Rozdział 43

Gdy tyl­ko va­ihi­ro­wie ru­szy­li na­przód, rów­ni­na u stóp gi­gan­ta za­ro­iła się od po­two­rów. Do­słow­nie za­ro­iła. Ich hor­da wy­glą­da­ła jak wiel­ka ar­mia owa­dów szy­ku­ją­ca się do wal­ki, pul­so­wa­ła i drża­ła, la­ta­ją­ce mon­stra uno­si­ły się nad nią z wrza­skiem, a mniej­sze stwo­ry wspi­na­ły się na grzbie­ty więk­szych, two­rząc pię­tro­we kosz­ma­ry. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by wszyst­kie be­stie Do­li­ny przy­by­ły tu, by ich po­wstrzy­mać.

Czwo­ro­rę­cy usta­wi­li się w klin z cięż­ko­zbroj­ny­mi na szpi­cy i łucz­ni­ka­mi po­środ­ku i ru­szy­li do ostat­nie­go ata­ku. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło się, że na­praw­dę bę­dzie to ich po­że­gnal­ny zryw. Że żywa ścia­na po­kracz­nych stwo­rów za­trzy­ma i zmiaż­dży na­cie­ra­ją­cych samą swo­ją masą. Że spa­da­ją­ce z nie­ba la­ta­ją­ce obrzy­dli­wo­ści za­le­ją ich i uto­pią ni­czym krwa­wy deszcz.

Trzy razy su­ną­ca na­przód for­ma­cja za­trzy­my­wa­ła się, usy­pu­jąc wo­kół sie­bie wał z po­rą­ba­nych, po­miaż­dżo­nych i po­sie­ka­nych tru­cheł. I trzy razy Key’la była prze­ko­na­na, że już nie ru­szy na­przód. Wo­jow­ni­cy gi­nę­li od kłów i szpo­nów, pa­da­li od tru­ci­zny, pod­da­wa­li się pohe i albo roz­szar­py­wa­ły ich be­stie, albo za­bi­ja­li po­bra­tym­cy.

Jed­nak za każ­dym ra­zem atak w koń­cu ustę­po­wał, za­ła­my­wał się, jak­by te pół­ro­zum­ne kosz­ma­ry Do­li­ny za­czę­ły od­czu­wać lęk przed fu­rią va­ihi­rów. I na­wet od­le­głe na­wo­ły­wa­nia Pa­ste­rzy do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zmu­sza­ły je do po­now­ne­go sztur­mu.

A czwo­ro­rę­cy szli nie­po­wstrzy­ma­nie, jak­by czer­pa­li siły z obec­no­ści swo­je­go boga. Co­raz wię­cej pół­zwie­rzę­cych twa­rzy uno­si­ło się i roz­ja­śnia­ło nie­kła­ma­nym za­chwy­tem. Aura Tho­we­tha po­tęż­nia­ła i z każ­dym kro­kiem, któ­ry ich do nie­go zbli­żał, na­wet ci mało wraż­li­wi na Moc za­czy­na­li do­strze­gać syl­wet­kę gi­gan­ta.

Ostat­nia mila kosz­to­wa­ła ich czwar­tą część ar­mii, a Key’la od­kry­ła, że już na­wet od­wra­ca­nie twa­rzy od rze­zi nie chro­ni przed jej ob­ra­za­mi. Bo va­ihir­ski klin nie roz­trą­cał sze­re­gów be­stii, tyl­ko wy­rą­by­wał so­bie w nich dro­gę, więc te­raz wszy­scy bro­dzi­li w się­ga­ją­cej ko­stek brei skła­da­ją­cym się z krwi, gów­na i roz­sie­ka­nych ciał. Gdy dziew­czyn­ka raz od­wa­ży­ła się unieść gło­wę i zer­k­nąć w przód, zro­zu­mia­ła, dla­cze­go tak się dzia­ło: za przed­ni­mi li­nia­mi cięż­ko­zbroj­nych po­stę­po­wa­ły sze­re­gi va­ihi­rów rze­czy­wi­ście szat­ku­ją­cych na ka­wał­ki każ­de tru­chło. Na­wet drep­czą­cy kil­ka kro­ków od niej Ko­cyk wy­da­wał się wzbu­rzo­ny tym, co się dzie­je.

Usta Zie­mi po­de­szła i przy­tu­li­ła dziew­czyn­kę w zdu­mie­wa­ją­co tkli­wym ge­ście.

— Nie­któ­re z nich po­tra­fią nie­spo­dzie­wa­nie ożyć. Prze­ko­na­li­śmy się już o tym. – Po­da­ła jej coś w ro­dza­ju ob­szer­nej chu­s­ty. – Owiń gło­wę, za­słoń usta, patrz pod nogi i nie myśl. Wkrót­ce bę­dzie po wszyst­kim.

Po wszyst­kim. Gdy­by tyl­ko wie­dzia­ła, co to tak na­praw­dę zna­czy.

Po­ko­na­li ostat­nie jar­dy i otwo­rzy­li obron­ny krąg wo­kół ko­lum­ny wię­żą­cej ko­niec łań­cu­cha. Wresz­cie sta­nę­li u stóp swo­je­go boga. A be­stie za­kłę­bi­ły się wo­kół i od­sko­czy­ły w tył.

Jak­by też czu­ły, że zbli­ża się coś wiel­kie­go.

Key’la ośmie­li­ła się unieść wzrok i ro­zej­rzeć wo­kół. Z ar­mii va­ihi­rów do­tar­ły tu może dwie trze­cie tych, któ­rzy we­szli do Do­li­ny Żalu. Ale wca­le nie wy­glą­da­li na zwy­cięz­ców. Łucz­ni­kom koń­czy­ły się strza­ły, część wo­jow­ni­ków stra­ci­ła broń, więk­szość krwa­wi­ła z po­spiesz­nie opa­trzo­nych ran i mo­gła wal­czyć tyl­ko trze­ma, dwo­ma lub na­wet jed­ną ręką.

Nie wró­ci­my stąd, zro­zu­mia­ła w na­głym prze­bły­sku. Chy­ba że ten ich bóg się uwol­ni i do­ko­na ja­kie­goś cudu.

Jak to po­wie­dzia­ła Usta Zie­mi? Ofia­ru­ją Tho­we­tho­wi krew i du­sze? Key’la unio­sła wzrok w nie­bo, pa­trząc na wzno­szą­ce­go się nad nimi ol­brzy­ma. Le­d­wo po­wstrzy­ma­ła się od wy­gra­ża­nia mu pię­ścia­mi. I co, mało ci jesz­cze? Mało? To two­je dzie­ci. Twoi wy­znaw­cy. Ura­tuj ich!

No tak. Te­raz mia­ła przy­naj­mniej do­wód, że ten krwi­sto­czer­wo­ny gi­gant z pew­no­ścią jest praw­dzi­wym bo­giem. Bo­wiem jak wszy­scy oni mil­czał.

Stwo­ry z Do­li­ny ze­bra­ły się na od­wa­gę i ru­szy­ły do na­tar­cia, a po­wie­trze znów wy­peł­ni­ło się wy­ciem i ry­ka­mi.

Usta Zie­mi po­de­szła do Key’li, uklę­kła na­prze­ciw i kła­dąc dol­ne dło­nie na jej ra­mio­nach, spoj­rza­ła jej po­waż­nie w oczy.

— Mu­sisz znisz­czyć ka­mień, w któ­rym tkwi łań­cuch.

Dziew­czyn­ka za­śmia­ła się hi­ste­rycz­nie. Oczy­wi­ście. Za­raz to zro­bi.

Ka­mien­na pod­sta­wa, w któ­rej tkwił łań­cuch, mia­ła ja­kieś sto stóp śred­ni­cy i po­ło­wę tego w wy­so­ko­ści, i wy­glą­da­ła jak wa­lec wy­cio­sa­ny z czar­ne­go gra­ni­tu. Łań­cuch łą­czył się z jego szczy­tem, ale po­nie­waż sta­li tuż u pod­sta­wy ko­lum­ny, Key’la nie wi­dzia­ła tego do­kład­nie. Wie­dzia­ła jed­nak jed­no: mimo że po­wierzch­nię ka­mie­nia po­kry­wa­ły szcze­li­ny i rysy, po­trze­ba było na­praw­dę wiel­kie­go cza­row­ni­ka, żeby po­my­śleć choć­by o nad­kru­sze­niu ta­kiej skal­nej masy.

— Nie mamy ni­ko­go in­ne­go, kto po­tra­fił­by po­słu­żyć się Mocą — mó­wi­ła da­lej va­ihir­ska ko­bie­ta — bo ten świat jest zbyt ja­ło­wy, mar­twy, za mało praw­dzi­wy, by Moc chcia­ła się go trzy­mać. Na­wet du­chy opusz­cza­ją go naj­szyb­ciej, jak się da. Ale nie­któ­rzy z nas po­tra­fią do­strze­gać… nie­zwy­kło­ści.

Spoj­rze­nie ży­we­go oka Ust Zie­mi pra­wie pa­rzy­ło.

— Nie strasz mnie, pro­szę. — Dziew­czyn­ka pró­bo­wa­ła się cof­nąć, ale va­ihir­ska ko­bie­ta wzmoc­ni­ła tyl­ko chwyt.

— Je­steś nie­zwy­kło­ścią, Sła­ba Jed­na, zo­ba­czy­łam to moim ka­mien­nym okiem, gdy tyl­ko przede mną sta­nę­łaś. Ota­cza­ją cię du­sze. Ty­sią­ce dusz wi­ru­ją wo­kół cie­bie, a każ­da z nich nie­sie cząst­kę Mocy. Być może je­steś je­dy­ną oso­bą, któ­ra może tu ko­rzy­stać z cze­goś, co w two­im świe­cie na­zy­wa się ma­gią. Je­steś dla nas je­dy­ną na­dzie­ją.

Pa­trząc w pło­ną­ce dzi­kim pra­gnie­niem oko, Key’la zro­zu­mia­ła, że tam­ta nie żar­tu­je ani so­bie z niej nie kpi. Usta Zie­mi na­praw­dę wie­rzy­ła, że ona po­tra­fi cza­ro­wać.

— Prze­cież gro­zi­łaś, że mnie za­bi­je­cie — wy­szep­ta­ła.

— Kła­ma­łam. Wła­sne­mu ple­mie­niu mó­wię, co chce usły­szeć, a ro­bię, co musi być zro­bio­ne, więc dla­cze­go to­bie mia­ła­bym mó­wić tyl­ko praw­dę? Ale te­raz nie kła­mię. Masz Moc, by uwol­nić na­sze­go boga. Zrób to.

Dziew­czyn­ka zro­zu­mia­ła, że to ko­niec. Wszy­scy tu­taj umrą, bo sza­lo­na jed­no­oka sza­man­ka po­peł­ni­ła błąd. Key’la nie mia­ła prze­cież żad­nej Mocy, nie była cza­row­ni­cą.

Wy­cie i ryki wo­kół ko­lum­ny wy­bu­chły ze zdwo­jo­ną siłą, po czym gwał­tow­nie przy­ga­sły. Ko­lej­ny raz uda­ło się ode­przeć stwo­ry. Ale jak dłu­go jesz­cze?

— Ro­zu­miem. — Usta Zie­mi po­ki­wa­ła gło­wą i za­czę­ła zwi­jać łań­cuch łą­czą­cy Key’lę z Ko­cy­kiem. — Ty nic nie wi­dzisz i nie czu­jesz. Je­steś za mło­da, a u two­jej rasy zdol­no­ści ma­gicz­ne roz­wi­ja­ją się nie­co póź­niej. Po­trze­bu­jesz więc mo­ty­wa­cji. Za­chę­ty…

Twarz jed­no­okiej wy­krzy­wi­ła się brzyd­ko.

Han­ru! — rzu­ci­ła krót­ko.

Ka­wa­łek Że­la­za i Czar­ny Bia­ły przy­sko­czy­li do Ko­cy­ka, któ­re­mu ru­chy krę­po­wał skró­co­ny przez ko­bie­tę łań­cuch, zła­pa­li go i przy­ci­snę­li do ko­lum­ny. Usta Zie­mi lek­ko ode­pchnę­ła dziew­czyn­kę i wła­sną sza­blą, w kla­sycz­nym szer­mier­czym wy­pa­dzie, przy­szpi­li­ła chłop­ca do ska­ły. Ostrze mu­sia­ło tra­fić do­kład­nie w któ­rąś ze szcze­lin, bo klin­ga we­szła na po­nad sto­pę głę­biej, niż po­win­na.

Ka­na­loo szarp­nął się, otwo­rzył usta jak do krzy­ku, ale wy­dał z sie­bie tyl­ko głę­bo­kie wes­tchnie­nie i za­ci­snął dło­nie na głow­ni. A Key’la upu­ści­ła broń i sta­ła w miej­scu bez ru­chu, z pu­stą gło­wą i pu­stym ser­cem, nie­zdol­na po­jąć, co się wła­ści­wie sta­ło.

Ko­lej­ny raz świat ją zdra­dzał. Ufa­ła bra­ciom, gdy za­pew­nia­li, że nic jej nie gro­zi na woj­nie, i skoń­czy­ła, ko­na­jąc na se-koh­landz­kich ha­kach. Uwie­rzy­ła, że wszyst­ko bę­dzie do­brze, gdy ją od­bi­to, i omal nie spło­nę­ła żyw­cem na wo­zie. A gdy tra­fi­ła tu­taj, ośmie­li­ła się mieć na­dzie­ję, że ci czwo­ro­rę­cy są jej przy­ja­ciół­mi, może nie wszy­scy, ale Usta Zie­mi, któ­ra oca­li­ła dla niej ży­cie Ko­cy­ka, z pew­no­ścią.

A ona…

A ona go te­raz za­bi­ja!

Do­sko­czy­ła do chłop­ca i obej­rza­ła ranę. Ostrze prze­szy­ło cia­ło tuż po­ni­żej że­ber, z le­wej stro­ny. Nie mia­ła po­ję­cia, czy to groź­na rana, cho­ciaż sły­sza­ła od ojca, że każ­de pchnię­cie w brzuch to w po­ło­wie przy­pad­ków śmierć, zwłasz­cza je­śli ktoś głu­pio i po­spiesz­nie wy­cią­ga broń z cia­ła.

Ko­cyk spoj­rzał na nią i pu­ścił klin­gę. Oczy miał wiel­kie, a wzrok nie­obec­ny, jak­by pa­trzył gdzieś ty­siąc mil przed sie­bie.

Zła­pa­ła rę­ko­jeść i spró­bo­wa­ła wy­rwać sza­blę ze ska­ły. Rów­nie do­brze mo­gła­by pró­bo­wać ru­szyć z miej­sca za­ła­do­wa­ny wóz.

Nie… nie po­zwo­lę… nie dam ci umrzeć… nie…

Za­par­ła się nogą o ska­łę, na­prę­ży­ła mię­śnie.

— To na nic. Ugrzę­zła w szcze­li­nie tak, że na­wet ja bym jej stam­tąd nie wy­cią­gnę­ła — Usta Zie­mi mó­wi­ła ta­kim to­nem, jak­by udzie­la­ła Key’li po­rad przy go­to­wa­niu. — I nie szarp ostrza na boki, bo tyl­ko po­gor­szysz spra­wę.

Nie­na­wi­dzi­ła, och, jak nie­na­wi­dzi­ła te­raz tego gło­su.

— W na­szej osa­dzie, gdy twój ka­na­loo chciał się za­bić, wpa­dłaś w gniew i wal­nę­łaś pię­ścią w zie­mię, za­mie­nia­jąc gra­ni­to­wą pły­tę w piach. Po­tra­fisz więc uży­wać Mocy. Mo­żesz nie tyl­ko uwol­nić swo­je­go ka­na­loo, ale i go ule­czyć, jak są­dzę. Umie­jęt­no­ści ludz­kich uzdro­wi­cie­li są po­tęż­ne. Lecz naj­pierw mu­sisz skru­szyć ska­łę. Ude­rzyć w nią ma­gią. Nasz bóg szar­pie się z tym łań­cu­chem od wie­ków, stąd te wszyst­kie pęk­nię­cia; nie po­trze­ba wie­le, by ca­łość w koń­cu się roz­pa­dła.

Key’la prze­sta­ła jej słu­chać. Za­par­ła się i spró­bo­wa­ła choć tro­chę prze­su­nąć rę­ko­jeść, roz­ru­szać ostrze tkwią­ce w szcze­li­nie.

Da­rem­nie.

Wo­kół wy­bu­chła ko­lej­na fala ry­ków i wy­cia. Do­brze, nie­na­wiść dziew­czyn­ki była świe­ża i ude­rza­ła do gło­wy jak wino, niech was po­za­bi­ja­ją! Wszyst­kich! Co do jed­ne­go!

— Mo­ty­wa­cja. Strach, mi­łość, nie­na­wiść — Usta Zie­mi nie za­mie­rza­ła za­milk­nąć. — Wszyst­ko jed­no co, by­le­by dzia­ła­ło. Amul wan sa­rei. Pod­ru­sen kale ghor­ny!

Na te ostat­nie sło­wa na­wet sto­ją­cy obok Ka­wa­łek Że­la­za po­ło­żył wszyst­kie dło­nie na rę­ko­je­ściach mie­czy, a jego po­kry­ta bli­zna­mi twarz po­bla­dła. Key’la zer­k­nę­ła w stro­nę, w któ­rą pa­trzył va­ihir, i za­mar­ła.

Li­nia obro­ny czwo­ro­rę­kich pę­kła i wpu­ści­ła do środ­ka po­je­dyn­czy kosz­mar. Pa­ste­rza.

Stwór miał becz­ko­wa­te cia­ło, bez wąt­pie­nia ludz­kie, choć po­ro­śnię­te zie­lo­ną sier­ścią i wspie­ra­ją­ce się na pta­sich no­gach. Jego ręce się­ga­ły zie­mi i pod­pie­rał się nimi w ru­chu, żeby nie upaść, gdy nie­mal ko­micz­nie pod­ska­ki­wał, su­nąc w jej stro­nę. Ale gło­wa była zwy­kła. Bla­da twarz o lek­ko kan­cia­stych ry­sach, czar­nych oczach i dłu­gich śnież­no­bia­łych wło­sach może i zwró­ci­ła­by w Me­ekha­nie uwa­gę, ale z pew­no­ścią nie wy­wo­ła­ła­by sen­sa­cji.

Stwór zbli­żał się do dziew­czyn­ki, zu­peł­nie igno­ru­jąc va­ihi­rów.

Ghor­ny za­wsze tak re­agu­ją na lu­dzi. Wi­dok ko­goś, kto nie jest za­mie­nio­ny w wy­ko­śla­wio­ną be­stię, wy­da­je się być dla nich nie do znie­sie­nia — głos Ust Zie­mi do­bie­gał gdzieś z boku, jak­by z bar­dzo da­le­ka. Key’la prze­sta­ła sły­szeć ha­łas bi­twy i ci­chy od­dech Ko­cy­ka, wszyst­ko za­głu­szał na­ra­sta­ją­cy w uszach ło­skot wła­sne­go ser­ca, któ­re biło ni­czym wo­jen­ny bę­ben. — Pró­bu­ją więc go do­paść i przy­kro­ić do wła­snej mia­ry. Pa­zu­ra­mi i zę­ba­mi.

Pa­sterz w tej wła­śnie chwi­li po­ka­zał kły. Jak­by dwie ko­ścia­ne piły bły­snę­ły zza warg.

Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum.

Ser­ce Key’li wa­li­ło jak sza­lo­ne, z każ­dym kro­kiem-pod­sko­kiem człe­ko­be­stii co­raz szyb­ciej i szyb­ciej. Czu­ła ucisk we­wnątrz gło­wy, drże­nie nóg, pul­so­wa­nie dło­ni, któ­re sta­ły się na­gle bar­dzo od­le­głe i nie­sa­mo­wi­cie wiel­kie. Ką­tem oka zo­ba­czy­ła coś, jak­by tłum ludz­kich po­sta­ci, ale gdy tyl­ko spoj­rza­ła w ich stro­nę, roz­pierz­chły się nie­waż­ne, wszyst­ko, co nie było tą be­stią, było nie­waż­ne, dziew­czyn­ka wi­dzia­ła każ­dy ruch stwo­ra, każ­de drgnie­nie jego mię­śni, błysk zę­bów mię­dzy wą­ski­mi war­ga­mi, błysk oczu jak ka­wał­ki ob­sy­dia­nu, rów­nie twar­dych i zim­nych. A ona nie mia­ła bro­ni. Koh­ha upa­dła na zie­mię, więc po­win­na ją od­na­leźć i pod­nieść, ale mu­sia­ła­by od­wró­cić wzrok od tego cze­goś, co za­raz ją do­pad­nie i ro­ze­rwie na strzę­py. Ją i Ko­cy­ka.

Już jest o dwa kro­ki, pro­stu­je się i wy­cią­ga szpo­nia­ste łapy.

Nie! Nie! Nie!!!

Kij sam wsko­czył jej w ręce, ale był dziw­ny, oto­czo­ny błę­kit­ną po­świa­tą, nie za­sta­na­wia­ła się nad tym jed­nak, tyl­ko za­krę­ci­ła nim i wal­nę­ła w wy­cią­ga­ją­ce się ku niej szpo­ny, pa­ru­jąc ich ude­rze­nie.

Za dłu­gie ra­mio­na ode­rwa­ły się od cia­ła z mlasz­czą­cym od­gło­sem, jak­by Key’la tra­fi­ła be­stię dwu­ręcz­nym mie­czem, a nie tępą koń­ców­ką kija, a dziew­czyn­ka ob­ró­ci­ła się na pię­cie i po­pra­wi­ła z góry. Gło­wa Pa­ste­rza eks­plo­do­wa­ła, jej reszt­ki za­pa­dły się mię­dzy ra­mio­na, a po­tem, po­nie­waż Key’la bar­dzo chcia­ła, żeby ten stwór znikł, błę­kit­ne pło­mie­nie ogar­nę­ły jego cia­ło i po­chło­nę­ły je w mgnie­niu oka.

Roz­padł się w pył.

Czu­ła to. Czu­ła siłę, ja­kiej ni­g­dy nie mia­ła. Moc zdol­ną prze­no­sić góry. Od­wró­ci­ła się do Ko­cy­ka i z ca­łej siły wal­nę­ła w ska­łę nad jego gło­wą, i dru­gi raz, po pra­wej stro­nie chłop­ca, i trze­ci, po le­wej.

A czar­na ko­lum­na za­drża­ła, gdy z koh­hy spły­nę­ły błę­kit­ne pło­mie­nie, i za­czę­ła się roz­pa­dać.

Key’la w ostat­niej chwi­li, nim ru­nę­ła la­wi­na gła­zów, zła­pa­ła chłop­ca i rzu­ci­ła się do uciecz­ki, od­cią­ga­jąc go jak naj­da­lej. Sza­bla już bez tru­du wy­su­nę­ła się ze ska­ły. Gdy dziew­czyn­ka unio­sła gło­wę, byli już kil­ka­dzie­siąt kro­ków od ster­ty ka­mie­ni, w któ­rą za­mie­nia­ła się ko­lum­na. Key’la zo­ba­czy­ła jesz­cze, jak ko­niec gi­gan­tycz­ne­go łań­cu­cha wy­pry­sku­je w górę, tnąc po­wie­trze świe­tli­stą smu­gą. A Tho­weth, bóg va­ihi­rów, uniósł pra­wą sto­pę, zro­bił krok i wszyst­ki­mi trze­ma ostrza­mi, któ­re dzier­żył, ude­rzył w zie­mię.

Moc? Cóż ona mo­gła wie­dzieć o Mocy?

Wszyst­ko, co nio­sło ją przez ostat­nie chwi­le, co na­peł­nia­ło po­czu­ciem po­tę­gi, opu­ści­ło ją w mgnie­niu oka.

Grunt za­drżał, pod­sko­czył pod jej sto­pa­mi, a ra­czej kop­nął ją w te sto­py od spodu, aż wy­le­cia­ła na ło­kieć w górę, po czym upa­dła na ple­cy i ude­rzy­ła gło­wą o czar­ną ska­łę. Przez jej cia­ło prze­mknął obez­wład­nia­ją­cy ból. A zie­mia tań­czy­ła i drga­ła nie­ustan­nie, prze­wra­ca­jąc wszyst­kich i mio­ta­jąc nimi jak la­lecz­ka­mi. Raz za ra­zem, w mia­rę jak wo­kół prze­wa­la­ły się ko­lej­ne wstrzą­sy.

A po­tem bóg va­ihi­rów wy­pro­sto­wał się, ob­ró­cił twa­rzą do nich, mró­wek u swo­ich stóp, i się­gnął po ich du­sze. Tak jak po­wie­dzia­ła Usta Zie­mi, choć za­pew­ne nie mia­ła na my­śli tak do­słow­nej ofia­ry.

I nad­szedł czas pohe, gnie­wu, któ­ry zmie­niał czwo­ro­rę­kich w bez­myśl­ne ma­chi­ny do wal­ki, a Key’la Ka­le­venh, cór­ka And‘ewer­sa Ka­le­venh, no­szą­ca w tym miej­scu imię Sła­ba Jed­na, klę­cza­ła na wciąż drga­ją­cej ska­le, trzy­ma­jąc na ko­la­nach gło­wę Ko­cy­ka, je­dy­nej oso­by, któ­ra ni­g­dy jej nie za­wio­dła, i bez­gło­śnie pła­ka­ła.

A po­tem Czar­ny Bia­ły rzu­cił się na nią z twa­rzą wy­krzy­wio­ną zwie­rzę­ca fu­rią, lecz w pół sko­ku zde­rzył się z in­nym va­ihi­rem i obaj wpa­dli na dziew­czyn­kę i jej to­wa­rzy­sza ni­czym wiel­ka, czwo­ro­noż­na i ośmio­rę­ka be­stia.

Pięść tra­fi­ła ją przy­pad­kiem w gło­wę i w eks­plo­zji ciem­ne­go bla­sku w koń­cu na­de­szła ciem­ność.

* * *

Luka-wer-Kly­tus wstał, wy­pro­sto­wał się, na­brał po­wie­trza w płu­ca i krzyk­nął:

— Cho­oooodź­cie! Cho­ooodź­cie tu! Już do­brze! Już nie mu­si­cie się bać! Nie mu­si­cie pła­kać!

Naj­dziw­niej­sze było to, że ani przez chwi­lę nie czuł się jak idio­ta – choć prze­cież stał po­mię­dzy drze­wa­mi i wrzesz­czał coś bez sen­su. Ale sło­wa pły­nę­ły same, jak­by ktoś wkła­dał mu je w usta.

A po­tem ich zo­ba­czył.

Wy­cho­dzi­li z lasu, wsta­wa­li z po­krwa­wio­nych po­słań, wy­ła­nia­li się z zie­mi. Pół­przej­rzy­ści, drżą­cy, jak­by nie­pew­ni swe­go ist­nie­nia. Nie­któ­rych roz­po­zna­wał – to byli ran­ni, któ­rych Koło ścią­ga­ła do la­za­re­tu. Nie­któ­rym po­ma­gał na­wet on sam, jak temu mło­de­mu z roz­pru­tym brzu­chem, któ­ry te­raz wła­śnie pod­szedł go dziew­czy­ny, ukląkł, obej­mu­jąc ją za nogi, i znikł. Po nim szli inni, sta­rzy i mło­dzi, męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci.

Wi­dział ro­dzi­nę, któ­rej wszy­scy człon­ko­wie mie­li kar­ki po­ła­ma­ne wi­siel­czy­mi pę­tla­mi, i wie­dział, że są z Po­mwe, z prze­klę­te­go Po­mwe, któ­re za­mor­do­wa­ło ich, po czym wrzu­ci­ło cia­ła do rze­ki, od­ma­wia­jąc na­wet na­miast­ki po­chów­ku. Więc pła­ka­li nad swym lo­sem i pła­cząc, przy­szli do tej, któ­ra ofia­ro­wa­ła im spo­kój. Zo­ba­czył dwóch mło­dych męż­czyzn o bliź­nia­czych twa­rzach, jed­ne­go z raną na pier­si, dru­gie­go z par­szy­wie roz­rą­ba­nym oboj­czy­kiem. Trzy­ma­li się za ręce, jak­by bali się, że ktoś ich za­raz roz­dzie­li. Za nimi szli inni, co­raz wię­cej i wię­cej, aż wresz­cie wy­da­wa­ło się, że na świe­cie nie ma nic poza za­gu­bio­ny­mi du­sza­mi.

Koło przyj­mo­wa­ła ich wszyst­kich i zda­wa­ła się ro­snąć, choć nie przy­by­wa­ło jej prze­cież ani cala.

— To du­chy, dziew­czy­no… — ode­zwał się wresz­cie zdu­mio­ny tym, że nie wrzesz­czy ze stra­chu. — Idą do cie­bie du­chy.

Spoj­rza­ła na nie­go oczy­ma jak małe słoń­ca.

— Za­wsze do mnie przy­cho­dzi­ły, Luka. Za­wsze. Tyl­ko ni­ko­mu nie mó­wi­łam, bo nasi pa­no­wie za­bi­ja­ją prze­cież ta­kie dzie­ci. Lu­bię du­chy, nie­któ­re na­wet zo­sta­wa­ły na dłu­żej, gdy je o to pro­si­łam.

— Jak One?

Uśmiech­nę­ła się cie­pło.

— Nie jak One. Jak ty, Luka. Prze­cież umar­łeś w cza­sie bi­twy w le­sie. Nie pa­mię­tasz? Po­ra­ni­li cię i umar­łeś od ran, gdy szli­śmy do szpi­ta­la. Ale ja pro­si­łam, że­byś mnie nie zo­sta­wiał, bo na­praw­dę cię lu­bię, Luka. Więc zo­sta­łeś. Bar­dzo mi po­mo­głeś.

Zwa­li­ło się to na nie­go jak wóz pe­łen ka­mie­ni.

Pa­mię­tał.

Bi­twa w le­sie, ciem­no, dym, nic nie wi­dać. I na­gle od­dział jeźdź­ców wy­ła­nia się z tej ciem­no­ści, wa­ląc pro­sto na nie­go. Do­stał w bark i za­raz w gło­wę.

Prze­je­cha­li po nim jak po lal­ce i zni­kli.

A Koło go zna­la­zła. Opa­trzy­ła pa­sa­mi tka­ni­ny ode­rwa­ny­mi z wła­snej tu­ni­ki i pod­trzy­mu­jąc, pro­wa­dzi­ła do obo­zu, mó­wiąc bez prze­rwy: „Nie zo­sta­wiaj mnie, Luka. Zo­stań ze mną. Zo­stań”.

Więc zo­stał.

Zo­stał z nią, bo po­pro­si­ła.

A te­raz sta­ła przed nim pro­mien­na, błysz­czą­ca.

— Przy­pro­wa­dzisz do mnie in­nych, Luka? Wszyst­kich, któ­rzy pła­czą, któ­rych skrzyw­dzo­no. Któ­rym ode­bra­no wol­ność, god­ność i pra­wo do na­zy­wa­nia się czło­wie­kiem. Któ­rych za­bi­ja­no i ka­za­no za­bi­jać wła­snych bra­ci. To oni szlo­cha­li w ciem­no­ściach i nikt się nimi nie przej­mo­wał… Nikt. Ale ja będę. Sły­szysz? Obie­cu­ję. I każę za­pła­cić tym, któ­rzy krzyw­dzi­li in­nych, za każ­dą wy­la­ną łzę. Masz moje sło­wo.

Uśmiech­nę­ła się tak, że omal nie pę­kło mu ser­ce.

— Zro­bisz to. Przy­pro­wa­dzisz ich do mnie?

Oczy­wi­ście, że tak. Na fu­ja­rę Re­agwy­ra, niech go tyl­ko ktoś spró­bu­je po­wstrzy­mać.

Pod­szedł do niej, czu­jąc, jak opusz­cza go strach i zmę­cze­nie. Po­czuł też, że wszy­scy wo­kół, wszyst­kie te za­gu­bio­ne du­sze, idą za nim.

Pro­sto w świa­tło.

* * *

San­no Su­wer Młod­szy sie­dział w wie­życz­ce na grzbie­cie Ovu­me­ra, naj­więk­sze­go sło­nia ge­ghij­skiej ar­mii, i szył raz za ra­zem w kłę­bią­cą się wo­kół tłusz­czę. Wła­ści­wie nie mu­siał­by tego ro­bić, bo wiel­ki sa­miec spi­sy­wał się do­sko­na­le, roz­dep­tu­jąc i miaż­dżąc wszyst­ko wo­kół sie­bie, ale za­wo­dy to za­wo­dy. Miał szcze­ry za­miar upić się na koszt star­sze­go bra­ta.

Było ich tu trzech, dwóch łucz­ni­ków i pah­he, włócz­nik po­słu­gu­ją­cy się dłu­gą piką, któ­rą przy­szpi­lał do zie­mi każ­de­go, kto za­nad­to zbli­żył się do sło­nia. Czwar­tym człon­kiem za­ło­gi był sie­dzą­cy na kar­ku Ovu­me­ra kor­nak, ale ten miał naj­mniej za­ba­wy ze wszyst­kich.

San­no na­piął łuk i mruk­nął:

— Mię­dzy ło­pat­ki.

Fru­uu, strza­ła z ko­lo­ro­wy­mi lot­ka­mi ugrzę­zła w ple­cach ucie­ka­ją­ce­go męż­czy­zny.

— Nie po­pi­suj się. — Jego brat Kli­nes na­piął swo­ją broń, strze­lił i nie pa­trząc na­wet, czy po­cisk tra­fił, się­gnął po ko­lej­ny. — Tu li­czy się ilość, a nie ja­kość.

— Par­tacz.

Urzą­dza­li ta­kie za­wo­dy od lat. Po­dzie­li­li swo­je strza­ły na pół, bar­wiąc ich lot­ki na dwa róż­ne wzo­ry, a po bi­twie prze­cho­dzi­li się po polu, li­cząc tru­py. Prze­gra­ny sta­wiał dzban wina.

Tym ra­zem za­no­si­ło się na praw­dzi­wy re­kord.

Na­gle ich słoń sta­nął w miej­scu. Jak­by nogi wro­sły mu w zie­mię.

A po­tem przy­siadł, trzę­sąc całą wie­życz­ką, uniósł łeb i za­ry­czał. Inne sło­nie zro­bi­ły tak samo, a w ich gło­sach brzmiał nie­po­kój. A na­wet coś głęb­sze­go i pier­wot­niej­sze­go. Od­bie­ra­ją­cy siły i wolę wal­ki lęk.

Ko­nie ge­ghij­skiej i ko­no­wer­skiej jaz­dy też za­czę­ły na­gle sta­wać dęba, po czym rżąc prze­raź­li­wie, rzu­ci­ły się do sza­leń­cze­go cwa­łu.

Coś się zmie­ni­ło. Jak­by na mgnie­nie oka świat wstrzy­mał od­dech, jak­by prze­ła­ma­no czas na Wte­dy i Te­raz.

A po­tem San­no Su­wer Młod­szy zo­ba­czył, jak twa­rze nie­wol­ni­ków wo­kół ich zwie­rzę­cia, twa­rze do­tąd prze­ra­żo­ne, sku­te stra­chem lub nie­na­wi­ścią, ob­ra­ca­ją się na za­chód. Pod­niósł się z ko­lan i spoj­rzał w tę stro­nę.

Na szczy­cie naj­bliż­sze­go wału sta­ła ona.

Nie, ra­czej ONA. Dziew­czy­na? Ko­bie­ta? De­mon? Zda­wał się mieć dwa­dzie­ścia stóp wzro­stu, a jej twarz skła­da­ła się z dwóch czę­ści. Pra­wa po­ło­wa była nor­mal­na, lecz lewą po­kry­wa­ła za­czer­wie­nio­na skó­ra i bli­zny, a oko z tej stro­ny bły­ska­ło bie­lą. Na szyi mia­ła prę­gę wy­glą­da­ją­cą, jak­by ktoś zdarł jej pas skó­ry. Rana krwa­wi­ła kro­pel­ka­mi szkar­ła­tu.

Po­stać mach­nę­ła ręką i wszyst­kie sło­nie w od­dzia­le upa­dły na ko­la­na, drżąc. A twa­rze nie­wol­ni­ków zwró­ci­ły się ku zwie­rzę­tom. Każ­de ob­li­cze mia­ło ten sam wy­raz co twarz sto­ją­cej na wale ko­bie­ty.

Kli­nes rów­nież wstał, po czym skrzy­wił się i splu­nął na zie­mię. A po­tem udo­wod­nił, dla­cze­go to on ucho­dził za­wsze za mą­drzej­sze­go z bra­ci.

— Koń­czy­my, San­no. Do­brze było wal­czyć ra­zem z tobą.

— C-co?

— Strze­laj naj­szyb­ciej, jak po­tra­fisz.

Ludz­ka fala ru­nę­ła na klę­czą­ce sło­nie i zda­wa­ło się, w kil­ka chwil roz­dar­ła je na strzę­py.

* * *

— Mu­si­my ucie­kać! Na­tych­miast, pani!

Cza­ro­dziej szar­pał ją za rękę z twa­rzą wy­krzy­wio­ną prze­ra­że­niem.

Ucie­kać? Gdzie? I przede wszyst­kim jak? Na­wet Ma­ahir klę­czał w tej chwi­li, opie­ra­jąc po­tęż­ny łeb na zie­mi. I drżał. Trząsł się ni­czym pu­styn­ny krzak na wie­trze. Sa­miy tu­lił się do nie­go i prze­ma­wia­jąc go­rą­co, pró­bo­wał zmu­sić do po­wsta­nia, lecz da­rem­nie. Wszyst­kie ko­nie w za­się­gu wzro­ku cwa­ło­wa­ły na wschód lub po­łu­dnie, z jeźdź­ca­mi lub bez, ucie­ka­jąc byle da­lej od tej po­sta­ci, któ­ra po­ja­wi­ła się w obo­zie nie­wol­ni­ków i od­mie­ni­ła prze­bieg bi­twy.

De­ana za­śmia­ła się hi­ste­rycz­nie.

Nie. Nie od­mie­ni­ła. Bi­twa na­dal była rze­zią, tyl­ko że te­raz wy­rzy­na­no jej ar­mię. Ucie­ka­ją­ce z pola wal­ki ko­nie wpa­da­ły na ko­no­wer­ską pie­cho­tę, ła­ma­ły szyk na­wet po­tęż­nych Ba­wo­łów, a za nimi szli nie­wol­ni­cy, któ­rzy zmie­ni­li się w sta­do de­mo­nów.

Nie da­wa­ło się ich za­trzy­mać.

Wy­da­wa­li się nie­wraż­li­wi na ból, obo­jęt­ni na naj­gor­sze na­wet rany. Na­bi­ja­li się na włócz­nie, ła­piąc za drzew­ca i zmu­sza­jąc pie­chu­rów do po­rzu­ce­nia bro­ni, chwy­ta­li go­ły­mi rę­ka­mi ostrza mie­czy i sza­bel, a gdy od­rą­by­wa­no im jed­ną dłoń, du­si­li prze­ciw­ni­ka dru­gą. Ob­ła­pia­li nogi żoł­nie­rzy, nie­po­mni na cio­sy spa­da­ją­ce z góry, gryź­li, dra­pa­li, rą­ba­li i kłu­li.

I par­li na­przód taką masą, że na­wet głę­bo­ki na kil­ka­na­ście sze­re­gów szyk Ba­wo­łów ła­mał się raz za ra­zem.

Prze­szli przez ich pierw­szą li­nię, prze­szli przez dru­gą, zmie­tli ba­li­sty i ich za­ło­gi i wła­śnie sztur­mo­wa­li trze­cią, ostat­nią li­nię obro­ny, usta­wio­ną przez Kos­se Olu­we­ra z nie­do­bit­ków Rodu Ba­wo­ła, Rodu Sło­wi­ka i tych na­jem­ni­ków, któ­rzy zro­zu­mie­li, że nie mogą li­czyć na li­tość.

Wozy przy rze­ce też wciąż bro­ni­ły się roz­pacz­li­wie, ale po le­wej stro­nie wzgó­rza nie­wol­ni­cy opu­ści­li już wła­sny ta­bor i za­ję­ci byli te­raz do­bi­ja­niem sło­ni, któ­re pró­bo­wa­li bro­nić nu­awa­chi. Od­dział nie­wol­ni­ków, któ­ry za­ata­ko­wał ko­no­wer­ski obóz od tyłu, był naj­mniej licz­ny, więc na ra­zie uda­ło się go po­wstrzy­mać, jed­nak gdy pad­ną skrzy­dła, raz-dwa bę­dzie po wszyst­kim.

— Ucie­kaj, pani. Bła­gam!

Umne­res z Luwi szar­pał De­anę za ra­mię, a jego twarz wy­krzy­wia­ła się w udrę­ce. Wszel­kie pró­by uży­cia ma­gii przez cza­row­ni­ków speł­za­ły na ni­czym. Po­tę­ga, któ­ra na­ro­dzi­ła się na polu bi­twy, od­cię­ła ich od aspek­tów.

Sa­miy od­kle­ił się wresz­cie od sło­nia i pod­szedł do De­any.

— To na nic. Ma­ahir za bar­dzo się boi. Jak­by był nowo na­ro­dzo­nym szczu­rem w ko­ciej pasz­czy.

De­ana otrzą­snę­ła się i wska­za­ła chłop­cu wchód.

— Ucie­kaj.

— Nie. — Po­krę­cił gło­wą. — Nie mogę. Na­wet jak­bym chciał.

— O czym ty mó­wisz? Sa­miy. Zdo­łasz uciec. Je­steś mały, scho­wasz się gdzieś, prze­cze­kasz, aż to sza­leń­stwo się skoń­czy.

Po­now­nie po­krę­cił gło­wą, po czym zdjął hełm i za­czął od­pi­nać pa­ski na­pier­śni­ka.

— Ona Obej­mu­je tych lu­dzi. Przez śla­dy po ob­ro­żach. Są jej. I jak dłu­go na Po­łu­dniu lu­dzie no­szą ta­kie bli­zny, tak dłu­go bę­dzie mia­ła swo­ich czci­cie­li… albo wy­znaw­ców… albo ma­rio­net­ki na sznur­ku. Nie prze­ry­waj mi, De­ano d’Klle­an.

Na­pier­śnik pla­snął o zie­mię, chło­pak za­czął ścią­gać kol­czy ka­ftan.

— To sza­leń­stwo nie­pręd­ko się skoń­czy, bo całe Da­le­kie Po­łu­dnie wspól­nie ora­ło i ob­sie­wa­ło pole nie­na­wi­ści. A te­raz bę­dzie zbie­rać z nie­go plon.

Sa­miy zdjął już pi­ko­wa­ną ko­szu­lę i gru­be buty, po czym sta­nął przed Pa­nią Oka tyl­ko w krót­kich spodniach.

Wy­glą­dał na dwa razy mniej­sze­go, niż gdy no­sił zbro­ję.

De­ana po­chy­li­ła się i ob­ję­ła go moc­no.

— Nie de­ner­wuj mnie, tyl­ko zmy­kaj — szep­nę­ła mu do ucha. — Albo prze­ło­żę cię przez ko­la­no i wy­pła­zu­ję po tył­ku.

Za jej ple­ca­mi roz­legł się ryk, dzi­ki, po­twor­ny i nie­ludz­ki. Wie­dzia­ła, co to zna­czy – ostat­nia li­nia wła­śnie się ła­ma­ła. Od­ru­cho­wo się­gnę­ła po sza­ble.

— Raz już ucie­kłem — od­szep­nął. — I wię­cej tego nie zro­bię. Pora pod­pa­lić nie­bo.

— O czym ty mó­wisz?

— Pa­trzy­łem, jak wcho­dzisz na plac przed Świą­ty­nią, jak wal­czysz o tych, któ­rych ko­chasz — rzu­cił swo­im chło­pię­cym gło­si­kiem. To, co mó­wił, zu­peł­nie nie pa­so­wa­ło do jego brzmie­nia. — I chcia­łem być z tobą. Tak bar­dzo, jak ni­cze­go in­ne­go. Je­stem Okiem Pana Ognia, De­ano. Od wie­lu, wie­lu lat. On nie jest złym bo­giem. Pil­no­wał, że­bym nie opu­ścił La­we­ne­re­sa, gdy po­rwa­li go ban­dy­ci, bo chciał go strzec, bo chciał jego rę­ko­ma na­pra­wić to księ­stwo, a po­tem inne. Bo zro­zu­miał w koń­cu, że nie­wol­nic­two to je­den z tych kosz­ma­rów, któ­re nie po­zwa­la­ją świa­tu się zmie­nić.

Przez ryk wal­czą­cych prze­bił się wrzask Kos­se Olu­we­ra na­ka­zu­ją­ce­go trzy­mać szyk. Zdu­mie­wa­ją­ce było, że af’ge­mid jesz­cze żyje.

De­ana wciąż nie ro­zu­mia­ła, o czym Sa­miy mówi, ale jego cia­ło sta­ło się na­gle tak go­rą­ce, że za­czę­ło ją pa­rzyć.

— I po­słał mnie z tobą, żeby cię strzec. — Chło­piec do­tknął jej brzu­cha. — Lu­bi­my i cie­bie, i two­ją cór­kę. To ty po­win­naś ucie­kać. Dla tej ma­łej. I dla La­we­ne­re­sa.

Kor­nak na­gle za­śmiał się szcze­rze.

— Och, czu­ję to! Jest jak świa­tło w pier­si. Ła­sko­cze… Po raz pierw­szy od ty­się­cy lat Agar od Ognia sta­nie do wal­ki z in­nym bo­giem!

Ode­pchnął ją lek­ko i ru­szył przed sie­bie.

Umne­res z Luwi padł na ko­la­na i wy­cią­gnął ręce w stro­nę chłop­ca.

— Pa­nie mój! — krzyk­nął.

Sa­miy obej­rzał się przez ra­mię.

— Pil­nuj jej. — Wska­zał na De­anę.

A po­tem ru­szył w dół wzgó­rza, gdzie li­nia pie­cho­ty wła­śnie się za­ła­ma­ła.

Kil­ku­set żoł­nie­rzy rzu­ci­ło się do tyłu, od­sa­dza­jąc od hor­dy Ob­ję­tych, któ­ra jed­nak nie po­pę­dzi­ła za nimi, tyl­ko za­trzy­ma­ła się na­gle, za­kłę­bi­ła, na­wet cof­nę­ła.

Jak­by chu­dy dzie­się­cio­la­tek pchał przed sobą nie­wi­dzial­ną ścia­nę.

Po­tem roz­ło­żył ręce na boki, ge­stem ta­kim, jak­by chciał ob­jąć cały świat, sta­nął na pal­cach i wy­buchł, za­mie­nił się w świa­tło.

De­ana krzyk­nę­ła, czu­jąc, jak coś w niej wy­bu­cha tak­że, jak jej we­wnętrz­ny sani roz­pa­la się pra­wie do bia­ło­ści, a po­tem był już tyl­ko ból i ciem­ność.

Загрузка...