­cy, księ­stwem So­wy­nen­na Dyr­ni­ha na ich za­cho­dzie i Se-koh­land­czy­ka­mi w ich po­łu­dnio­wo-wschod­niej czę­ści. Trzy siły, wza­jem­nie się blo­ku­ją­ce, za­pew­nią nam po­kój na lata. Ale za­nim for­mal­nie uzna­my wo­zac­kie kró­le­stwo i pań­stew­ko zbun­to­wa­ne­go Dyr­ni­ha, sy­tu­acja musi się stać bar­dziej przej­rzy­sta. Mu­si­my wie­dzieć, kto zo­sta­nie no­wym Oj­cem Woj­ny, czy Oj­ciec Po­ko­ju od­zy­ska swo­je wpły­wy, czy Dyr­nih umoc­ni się wy­star­cza­ją­co, by war­to było mu ofi­cjal­nie po­ma­gać, a Ver­dan­no i Sah­ren­dey stwo­rzą coś wię­cej niż luź­ny so­jusz. Więc cze­ka­my i po ci­chu wspie­ra­my na­szych po­ten­cjal­nych przy­ja­ciół.

Eu­se­we­nia ski­nę­ła gło­wą.

— Ro­zu­miem. Ale to bę­dzie wy­ma­ga­ło mnó­stwa zło­ta, pa­nie.

Ce­sarz mach­nął ręką.

— W naj­bliż­szym cza­sie Wo­za­cy od­zy­ska­ją swo­je sta­da, a część by­dła tra­fi do Dyr­ni­ha, zwięk­sza­jąc jego bo­gac­two. Po­dej­rze­wam, że tymi zwie­rzę­ta­mi, albo zło­tem uzy­ska­nym z ich sprze­da­ży, za­pła­ci nam za broń, że­la­zo i po­moc na­szych na­jem­nych cza­ar­da­nów. Ver­dan­no też będą mie­li wię­cej zwie­rząt, niż ich od­zy­ska­na oj­czy­zna da radę wy­kar­mić, zwłasz­cza je­śli wio­sny i lata na­dal będą tak upal­ne jak ostat­nio.

— Trud­no bę­dzie wy­tłu­ma­czyć świa­tu, że uwa­ża­my Ver­dan­no za bun­tow­ni­ków i jed­no­cze­śnie od­da­je­my im by­dło.

— Me­ekhan nie jest zło­dzie­jem by­dła, nie okra­da lu­dzi, na­wet je­śli ci nad­uży­li jego go­ścin­no­ści i nie­wdzięcz­no­ścią od­pła­ci­li za chleb, któ­ry u nas je­dli.

Gen­trell i Eu­se­we­nia wpa­try­wa­li się w twarz Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa, usi­łu­jąc wy­czy­tać z niej, w któ­rym mo­men­cie waż­na na­ra­da za­mie­ni­ła się w to­wa­rzy­skie spo­tka­nie peł­ne swo­bod­nych żar­ci­ków. Wresz­cie ce­sarz po­słał im kwa­śny uśmiech.

— Was nie na­bio­rę, nie­praw­daż? Ta­kie zda­nie ka­za­łem już wpi­sać kil­ku na­szym hi­sto­ry­kom i uczo­nym do kro­nik Im­pe­rium. Je­ste­śmy uczci­wym i ho­no­ro­wym kra­jem, bo­le­śnie zra­nio­nym zdra­dą Ver­dan­no, ale nie okra­da­my by­łych sprzy­mie­rzeń­ców. Za ja­kiś czas, je­śli nie za­wio­dą po­kła­da­nych w nich na­dziei i na­praw­dę sta­ną się re­al­ną groź­bą dla ko­czow­ni­ków, wy­ka­że­my zro­zu­mie­nie dla ich pra­gnie­nia od­zy­ska­nia oj­czy­zny, wy­ba­czy­my im, po­gra­tu­lu­je­my od­wa­gi i de­ter­mi­na­cji. W księ­gach wszyst­ko oka­że się se­rią nie­po­ro­zu­mień oraz źle od­czy­ta­nych in­ten­cji.

Na­dal pa­trzy­li na nie­go bez sło­wa, cze­ka­jąc na praw­dzi­we wy­ja­śnie­nie. Wes­tchnął.

— Gdy­by­śmy je skon­fi­sko­wa­li, to te pół mi­lio­na sztuk by­dła za­ła­mie ry­nek w pół­noc­no-wschod­nich pro­win­cjach. Mój skarb­nik twier­dzi, że sam ze­szłej je­sie­ni za­in­we­sto­wał mi­lion czte­ry­sta ty­się­cy or­gów w udzia­ły w kil­ku­na­stu tam­tej­szych kom­pa­niach han­dlo­wych, zaj­mu­ją­cych się do­star­cza­niem wo­ło­wi­ny do miast i dla woj­ska. To miał być pew­ny in­te­res, bo pią­ty rok z rzę­du mamy go­rą­ce wio­sny, su­che lata i nie­zbyt ob­fi­te w desz­cze je­sie­nie. Spo­dzie­wa­li­śmy się, że cena by­dła sko­czy w tym roku o jed­ną szó­stą z dzie­się­ciu–dzie­się­ciu i pół do dwu­na­stu–dwu­na­stu i pół orga za sztu­kę. — Ce­sarz uniósł brwi w zna­jo­mym, kpią­co-zło­śli­wym gry­ma­sie. — Nie pa­trz­cie tak na mnie. Rzą­dze­nie Im­pe­rium nie bar­dzo róż­ni się od rzą­dze­nia chłop­skim go­spo­dar­stwem. Mu­szę wie­dzieć ta­kie rze­czy, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o pra­wie pół­to­ra mi­lio­na z mo­je­go pry­wat­ne­go skarb­ca. Wie­cie, za­leż­no­ści mię­dzy ceną to­wa­rów a ich do­stęp­no­ścią, i tym po­dob­ne. Je­śli na ry­nek na­gle tra­fi­ło­by wo­zac­kie by­dło, cena w pół­noc­nych pro­win­cjach spa­dła­by do sied­miu–sied­miu i pół orga od sztu­ki. My stra­ci­li­by­śmy dużo zło­ta, część na­szych kup­ców po­szła­by że­brać pod świą­ty­nia­mi, a Ver­dan­no i Dyr­nih nie mie­li­by pie­nię­dzy na woj­nę z Se-koh­land­czy­ka­mi. I je­dy­nie chło­pi i miej­ska bie­do­ta mo­gli­by so­bie po­zwo­lić nie­co czę­ściej na ka­wa­łek mię­sa w garn­ku. To nie by­ło­by złe roz­wią­za­nie, ale w spo­koj­nych cza­sach. A wo­zac­kie by­dło i tak w koń­cu do nas tra­fi, lecz po­wo­li, w ma­łych par­tiach, nie psu­jąc cen w kra­ju.

W jego spoj­rze­niu znów za­go­ścił ten mro­żą­cy krew w ży­łach spo­kój.

— Mam wam zro­bić wy­kład o róż­ni­cach mię­dzy praw­dą ksiąg pi­sa­nych na za­mó­wie­nie a wła­da­niem Im­pe­rium? Ofi­cjal­nie od­da­je­my Ver­dan­no by­dło, bo nie chce­my mieć z nimi nic wspól­ne­go i nie je­ste­śmy zło­dzie­ja­mi krów. To uczci­we i szla­chet­ne. I taka jest praw­da ksiąg, któ­re na­pi­sze­my. Je­śli miał­by to być dla tych cho­ler­nych ko­czow­ni­ków po­wód do ata­ku, to za­pra­szam. Bez Yawe­ny­ra jako wo­dza i z po­ło­wą sił, któ­re mie­li jesz­cze ze­szłe­go roku?! Za­pra­szam ser­decz­nie.

Ce­sarz prych­nął, pod­szedł do pła­sko­rzeź­by i zde­cy­do­wa­nym ru­chem sma­gnął ka­mien­ną rów­ni­nę trzcin­ką, jak­by już wy­mie­rzał pierw­szy cios w spo­dzie­wa­nej woj­nie.

— Tak. Li­czę się z tym, że nie wszyst­ko pój­dzie po na­szej my­śli. Że Se-koh­land­czy­cy uzna­ją, iż nie ma dla nich in­ne­go wyj­ścia niż woj­na. Że no­wym Oj­cem Woj­ny zo­sta­nie ktoś, kto ze­chce do­rów­nać Yawe­ny­ro­wi. Więc wolę mieć tę woj­nę te­raz, gdy więk­szość na­szej jaz­dy na­dal stoi na Wscho­dzie, cza­ar­da­ny ostrzą sza­ble, a nasi nowi są­sie­dzi nie będą mie­li in­ne­go wyj­ścia, jak sta­nąć do wal­ki i bić się na śmierć i ży­cie. Bo ani So­wy­nenn Dyr­nih, ani Ama­ne­we Czer­wo­ny, ani Ver­dan­no nie mogą li­czyć na ła­skę Se-koh­land­czy­ków. I chcę tę woj­nę sto­czyć na wschód od Amer­thy, a nie na na­szej zie­mi. Wo­lał­bym jed­nak inną dro­gę, z kil­ko­ma trzy­ma­ją­cy­mi się na­wza­jem za gar­dło kró­le­stwa­mi i nami jako gwa­ran­tem po­ko­ju. Dla­te­go, moja dro­ga, chcę znać chwi­lę śmier­ci Yawe­ny­ra i imię jego na­stęp­cy, za­nim do­wie­dzą się o tym po­mniej­si wo­dzo­wie ko­czow­ni­ków. Po­zwa­lam Psiar­ni wy­da­wać dużo pie­nię­dzy na od­po­wied­nich ma­gów, więc le­piej, że­bym się nie za­wiódł.

Gen­trell cie­szył się, że ce­sarz nie pa­trzył w jego stro­nę, i mi­mo­wol­nie przy­po­mniał so­bie, że tak samo wy­glą­da­ły na­ra­dy w mie­sią­cach po Ru­dej Je­sie­ni. Kre­gan-ber-Ar­lens mó­wił, cza­sem dłu­go i roz­wle­kle, ale za­wsze ja­sno wy­ra­ża­jąc wła­sną wolę. A ci, któ­rzy słu­cha­li nie­uważ­nie – cza­sem tra­ci­li sta­no­wi­ska i przy­wi­le­je, a cza­sem ży­cie.

Suka też mia­ła do­brą pa­mięć, bo tyl­ko skło­ni­ła się ni­sko, ni­żej chy­ba niż przy po­wi­ta­niu.

— Ro­zu­miem, Wa­sza Wy­so­kość.

— A sko­ro już je­ste­śmy przy woj­nie na Wscho­dzie…

Szczur pra­wie się sku­lił, gdy spo­czę­ło na nim cięż­kie spoj­rze­nie ce­sa­rza. Jak­by na pier­si sta­nął mu wy­ła­do­wa­ny ka­mie­nia­mi wóz.

— Mój naj­lep­szy do­wód­ca ka­wa­le­rii, ge­ne­rał Gen­no La­skol­nyk, sły­sza­łeś o nim, praw­da? Nie, nie od­po­wia­daj. Parę lat temu po­zwo­li­łem mu po­ba­wić się w gier­ki Szczu­rzej Nory, to on zresz­tą wpadł na po­mysł, żeby po­słać Ver­dan­no przez góry. Sza­le­niec albo ge­niusz. Mo­żesz mi po­wie­dzieć, gdzie jest te­raz?

Загрузка...