Gdy tylko vaihirowie ruszyli naprzód, równina u stóp giganta zaroiła się od potworów. Dosłownie zaroiła. Ich horda wyglądała jak wielka armia owadów szykująca się do walki, pulsowała i drżała, latające monstra unosiły się nad nią z wrzaskiem, a mniejsze stwory wspinały się na grzbiety większych, tworząc piętrowe koszmary. Wyglądało to tak, jakby wszystkie bestie Doliny przybyły tu, by ich powstrzymać.
Czwororęcy ustawili się w klin z ciężkozbrojnymi na szpicy i łucznikami pośrodku i ruszyli do ostatniego ataku. Przez chwilę wydawało się, że naprawdę będzie to ich pożegnalny zryw. Że żywa ściana pokracznych stworów zatrzyma i zmiażdży nacierających samą swoją masą. Że spadające z nieba latające obrzydliwości zaleją ich i utopią niczym krwawy deszcz.
Trzy razy sunąca naprzód formacja zatrzymywała się, usypując wokół siebie wał z porąbanych, pomiażdżonych i posiekanych trucheł. I trzy razy Key’la była przekonana, że już nie ruszy naprzód. Wojownicy ginęli od kłów i szponów, padali od trucizny, poddawali się pohe i albo rozszarpywały ich bestie, albo zabijali pobratymcy.
Jednak za każdym razem atak w końcu ustępował, załamywał się, jakby te półrozumne koszmary Doliny zaczęły odczuwać lęk przed furią vaihirów. I nawet odległe nawoływania Pasterzy dopiero po dłuższej chwili zmuszały je do ponownego szturmu.
A czwororęcy szli niepowstrzymanie, jakby czerpali siły z obecności swojego boga. Coraz więcej półzwierzęcych twarzy unosiło się i rozjaśniało niekłamanym zachwytem. Aura Thowetha potężniała i z każdym krokiem, który ich do niego zbliżał, nawet ci mało wrażliwi na Moc zaczynali dostrzegać sylwetkę giganta.
Ostatnia mila kosztowała ich czwartą część armii, a Key’la odkryła, że już nawet odwracanie twarzy od rzezi nie chroni przed jej obrazami. Bo vaihirski klin nie roztrącał szeregów bestii, tylko wyrąbywał sobie w nich drogę, więc teraz wszyscy brodzili w sięgającej kostek brei składającym się z krwi, gówna i rozsiekanych ciał. Gdy dziewczynka raz odważyła się unieść głowę i zerknąć w przód, zrozumiała, dlaczego tak się działo: za przednimi liniami ciężkozbrojnych postępowały szeregi vaihirów rzeczywiście szatkujących na kawałki każde truchło. Nawet drepczący kilka kroków od niej Kocyk wydawał się wzburzony tym, co się dzieje.
Usta Ziemi podeszła i przytuliła dziewczynkę w zdumiewająco tkliwym geście.
— Niektóre z nich potrafią niespodziewanie ożyć. Przekonaliśmy się już o tym. – Podała jej coś w rodzaju obszernej chusty. – Owiń głowę, zasłoń usta, patrz pod nogi i nie myśl. Wkrótce będzie po wszystkim.
Po wszystkim. Gdyby tylko wiedziała, co to tak naprawdę znaczy.
Pokonali ostatnie jardy i otworzyli obronny krąg wokół kolumny więżącej koniec łańcucha. Wreszcie stanęli u stóp swojego boga. A bestie zakłębiły się wokół i odskoczyły w tył.
Jakby też czuły, że zbliża się coś wielkiego.
Key’la ośmieliła się unieść wzrok i rozejrzeć wokół. Z armii vaihirów dotarły tu może dwie trzecie tych, którzy weszli do Doliny Żalu. Ale wcale nie wyglądali na zwycięzców. Łucznikom kończyły się strzały, część wojowników straciła broń, większość krwawiła z pospiesznie opatrzonych ran i mogła walczyć tylko trzema, dwoma lub nawet jedną ręką.
Nie wrócimy stąd, zrozumiała w nagłym przebłysku. Chyba że ten ich bóg się uwolni i dokona jakiegoś cudu.
Jak to powiedziała Usta Ziemi? Ofiarują Thowethowi krew i dusze? Key’la uniosła wzrok w niebo, patrząc na wznoszącego się nad nimi olbrzyma. Ledwo powstrzymała się od wygrażania mu pięściami. I co, mało ci jeszcze? Mało? To twoje dzieci. Twoi wyznawcy. Uratuj ich!
No tak. Teraz miała przynajmniej dowód, że ten krwistoczerwony gigant z pewnością jest prawdziwym bogiem. Bowiem jak wszyscy oni milczał.
Stwory z Doliny zebrały się na odwagę i ruszyły do natarcia, a powietrze znów wypełniło się wyciem i rykami.
Usta Ziemi podeszła do Key’li, uklękła naprzeciw i kładąc dolne dłonie na jej ramionach, spojrzała jej poważnie w oczy.
— Musisz zniszczyć kamień, w którym tkwi łańcuch.
Dziewczynka zaśmiała się histerycznie. Oczywiście. Zaraz to zrobi.
Kamienna podstawa, w której tkwił łańcuch, miała jakieś sto stóp średnicy i połowę tego w wysokości, i wyglądała jak walec wyciosany z czarnego granitu. Łańcuch łączył się z jego szczytem, ale ponieważ stali tuż u podstawy kolumny, Key’la nie widziała tego dokładnie. Wiedziała jednak jedno: mimo że powierzchnię kamienia pokrywały szczeliny i rysy, potrzeba było naprawdę wielkiego czarownika, żeby pomyśleć choćby o nadkruszeniu takiej skalnej masy.
— Nie mamy nikogo innego, kto potrafiłby posłużyć się Mocą — mówiła dalej vaihirska kobieta — bo ten świat jest zbyt jałowy, martwy, za mało prawdziwy, by Moc chciała się go trzymać. Nawet duchy opuszczają go najszybciej, jak się da. Ale niektórzy z nas potrafią dostrzegać… niezwykłości.
Spojrzenie żywego oka Ust Ziemi prawie parzyło.
— Nie strasz mnie, proszę. — Dziewczynka próbowała się cofnąć, ale vaihirska kobieta wzmocniła tylko chwyt.
— Jesteś niezwykłością, Słaba Jedna, zobaczyłam to moim kamiennym okiem, gdy tylko przede mną stanęłaś. Otaczają cię dusze. Tysiące dusz wirują wokół ciebie, a każda z nich niesie cząstkę Mocy. Być może jesteś jedyną osobą, która może tu korzystać z czegoś, co w twoim świecie nazywa się magią. Jesteś dla nas jedyną nadzieją.
Patrząc w płonące dzikim pragnieniem oko, Key’la zrozumiała, że tamta nie żartuje ani sobie z niej nie kpi. Usta Ziemi naprawdę wierzyła, że ona potrafi czarować.
— Przecież groziłaś, że mnie zabijecie — wyszeptała.
— Kłamałam. Własnemu plemieniu mówię, co chce usłyszeć, a robię, co musi być zrobione, więc dlaczego tobie miałabym mówić tylko prawdę? Ale teraz nie kłamię. Masz Moc, by uwolnić naszego boga. Zrób to.
Dziewczynka zrozumiała, że to koniec. Wszyscy tutaj umrą, bo szalona jednooka szamanka popełniła błąd. Key’la nie miała przecież żadnej Mocy, nie była czarownicą.
Wycie i ryki wokół kolumny wybuchły ze zdwojoną siłą, po czym gwałtownie przygasły. Kolejny raz udało się odeprzeć stwory. Ale jak długo jeszcze?
— Rozumiem. — Usta Ziemi pokiwała głową i zaczęła zwijać łańcuch łączący Key’lę z Kocykiem. — Ty nic nie widzisz i nie czujesz. Jesteś za młoda, a u twojej rasy zdolności magiczne rozwijają się nieco później. Potrzebujesz więc motywacji. Zachęty…
Twarz jednookiej wykrzywiła się brzydko.
— Hanru! — rzuciła krótko.
Kawałek Żelaza i Czarny Biały przyskoczyli do Kocyka, któremu ruchy krępował skrócony przez kobietę łańcuch, złapali go i przycisnęli do kolumny. Usta Ziemi lekko odepchnęła dziewczynkę i własną szablą, w klasycznym szermierczym wypadzie, przyszpiliła chłopca do skały. Ostrze musiało trafić dokładnie w którąś ze szczelin, bo klinga weszła na ponad stopę głębiej, niż powinna.
Kanaloo szarpnął się, otworzył usta jak do krzyku, ale wydał z siebie tylko głębokie westchnienie i zacisnął dłonie na głowni. A Key’la upuściła broń i stała w miejscu bez ruchu, z pustą głową i pustym sercem, niezdolna pojąć, co się właściwie stało.
Kolejny raz świat ją zdradzał. Ufała braciom, gdy zapewniali, że nic jej nie grozi na wojnie, i skończyła, konając na se-kohlandzkich hakach. Uwierzyła, że wszystko będzie dobrze, gdy ją odbito, i omal nie spłonęła żywcem na wozie. A gdy trafiła tutaj, ośmieliła się mieć nadzieję, że ci czwororęcy są jej przyjaciółmi, może nie wszyscy, ale Usta Ziemi, która ocaliła dla niej życie Kocyka, z pewnością.
A ona…
A ona go teraz zabija!
Doskoczyła do chłopca i obejrzała ranę. Ostrze przeszyło ciało tuż poniżej żeber, z lewej strony. Nie miała pojęcia, czy to groźna rana, chociaż słyszała od ojca, że każde pchnięcie w brzuch to w połowie przypadków śmierć, zwłaszcza jeśli ktoś głupio i pospiesznie wyciąga broń z ciała.
Kocyk spojrzał na nią i puścił klingę. Oczy miał wielkie, a wzrok nieobecny, jakby patrzył gdzieś tysiąc mil przed siebie.
Złapała rękojeść i spróbowała wyrwać szablę ze skały. Równie dobrze mogłaby próbować ruszyć z miejsca załadowany wóz.
Nie… nie pozwolę… nie dam ci umrzeć… nie…
Zaparła się nogą o skałę, naprężyła mięśnie.
— To na nic. Ugrzęzła w szczelinie tak, że nawet ja bym jej stamtąd nie wyciągnęła — Usta Ziemi mówiła takim tonem, jakby udzielała Key’li porad przy gotowaniu. — I nie szarp ostrza na boki, bo tylko pogorszysz sprawę.
Nienawidziła, och, jak nienawidziła teraz tego głosu.
— W naszej osadzie, gdy twój kanaloo chciał się zabić, wpadłaś w gniew i walnęłaś pięścią w ziemię, zamieniając granitową płytę w piach. Potrafisz więc używać Mocy. Możesz nie tylko uwolnić swojego kanaloo, ale i go uleczyć, jak sądzę. Umiejętności ludzkich uzdrowicieli są potężne. Lecz najpierw musisz skruszyć skałę. Uderzyć w nią magią. Nasz bóg szarpie się z tym łańcuchem od wieków, stąd te wszystkie pęknięcia; nie potrzeba wiele, by całość w końcu się rozpadła.
Key’la przestała jej słuchać. Zaparła się i spróbowała choć trochę przesunąć rękojeść, rozruszać ostrze tkwiące w szczelinie.
Daremnie.
Wokół wybuchła kolejna fala ryków i wycia. Dobrze, nienawiść dziewczynki była świeża i uderzała do głowy jak wino, niech was pozabijają! Wszystkich! Co do jednego!
— Motywacja. Strach, miłość, nienawiść — Usta Ziemi nie zamierzała zamilknąć. — Wszystko jedno co, byleby działało. Amul wan sarei. Podrusen kale ghorny!
Na te ostatnie słowa nawet stojący obok Kawałek Żelaza położył wszystkie dłonie na rękojeściach mieczy, a jego pokryta bliznami twarz pobladła. Key’la zerknęła w stronę, w którą patrzył vaihir, i zamarła.
Linia obrony czwororękich pękła i wpuściła do środka pojedynczy koszmar. Pasterza.
Stwór miał beczkowate ciało, bez wątpienia ludzkie, choć porośnięte zieloną sierścią i wspierające się na ptasich nogach. Jego ręce sięgały ziemi i podpierał się nimi w ruchu, żeby nie upaść, gdy niemal komicznie podskakiwał, sunąc w jej stronę. Ale głowa była zwykła. Blada twarz o lekko kanciastych rysach, czarnych oczach i długich śnieżnobiałych włosach może i zwróciłaby w Meekhanie uwagę, ale z pewnością nie wywołałaby sensacji.
Stwór zbliżał się do dziewczynki, zupełnie ignorując vaihirów.
— Ghorny zawsze tak reagują na ludzi. Widok kogoś, kto nie jest zamieniony w wykoślawioną bestię, wydaje się być dla nich nie do zniesienia — głos Ust Ziemi dobiegał gdzieś z boku, jakby z bardzo daleka. Key’la przestała słyszeć hałas bitwy i cichy oddech Kocyka, wszystko zagłuszał narastający w uszach łoskot własnego serca, które biło niczym wojenny bęben. — Próbują więc go dopaść i przykroić do własnej miary. Pazurami i zębami.
Pasterz w tej właśnie chwili pokazał kły. Jakby dwie kościane piły błysnęły zza warg.
Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum.
Serce Key’li waliło jak szalone, z każdym krokiem-podskokiem człekobestii coraz szybciej i szybciej. Czuła ucisk wewnątrz głowy, drżenie nóg, pulsowanie dłoni, które stały się nagle bardzo odległe i niesamowicie wielkie. Kątem oka zobaczyła coś, jakby tłum ludzkich postaci, ale gdy tylko spojrzała w ich stronę, rozpierzchły się nieważne, wszystko, co nie było tą bestią, było nieważne, dziewczynka widziała każdy ruch stwora, każde drgnienie jego mięśni, błysk zębów między wąskimi wargami, błysk oczu jak kawałki obsydianu, równie twardych i zimnych. A ona nie miała broni. Kohha upadła na ziemię, więc powinna ją odnaleźć i podnieść, ale musiałaby odwrócić wzrok od tego czegoś, co zaraz ją dopadnie i rozerwie na strzępy. Ją i Kocyka.
Już jest o dwa kroki, prostuje się i wyciąga szponiaste łapy.
Nie! Nie! Nie!!!
Kij sam wskoczył jej w ręce, ale był dziwny, otoczony błękitną poświatą, nie zastanawiała się nad tym jednak, tylko zakręciła nim i walnęła w wyciągające się ku niej szpony, parując ich uderzenie.
Za długie ramiona oderwały się od ciała z mlaszczącym odgłosem, jakby Key’la trafiła bestię dwuręcznym mieczem, a nie tępą końcówką kija, a dziewczynka obróciła się na pięcie i poprawiła z góry. Głowa Pasterza eksplodowała, jej resztki zapadły się między ramiona, a potem, ponieważ Key’la bardzo chciała, żeby ten stwór znikł, błękitne płomienie ogarnęły jego ciało i pochłonęły je w mgnieniu oka.
Rozpadł się w pył.
Czuła to. Czuła siłę, jakiej nigdy nie miała. Moc zdolną przenosić góry. Odwróciła się do Kocyka i z całej siły walnęła w skałę nad jego głową, i drugi raz, po prawej stronie chłopca, i trzeci, po lewej.
A czarna kolumna zadrżała, gdy z kohhy spłynęły błękitne płomienie, i zaczęła się rozpadać.
Key’la w ostatniej chwili, nim runęła lawina głazów, złapała chłopca i rzuciła się do ucieczki, odciągając go jak najdalej. Szabla już bez trudu wysunęła się ze skały. Gdy dziewczynka uniosła głowę, byli już kilkadziesiąt kroków od sterty kamieni, w którą zamieniała się kolumna. Key’la zobaczyła jeszcze, jak koniec gigantycznego łańcucha wypryskuje w górę, tnąc powietrze świetlistą smugą. A Thoweth, bóg vaihirów, uniósł prawą stopę, zrobił krok i wszystkimi trzema ostrzami, które dzierżył, uderzył w ziemię.
Moc? Cóż ona mogła wiedzieć o Mocy?
Wszystko, co niosło ją przez ostatnie chwile, co napełniało poczuciem potęgi, opuściło ją w mgnieniu oka.
Grunt zadrżał, podskoczył pod jej stopami, a raczej kopnął ją w te stopy od spodu, aż wyleciała na łokieć w górę, po czym upadła na plecy i uderzyła głową o czarną skałę. Przez jej ciało przemknął obezwładniający ból. A ziemia tańczyła i drgała nieustannie, przewracając wszystkich i miotając nimi jak laleczkami. Raz za razem, w miarę jak wokół przewalały się kolejne wstrząsy.
A potem bóg vaihirów wyprostował się, obrócił twarzą do nich, mrówek u swoich stóp, i sięgnął po ich dusze. Tak jak powiedziała Usta Ziemi, choć zapewne nie miała na myśli tak dosłownej ofiary.
I nadszedł czas pohe, gniewu, który zmieniał czwororękich w bezmyślne machiny do walki, a Key’la Kalevenh, córka And‘ewersa Kalevenh, nosząca w tym miejscu imię Słaba Jedna, klęczała na wciąż drgającej skale, trzymając na kolanach głowę Kocyka, jedynej osoby, która nigdy jej nie zawiodła, i bezgłośnie płakała.
A potem Czarny Biały rzucił się na nią z twarzą wykrzywioną zwierzęca furią, lecz w pół skoku zderzył się z innym vaihirem i obaj wpadli na dziewczynkę i jej towarzysza niczym wielka, czworonożna i ośmioręka bestia.
Pięść trafiła ją przypadkiem w głowę i w eksplozji ciemnego blasku w końcu nadeszła ciemność.
* * *
Luka-wer-Klytus wstał, wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i krzyknął:
— Chooooodźcie! Choooodźcie tu! Już dobrze! Już nie musicie się bać! Nie musicie płakać!
Najdziwniejsze było to, że ani przez chwilę nie czuł się jak idiota – choć przecież stał pomiędzy drzewami i wrzeszczał coś bez sensu. Ale słowa płynęły same, jakby ktoś wkładał mu je w usta.
A potem ich zobaczył.
Wychodzili z lasu, wstawali z pokrwawionych posłań, wyłaniali się z ziemi. Półprzejrzyści, drżący, jakby niepewni swego istnienia. Niektórych rozpoznawał – to byli ranni, których Koło ściągała do lazaretu. Niektórym pomagał nawet on sam, jak temu młodemu z rozprutym brzuchem, który teraz właśnie podszedł go dziewczyny, ukląkł, obejmując ją za nogi, i znikł. Po nim szli inni, starzy i młodzi, mężczyźni, kobiety i dzieci.
Widział rodzinę, której wszyscy członkowie mieli karki połamane wisielczymi pętlami, i wiedział, że są z Pomwe, z przeklętego Pomwe, które zamordowało ich, po czym wrzuciło ciała do rzeki, odmawiając nawet namiastki pochówku. Więc płakali nad swym losem i płacząc, przyszli do tej, która ofiarowała im spokój. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn o bliźniaczych twarzach, jednego z raną na piersi, drugiego z parszywie rozrąbanym obojczykiem. Trzymali się za ręce, jakby bali się, że ktoś ich zaraz rozdzieli. Za nimi szli inni, coraz więcej i więcej, aż wreszcie wydawało się, że na świecie nie ma nic poza zagubionymi duszami.
Koło przyjmowała ich wszystkich i zdawała się rosnąć, choć nie przybywało jej przecież ani cala.
— To duchy, dziewczyno… — odezwał się wreszcie zdumiony tym, że nie wrzeszczy ze strachu. — Idą do ciebie duchy.
Spojrzała na niego oczyma jak małe słońca.
— Zawsze do mnie przychodziły, Luka. Zawsze. Tylko nikomu nie mówiłam, bo nasi panowie zabijają przecież takie dzieci. Lubię duchy, niektóre nawet zostawały na dłużej, gdy je o to prosiłam.
— Jak One?
Uśmiechnęła się ciepło.
— Nie jak One. Jak ty, Luka. Przecież umarłeś w czasie bitwy w lesie. Nie pamiętasz? Poranili cię i umarłeś od ran, gdy szliśmy do szpitala. Ale ja prosiłam, żebyś mnie nie zostawiał, bo naprawdę cię lubię, Luka. Więc zostałeś. Bardzo mi pomogłeś.
Zwaliło się to na niego jak wóz pełen kamieni.
Pamiętał.
Bitwa w lesie, ciemno, dym, nic nie widać. I nagle oddział jeźdźców wyłania się z tej ciemności, waląc prosto na niego. Dostał w bark i zaraz w głowę.
Przejechali po nim jak po lalce i znikli.
A Koło go znalazła. Opatrzyła pasami tkaniny oderwanymi z własnej tuniki i podtrzymując, prowadziła do obozu, mówiąc bez przerwy: „Nie zostawiaj mnie, Luka. Zostań ze mną. Zostań”.
Więc został.
Został z nią, bo poprosiła.
A teraz stała przed nim promienna, błyszcząca.
— Przyprowadzisz do mnie innych, Luka? Wszystkich, którzy płaczą, których skrzywdzono. Którym odebrano wolność, godność i prawo do nazywania się człowiekiem. Których zabijano i kazano zabijać własnych braci. To oni szlochali w ciemnościach i nikt się nimi nie przejmował… Nikt. Ale ja będę. Słyszysz? Obiecuję. I każę zapłacić tym, którzy krzywdzili innych, za każdą wylaną łzę. Masz moje słowo.
Uśmiechnęła się tak, że omal nie pękło mu serce.
— Zrobisz to. Przyprowadzisz ich do mnie?
Oczywiście, że tak. Na fujarę Reagwyra, niech go tylko ktoś spróbuje powstrzymać.
Podszedł do niej, czując, jak opuszcza go strach i zmęczenie. Poczuł też, że wszyscy wokół, wszystkie te zagubione dusze, idą za nim.
Prosto w światło.
* * *
Sanno Suwer Młodszy siedział w wieżyczce na grzbiecie Ovumera, największego słonia geghijskiej armii, i szył raz za razem w kłębiącą się wokół tłuszczę. Właściwie nie musiałby tego robić, bo wielki samiec spisywał się doskonale, rozdeptując i miażdżąc wszystko wokół siebie, ale zawody to zawody. Miał szczery zamiar upić się na koszt starszego brata.
Było ich tu trzech, dwóch łuczników i pahhe, włócznik posługujący się długą piką, którą przyszpilał do ziemi każdego, kto zanadto zbliżył się do słonia. Czwartym członkiem załogi był siedzący na karku Ovumera kornak, ale ten miał najmniej zabawy ze wszystkich.
Sanno napiął łuk i mruknął:
— Między łopatki.
Fruuu, strzała z kolorowymi lotkami ugrzęzła w plecach uciekającego mężczyzny.
— Nie popisuj się. — Jego brat Klines napiął swoją broń, strzelił i nie patrząc nawet, czy pocisk trafił, sięgnął po kolejny. — Tu liczy się ilość, a nie jakość.
— Partacz.
Urządzali takie zawody od lat. Podzielili swoje strzały na pół, barwiąc ich lotki na dwa różne wzory, a po bitwie przechodzili się po polu, licząc trupy. Przegrany stawiał dzban wina.
Tym razem zanosiło się na prawdziwy rekord.
Nagle ich słoń stanął w miejscu. Jakby nogi wrosły mu w ziemię.
A potem przysiadł, trzęsąc całą wieżyczką, uniósł łeb i zaryczał. Inne słonie zrobiły tak samo, a w ich głosach brzmiał niepokój. A nawet coś głębszego i pierwotniejszego. Odbierający siły i wolę walki lęk.
Konie geghijskiej i konowerskiej jazdy też zaczęły nagle stawać dęba, po czym rżąc przeraźliwie, rzuciły się do szaleńczego cwału.
Coś się zmieniło. Jakby na mgnienie oka świat wstrzymał oddech, jakby przełamano czas na Wtedy i Teraz.
A potem Sanno Suwer Młodszy zobaczył, jak twarze niewolników wokół ich zwierzęcia, twarze dotąd przerażone, skute strachem lub nienawiścią, obracają się na zachód. Podniósł się z kolan i spojrzał w tę stronę.
Na szczycie najbliższego wału stała ona.
Nie, raczej ONA. Dziewczyna? Kobieta? Demon? Zdawał się mieć dwadzieścia stóp wzrostu, a jej twarz składała się z dwóch części. Prawa połowa była normalna, lecz lewą pokrywała zaczerwieniona skóra i blizny, a oko z tej strony błyskało bielą. Na szyi miała pręgę wyglądającą, jakby ktoś zdarł jej pas skóry. Rana krwawiła kropelkami szkarłatu.
Postać machnęła ręką i wszystkie słonie w oddziale upadły na kolana, drżąc. A twarze niewolników zwróciły się ku zwierzętom. Każde oblicze miało ten sam wyraz co twarz stojącej na wale kobiety.
Klines również wstał, po czym skrzywił się i splunął na ziemię. A potem udowodnił, dlaczego to on uchodził zawsze za mądrzejszego z braci.
— Kończymy, Sanno. Dobrze było walczyć razem z tobą.
— C-co?
— Strzelaj najszybciej, jak potrafisz.
Ludzka fala runęła na klęczące słonie i zdawało się, w kilka chwil rozdarła je na strzępy.
* * *
— Musimy uciekać! Natychmiast, pani!
Czarodziej szarpał ją za rękę z twarzą wykrzywioną przerażeniem.
Uciekać? Gdzie? I przede wszystkim jak? Nawet Maahir klęczał w tej chwili, opierając potężny łeb na ziemi. I drżał. Trząsł się niczym pustynny krzak na wietrze. Samiy tulił się do niego i przemawiając gorąco, próbował zmusić do powstania, lecz daremnie. Wszystkie konie w zasięgu wzroku cwałowały na wschód lub południe, z jeźdźcami lub bez, uciekając byle dalej od tej postaci, która pojawiła się w obozie niewolników i odmieniła przebieg bitwy.
Deana zaśmiała się histerycznie.
Nie. Nie odmieniła. Bitwa nadal była rzezią, tylko że teraz wyrzynano jej armię. Uciekające z pola walki konie wpadały na konowerską piechotę, łamały szyk nawet potężnych Bawołów, a za nimi szli niewolnicy, którzy zmienili się w stado demonów.
Nie dawało się ich zatrzymać.
Wydawali się niewrażliwi na ból, obojętni na najgorsze nawet rany. Nabijali się na włócznie, łapiąc za drzewca i zmuszając piechurów do porzucenia broni, chwytali gołymi rękami ostrza mieczy i szabel, a gdy odrąbywano im jedną dłoń, dusili przeciwnika drugą. Obłapiali nogi żołnierzy, niepomni na ciosy spadające z góry, gryźli, drapali, rąbali i kłuli.
I parli naprzód taką masą, że nawet głęboki na kilkanaście szeregów szyk Bawołów łamał się raz za razem.
Przeszli przez ich pierwszą linię, przeszli przez drugą, zmietli balisty i ich załogi i właśnie szturmowali trzecią, ostatnią linię obrony, ustawioną przez Kosse Oluwera z niedobitków Rodu Bawoła, Rodu Słowika i tych najemników, którzy zrozumieli, że nie mogą liczyć na litość.
Wozy przy rzece też wciąż broniły się rozpaczliwie, ale po lewej stronie wzgórza niewolnicy opuścili już własny tabor i zajęci byli teraz dobijaniem słoni, które próbowali bronić nuawachi. Oddział niewolników, który zaatakował konowerski obóz od tyłu, był najmniej liczny, więc na razie udało się go powstrzymać, jednak gdy padną skrzydła, raz-dwa będzie po wszystkim.
— Uciekaj, pani. Błagam!
Umneres z Luwi szarpał Deanę za ramię, a jego twarz wykrzywiała się w udręce. Wszelkie próby użycia magii przez czarowników spełzały na niczym. Potęga, która narodziła się na polu bitwy, odcięła ich od aspektów.
Samiy odkleił się wreszcie od słonia i podszedł do Deany.
— To na nic. Maahir za bardzo się boi. Jakby był nowo narodzonym szczurem w kociej paszczy.
Deana otrząsnęła się i wskazała chłopcu wchód.
— Uciekaj.
— Nie. — Pokręcił głową. — Nie mogę. Nawet jakbym chciał.
— O czym ty mówisz? Samiy. Zdołasz uciec. Jesteś mały, schowasz się gdzieś, przeczekasz, aż to szaleństwo się skończy.
Ponownie pokręcił głową, po czym zdjął hełm i zaczął odpinać paski napierśnika.
— Ona Obejmuje tych ludzi. Przez ślady po obrożach. Są jej. I jak długo na Południu ludzie noszą takie blizny, tak długo będzie miała swoich czcicieli… albo wyznawców… albo marionetki na sznurku. Nie przerywaj mi, Deano d’Kllean.
Napierśnik plasnął o ziemię, chłopak zaczął ściągać kolczy kaftan.
— To szaleństwo nieprędko się skończy, bo całe Dalekie Południe wspólnie orało i obsiewało pole nienawiści. A teraz będzie zbierać z niego plon.
Samiy zdjął już pikowaną koszulę i grube buty, po czym stanął przed Panią Oka tylko w krótkich spodniach.
Wyglądał na dwa razy mniejszego, niż gdy nosił zbroję.
Deana pochyliła się i objęła go mocno.
— Nie denerwuj mnie, tylko zmykaj — szepnęła mu do ucha. — Albo przełożę cię przez kolano i wypłazuję po tyłku.
Za jej plecami rozległ się ryk, dziki, potworny i nieludzki. Wiedziała, co to znaczy – ostatnia linia właśnie się łamała. Odruchowo sięgnęła po szable.
— Raz już uciekłem — odszepnął. — I więcej tego nie zrobię. Pora podpalić niebo.
— O czym ty mówisz?
— Patrzyłem, jak wchodzisz na plac przed Świątynią, jak walczysz o tych, których kochasz — rzucił swoim chłopięcym głosikiem. To, co mówił, zupełnie nie pasowało do jego brzmienia. — I chciałem być z tobą. Tak bardzo, jak niczego innego. Jestem Okiem Pana Ognia, Deano. Od wielu, wielu lat. On nie jest złym bogiem. Pilnował, żebym nie opuścił Laweneresa, gdy porwali go bandyci, bo chciał go strzec, bo chciał jego rękoma naprawić to księstwo, a potem inne. Bo zrozumiał w końcu, że niewolnictwo to jeden z tych koszmarów, które nie pozwalają światu się zmienić.
Przez ryk walczących przebił się wrzask Kosse Oluwera nakazującego trzymać szyk. Zdumiewające było, że af’gemid jeszcze żyje.
Deana wciąż nie rozumiała, o czym Samiy mówi, ale jego ciało stało się nagle tak gorące, że zaczęło ją parzyć.
— I posłał mnie z tobą, żeby cię strzec. — Chłopiec dotknął jej brzucha. — Lubimy i ciebie, i twoją córkę. To ty powinnaś uciekać. Dla tej małej. I dla Laweneresa.
Kornak nagle zaśmiał się szczerze.
— Och, czuję to! Jest jak światło w piersi. Łaskocze… Po raz pierwszy od tysięcy lat Agar od Ognia stanie do walki z innym bogiem!
Odepchnął ją lekko i ruszył przed siebie.
Umneres z Luwi padł na kolana i wyciągnął ręce w stronę chłopca.
— Panie mój! — krzyknął.
Samiy obejrzał się przez ramię.
— Pilnuj jej. — Wskazał na Deanę.
A potem ruszył w dół wzgórza, gdzie linia piechoty właśnie się załamała.
Kilkuset żołnierzy rzuciło się do tyłu, odsadzając od hordy Objętych, która jednak nie popędziła za nimi, tylko zatrzymała się nagle, zakłębiła, nawet cofnęła.
Jakby chudy dziesięciolatek pchał przed sobą niewidzialną ścianę.
Potem rozłożył ręce na boki, gestem takim, jakby chciał objąć cały świat, stanął na palcach i wybuchł, zamienił się w światło.
Deana krzyknęła, czując, jak coś w niej wybucha także, jak jej wewnętrzny sani rozpala się prawie do białości, a potem był już tylko ból i ciemność.