Rozdział 7

Wiatr po­de­rwał tu­man bia­łych dro­bi­nek, za­krę­cił i ci­snął im w twa­rze. Sie­kły ni­czym pa­da­ją­cy po­zio­mo grad. Po czym na­gle wi­cher ucichł. Ken­neth otwo­rzył sze­rzej zmru­żo­ne od kil­ku go­dzin po­wie­ki i klep­nął Ma­la­we w ra­mię. Żoł­nierz gwizd­nął krót­ko i ścią­gnął wo­dze. Sa­nie sta­nę­ły.

Po­zo­sta­łe trzy po­jaz­dy pro­wa­dzą­ce ich sza­lo­ną wy­pra­wę za­trzy­ma­ły się tuż za nimi, skrzy­piąc pło­za­mi i wzbi­ja­jąc chmu­ry zmro­żo­ne­go śnie­gu. Psy po­ło­ży­ły się mo­men­tal­nie, dy­sząc tak, że ję­zy­ki pra­wie im przy­mar­z­ły do lodu. Nie oszczę­dza­li ich. Przez pół dnia prze­by­li po­nad pięć­dzie­siąt mil. Pięć­dzie­siąt mil wciąż na pół­noc, tam, gdzie po­wi­nien o tej po­rze roku szu­mieć Lo­do­wy Oce­an. Pięć­dzie­siąt mil w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi na py­ta­nie, dla­cze­go wio­sna wciąż nie przy­szła na zie­mie na pół­noc od Wiel­kie­go Grzbie­tu i co to może ozna­czać dla lu­dzi miesz­ka­ją­cych na po­łu­dnie od nie­go.

Roz­ka­zy, po­twier­dzo­ne pi­smem do­wód­cy Szó­ste­go Puł­ku, były ja­sne. Mie­li prze­rwać „pil­no­wa­nie” Świ­staw­ki Dress i udać się z po­wro­tem na wschód, jako ofi­cjal­na eskor­ta pan­ny One­lii Um­bry, któ­ra upar­cie ka­za­ła się na­zy­wać Nel, i jej przy­du­pa­sów ze Szczu­rzej Nory. Z po­wro­tem w Ole­ka­dy, z któ­rych le­d­wo co wró­ci­li. Zu­peł­nie jak­by byli ja­kimś pie­przo­nym wa­ha­deł­kiem, któ­re lata tam i z po­wro­tem po ca­łym Im­pe­rium. Ko­lej­ne dwa mie­sią­ce wę­drów­ki, na któ­rej koń­cu za­pew­ne oka­że się, że cała wy­pra­wa jest spóź­nio­na i bez­sen­sow­na, a oni ze­drą so­bie tyl­ko sto­py do krwi i wy­dep­czą kil­ka no­wych szla­ków na ob­li­czu gór.

Gdy w zwię­złych sło­wach wy­ra­ził swo­je wąt­pli­wo­ści, usły­szał tyl­ko, że roz­ka­zy po­cho­dzą z sa­mej sto­li­cy, więc nie po­wi­nien ich kwe­stio­no­wać, a Wy­wiad We­wnętrz­ny za­dbał o to, by wy­dat­nie skró­cić im po­dróż. Naj­bliż­szy ma­gicz­ny te­le­port cze­kał na nich trzy­dzie­ści mil od miej­sca obo­zo­wa­nia, a cza­row­ni­cy roz­grze­wa­li się już, by rzu­cić od­po­wied­nie za­klę­cia.

Ken­neth wie­dział, że za­zwy­czaj ma­go­wie te­le­por­to­wa­li się sami, prze­no­sząc wie­ści lub nie­wiel­kie pa­kun­ki, ta­kie jak waż­na pocz­ta albo wo­re­czek klej­no­tów, gdy po­trzeb­ny był szyb­ki trans­fer go­tów­ki. Im więk­szy cię­żar miał być trans­por­to­wa­ny, tym bar­dziej skra­ca­ła się od­le­głość, na jaką dało się otwo­rzyć ma­gicz­ne przej­ście. W ca­łym swo­im ży­ciu nie sły­szał, by prze­rzu­co­no w ten spo­sób kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi na ty­siąc mil. Ale Olag-hes-Brend, Szczur trze­ciej kla­sy, któ­ry uwa­żał się chy­ba za do­wód­cę ca­łej tej idio­tycz­nej eks­pe­dy­cji, stwier­dził, że Ken­neth jest tyl­ko po­rucz­ni­kiem z za­po­mnia­ne­go przez bo­gów i lu­dzi krań­ca Im­pe­rium, do­wo­dzą­cym zgra­ją ban­dy­tów uda­ją­cych żoł­nie­rzy, więc z pew­no­ścią wie­le jest rze­czy na nie­bie i zie­mi, o któ­rych nie ma po­ję­cia. No więc mają się na­tych­miast zbie­rać, bo dość już stra­ci­li cza­su – za­żą­dał.

Je­śli ktoś uwa­ża, że wku­rza­nie we­ssyr­skich gó­ra­li to do­bry po­mysł na przy­go­dę ży­cia, to z pew­no­ścią ma ra­cję, a dru­ży­na tego czar­no­bro­de­go Szczu­ra nie by­ła­by pierw­szą gru­pą, któ­ra roz­bi­ła so­bie gło­wy o Gór­ską Straż. Ken­neth uprzej­mie, na­praw­dę uprzej­mie przy­po­mniał, że Olag-hes-Brend mógł na­wią­zać z nimi kon­takt wcze­śniej, za­miast ba­wić się w głu­pie pod­cho­dy jak cier­pią­cy na kło­po­ty z kuś­ką klient bur­de­lu. Że gdy­by nie prze­zor­ność i opa­no­wa­nie jego ban­dy­tów, na tej prze­łę­czy le­ża­ło­by w tej chwi­li pew­nie kil­ka­na­ście tru­pów oraz że Straż ma obo­wią­zek za­dba­nia przede wszyst­kim o bez­pie­czeń­stwo miesz­kań­ców gór, a za­raz za prze­łę­czą ko­czu­je w tej chwi­li naj­więk­sza ar­mia ahe­rów, jaką wi­dział na oczy. To nie były do­bre wie­ści dla wio­sek znaj­du­ją­cych się za Wiel­kim Grzbie­tem. Dla No­we­go Re­wen­dath i in­nych pro­win­cji też, bo ci ahe­ro­wie to ple­mio­na, któ­re jak do tej pory z ludź­mi nie wo­jo­wa­ły. A on bar­dzo chce mieć pew­ność, że to się nie zmie­ni. I je­śli Szczur tra­cił po­ło­wę dnia na głu­pie za­ba­wy, to zna­czy, że wy­pra­wa na wschód nie jest zbyt pil­na, więc oni stra­cą dru­gą, by prze­ko­nać się, o co w tym cho­dzi.

Nie mi­nę­ła go­dzi­na, a wszyst­ko się po­krę­ci­ło tak, że po­rucz­nik za­czął bar­dzo ża­ło­wać swo­je­go upo­ru.

Ken­neth otrze­pał fu­trza­ne spodnie i kurt­kę z war­stew­ki śnie­gu i się­gnął po pas z mie­czem. Za­bra­li ze sobą tyl­ko to, co nie­zbęd­ne. Żyw­ność dla lu­dzi i psów, broń i pan­ce­rze, na­mio­ty, sa­kwy z za­pa­so­wy­mi ubra­nia­mi. Ale w cza­sie jaz­dy wszyst­ko to po­dró­żo­wa­ło na sa­niach. Je­śli, pę­dząc po lo­do­wym pust­ko­wiu psim za­przę­giem, nie za­ło­żysz na prze­szy­wa­ni­cę gru­bej, fu­trza­nej kurt­ki z kap­tu­rem, tyl­ko wa­żą­cą trzy­dzie­ści fun­tów kol­czu­gę, że­la­zo wy­ssie z cie­bie każ­dą un­cję cie­pła. Po­dob­nie jak sta­lo­wy hełm, na­wet je­śli bę­dzie pod nim pi­ko­wa­ny cze­piec. An­day’ya z ra­do­ścią wi­ta­ła w lo­do­wych ob­ję­ciach wszyst­kich tych, któ­rzy są zbyt głu­pi, by uznać ją za praw­dzi­wą wład­czy­nię Pół­no­cy.

A jed­nak ktoś rzu­cił Pani Lodu wy­zwa­nie w sa­mym ser­cu jej kró­le­stwa. W efek­cie tego star­cia miesz­ka­ją­ce na krań­cu świa­ta ple­mio­na ahe­rów sta­nę­ły przed wy­bo­rem – prze­nieść się za Wiel­ki Grzbiet, na te­re­ny swo­ich wo­jow­ni­czych ku­zy­nów, i wal­czyć u ich boku prze­ciw lu­dziom, albo wy­mrzeć z gło­du.

Bo­re­hed miał dziw­ną minę, gdy mu o tym opo­wia­dał.

To ten cho­ler­ny sza­man był bez­po­śred­nią przy­czy­ną tego, że Szó­sta Kom­pa­nia i to­wa­rzy­szą­ca jej dru­ży­na Szczu­rów wy­lą­do­wa­ły tu­taj, pięć­dzie­siąt mil za Wiel­kim Grzbie­tem. W chwi­li gdy Pa­tyk dał znać, kto się zbli­ża, Ken­neth zro­zu­miał, że wszel­kie roz­ka­zy Nory czy do­wódz­twa stra­ci­ły zna­cze­nie. Po­rucz­nik wi­dział, jak ten wiel­ko­zę­by su­kin­syn za­bi­ja opę­ta­ne­go przez de­mo­na cza­row­ni­ka, a to była rzecz, któ­rej mógł do­ko­nać tyl­ko ktoś z umie­jęt­no­ścia­mi bi­tew­ne­go maga. Je­śli Bo­re­hed chciał „po­roz­ma­wiać”, to po­win­ni słu­chać, a gdy chciał im „coś po­ka­zać”, to mu­sie­li speł­nić jego „proś­bę”.

Albo bić się z, bo­go­wie wie­dzą ilo­ma, aher­ski­mi wo­jow­ni­ka­mi, wspie­ra­ny­mi przez naj­po­tęż­niej­sze­go sza­ma­na w tej czę­ści gór.

Ro­zej­rzał się wo­kół, za­pi­na­jąc pas z mie­czem. Na pierw­szych czte­rech sa­niach przy­je­cha­ło dzie­wię­ciu lu­dzi i sam Bo­re­hed. Ja­kieś dwie­ście jar­dów za nim za­trzy­ma­ły się ko­lej­ne dwa tu­zi­ny sań z resz­tą kom­pa­nii i dru­ży­ną Szczu­rów. Jed­no mu­siał nie­chęt­nie przy­znać ich do­wód­cy, Olag-hes-Brend szyb­ko ko­ja­rzył fak­ty, a że naj­pew­niej imię sza­ma­na nie było mu obce, nie opo­no­wał, gdy Bo­re­hed przed­sta­wił swo­ją pro­po­zy­cję.

Po­ja­dą z nim spraw­dzić, co lub kto tak zi­ry­to­wał Pa­nią Lodu, że uży­ła ca­łej swo­jej po­tę­gi, by zgnieść in­tru­za. A jej gniew ob­ja­wiał się od­bie­ra­ją­cym dech mro­zem i wia­tra­mi wie­ją­cy­mi nie­prze­rwa­nie od dwóch mie­się­cy. Lo­do­wa po­kry­wa sku­wa­ją­ca oce­an nie stop­nia­ła jak co roku, wody nie za­kwi­tły kry­lem, ryby – a za nimi pin­gwi­ny, foki, orki i wie­lo­ry­by – nie przy­pły­nę­ły, by że­ro­wać. Ple­mio­na ahe­rów uza­leż­nio­ne od ty­siąc­le­ci od na­tu­ral­ne­go cy­klu, w ja­kim przy­brzeż­ne wody tęt­ni­ły ży­ciem, zna­la­zły się na skra­ju śmier­ci gło­do­wej. Za­pa­sy z ze­szłej je­sie­ni wy­czer­pa­ły się już, my­śli­wi, wy­ru­sza­ją­cy dzie­siąt­ki mil w głąb lo­do­wych pól w po­szu­ki­wa­niu fok i mor­sów, na­po­ty­ka­li tyl­ko rów­nie jak oni wy­gło­dzo­ne bia­łe niedź­wie­dzie, a na­wet je­śli w ta­kim star­ciu szczę­ście po­zo­sta­wa­ło po ich stro­nie, to zwie­rzę­ta oka­zy­wa­ły się tak wy­chu­dzo­ne, że nie­wiel­ki był z nich po­ży­tek. Więk­szość ple­mion zja­dła już nie­mal wszyst­kie swo­je psy, a dzia­do­wie i bab­ki co­raz czę­ściej wy­cho­dzi­li nocą z lo­do­wych chat i zni­ka­li w za­mie­ci, by mło­dym zo­sta­ło wię­cej je­dze­nia.

Ofia­ry dla Pani Lodu jed­nak nie po­ma­ga­ły. Ahe­ro­wie ni­g­dy nie byli jej naj­wier­niej­szy­mi czci­cie­la­mi, wo­le­li swo­je du­chy opie­kuń­cze i mą­drość sza­ma­nów, ale od­no­si­li się do An­day’yi z na­le­ży­tym sza­cun­kiem. Ona jed­nak za­cho­wy­wa­ła się te­raz tak, jak­by chcia­ła ogo­ło­cić z ży­cia całe swo­je kró­le­stwo.

De­spe­ra­cja pchnę­ła wresz­cie pół­noc­ne ple­mio­na do wę­drów­ki w stro­nę je­dy­nej prze­łę­czy, któ­rą mo­gły prze­do­stać się za Wiel­ki Grzbiet. Wy­mie­nio­no po­słań­ców z miesz­ka­ją­cy­mi po dru­giej stro­nie ku­zy­na­mi, któ­rzy – choć cza­sa­mi han­dlo­wa­li z miesz­kań­ca­mi pół­noc­nej stro­ny gór – nie kwa­pi­li się zbyt­nio do po­mo­cy. Reszt­ki ziem, któ­rych lu­dzie jesz­cze im nie za­bra­li, le­d­wo mo­gły wy­ży­wić lo­kal­ne szcze­py ahe­rów. Po­lo­wa­nia, upra­wa owsa na ka­mie­ni­stych po­let­kach, ho­dow­la kóz i łu­pież­cze wy­pra­wy nie mo­gły do­star­czyć wy­star­cza­ją­cej ilo­ści żyw­no­ści, by wy­kar­mić ty­sią­ce no­wych gąb, z któ­rych może nie być żad­ne­go po­żyt­ku. Zwłasz­cza że przy­by­sze nie zna­li na­wet sło­wa „woj­na”. Ży­jąc na krań­cu świa­ta, gdzie każ­dy dzień był wal­ką o prze­trwa­nie, na­uczy­li się, że tyl­ko we współ­pra­cy i jed­no­ści siła, a prze­moc pro­wa­dzi do szyb­kiej śmier­ci. Wo­dzo­wie ta­kich ple­mion jak Czer­wo­ne Pasy kpi­li – po co im my­śli­wi, któ­rzy nie po­tra­fią po­lo­wać na dwu­no­gą zwie­rzy­nę?

A wte­dy po­ja­wił się on. Bo­re­hed. Od­był wę­drów­kę od jed­ne­go wo­dza do dru­gie­go, a gdy wy­cho­dził z ich na­mio­tów, sza­ła­sów lub ja­skiń, kpi­ny i śmie­chy ci­chły. Po­tem otwo­rzył przej­ście przez dro­gi du­chów wprost do roz­ro­śnię­te­go po­nad mia­rę obo­zo­wi­ska u stóp gór, po­słu­chał la­men­tów do­cho­dzą­cych z wnę­trza lo­do­wych chat, obej­rzał wy­chu­dzo­ne dzie­ci i jesz­cze bar­dziej wy­chu­dzo­ne psy i po­wie­dział:

— Pięć­dzie­siąt mil stąd znaj­du­je się to, co tak roz­wście­czy­ło Pa­nią Lodu. Mu­szę zo­ba­czyć co to. Po­trze­bu­ję set­ki wo­jow­ni­ków z psi­mi za­przę­ga­mi.

Współ­ple­mień­cy od­mó­wi­li mu, może po raz pierw­szy. Nie wo­jow­ni­ków i psich za­przę­gów, ale pój­ścia w stro­nę miej­sca, któ­re ścią­gnę­ło na sie­bie fu­rię Pani Lodu. Wie­dzie­li o nim, o chmu­rze, któ­ra usia­dła na lo­dzie i któ­rej nie po­tra­fi­ły roz­wiać naj­po­tęż­niej­sze wi­chu­ry. Kil­ka ple­mion mi­ja­ło ją z tak bli­ska, że sny ich sza­ma­nów wy­peł­ni­ły się wi­zja­mi, od któ­rych część z nich osza­la­ła.

Bo­re­hed nie wście­kał się i nie gro­ził. Wy­star­czy­ło mu to, co zo­ba­czył w oczach jed­ne­go z do­tknię­tych obłę­dem cza­row­ni­ków. Od­prysk bi­twy to­czo­nej mię­dzy An­day’yą a in­tru­zem pra­wie wy­rwał nie­szczę­śni­ko­wi du­szę z cia­ła.

Po­trze­bo­wał jed­nak ko­goś na tyle sza­lo­ne­go, żeby z nim po­szedł, bo sa­mot­na wy­pra­wa by­ła­by sa­mo­bój­stwem.

I wte­dy do­wie­dział się, że na prze­łę­czy od wie­lu dni obo­zu­je grup­ka lu­dzi. Nie była to żad­na ar­mia, zwia­dow­cy twier­dzi­li, że jest ich tylu, co sześć razy pal­ców u rąk, i jesz­cze trzech. Miesz­ka­li w na­mio­tach, kry­jąc się w nich w cza­sie wi­chur ni­czym śnież­ne lisy w no­rach wy­ko­pa­nych w śnie­gu. Mie­li dużo ostre­go że­la­za, a do­wo­dził nimi męż­czy­zna o wło­sach i bro­dzie jak świe­żo za­schnię­ta krew.

Zwia­dow­cy chy­ba nie zro­zu­mie­li, dla­cze­go sta­ry sza­man za­śmiał się, sły­sząc te wie­ści. Krót­kim, po­zba­wio­nym ra­do­ści re­cho­tem. A po­tem, wbrew ra­dom i ostrze­że­niom, po­szedł sa­mot­nie na prze­łęcz.

Ken­neth spo­tkał się z nim kil­ka­dzie­siąt kro­ków od obo­zo­wi­ska. Bo­re­hed wy­glą­dał, jak­by od ich ostat­nie­go spo­tka­nia, gdy sza­man pły­wał po je­zio­rze w skó­rza­nej łód­ce, a po­rucz­nik za­sta­na­wiał się, czy po­dzię­ko­wać mu za po­moc, czy ka­zać strze­lać, po­sta­rzał się o dwa­dzie­ścia lat. Oczy za­pa­dły mu się jesz­cze bar­dziej w po­bruż­dżo­nej twa­rzy, szczę­ki wy­su­nę­ły do przo­du, dol­ne kły po­żół­kły, a je­den zo­stał wy­raź­nie wy­szczer­bio­ny. Skó­ra cza­row­ni­ka była na­cią­gnię­ta i błysz­cza­ła nie­zdro­wo, za to na czo­le po­ja­wił mu się nowy ta­tu­aż, przed­sta­wia­ją­cy wiel­ko­oką be­stię po­że­ra­ją­cą małą, człe­ko­kształt­ną syl­wet­kę.

Po­rucz­nik wo­lał nie py­tać, ja­kie wy­da­rze­nie z ży­cia Bo­re­he­da upa­mięt­nia ten ry­su­nek.

Wy­mie­ni­li po­zdro­wie­nia, za­wią­za­li Wę­zeł Wody, na co Ken­neth po ci­chu li­czył, i do­pie­ro wte­dy w oczach sza­ma­na bły­snę­ło coś, jak­by kpi­na.

— Trze­ci raz cię spo­ty­kam, Czer­wo­no­wło­sy, i trze­ci raz du­chy mó­wią mi, że nie po­wi­nie­nem cię za­bi­jać. Może pora wy­mie­nić je na nowe?

Ken­neth uśmiech­nął się kwa­śno.

— Trze­ci raz cię spo­ty­kam, Rzeź­ni­ku, i trze­ci raz mó­wię swo­im lu­dziom, by nie strze­la­li. Może po­win­ni zmie­nić so­bie do­wód­cę?

Sza­man po­ki­wał gło­wą.

— Na­dal masz ostry ję­zyk, po­rucz­ni­ku. Ale ja nie chcę strzę­pić wła­sne­go. Mam pro­po­zy­cję. Wy­słu­chasz mnie i przyj­miesz ją, albo wy­słu­chasz mnie i bę­dzie­my wal­czyć. Są­dzę jed­nak, że ją przyj­miesz.

— Dla­cze­go?

— Bo i to­bie, i mnie za­le­ży na tym, żeby to obo­zo­wi­sko — Bo­re­hed wska­zał za sie­bie — zni­kło. Mam ra­cję?

Miał. I to był głów­ny po­wód, dla któ­re­go tu­taj tra­fi­li. Mi­sja Nory mo­gła po­cze­kać dzień lub dwa, co naj­wy­żej cza­row­ni­cy Szczu­rów się­gną głę­biej w swo­je aspek­ty, ale Ken­neth nie mógł się tak po pro­stu od­wró­cić i odejść, na­wet gdy­by Bo­re­hed nie za­gro­ził mu wal­ką. Był ofi­ce­rem Gór­skiej Stra­ży, przy­się­gał przede wszyst­kim bro­nić miesz­kań­ców gór, a je­śli­by ta hor­da prze­szła przez prze­łęcz i na­par­ła na ple­mio­na po­łu­dnio­we, woj­na by­ła­by nie­unik­nio­na. Oczy­wi­ście Im­pe­rium by ją wy­gra­ło, ba, może na­wet w jego kro­ni­kach nie po­ja­wi­ło­by się nic na ten te­mat, poza su­chą wzmian­ką o „nie­po­ko­jach” przy pół­noc­nej gra­ni­cy. Ale te nie­po­ko­je ozna­cza­ły­by dla we­ssyr­skich gó­ra­li spa­lo­ne cha­ty, za­gra­bio­ne sta­da, krew, po­żo­gę i śmierć.

Wes­tchnął cięż­ko.

— Cze­go chcesz? — za­py­tał.

— Po­je­dzie­cie ze mną na pół­noc. Ja­kieś pięć­dzie­siąt mil stąd jest miej­sce, któ­re chcę spraw­dzić. Oni — ko­lej­ne ski­nię­cie w stro­nę obo­zo­wi­ska wy­ra­ża­ło tyl­ko bez­rad­ność — zbyt się boją. A ja nie po­ja­dę tam sam.

— Bo zbyt się bo­isz?

Pro­wo­ko­wa­nie aher­skie­go sza­ma­na, któ­ry ma za ple­ca­mi bo­go­wie wie­dzą ile ty­się­cy wo­jow­ni­ków, nie było mą­dre, ale po­rucz­nik za cho­le­rę nie mógł się po­wstrzy­mać. Jak na je­den dzień dość miał lu­dzi, któ­rzy mó­wią mu, co ma ro­bić.

Bo­re­hed za­sko­czył go jed­nak, bo ski­nął tyl­ko gło­wą i wy­mru­czał:

— Tak. Za bar­dzo się boję. Wy­sła­łem w tam­to miej­sce pół tu­zi­na mo­ich du­chów. Ża­den nie wró­cił.

Po­rucz­nik wy­krzy­wił się kwa­śno. To tłu­ma­czy­ło­by wy­gląd sza­ma­na.

— No to te­raz mnie też wy­stra­szy­łeś. Je­śli się zgo­dzę, chcę zo­sta­wić tu po­ło­wę lu­dzi.

— Nie. Weź­miesz wszyst­kich. Tak­że tych no­wych, śmier­dzą­cych szczu­rzy­mi bob­ka­mi.

— Dla­cze­go?

— Nie wiem, co tam jest, więc po­ło­wa może nie wy­star­czyć. Poza tym nie chcę, by ktoś po­pę­dził na po­łu­dnie i za­wia­do­mił resz­tę Stra­ży.

— Skąd wiesz, że już tego nie zro­bi­łem?

— Bo wciąż nie mam wie­ści o ar­mii ma­sze­ru­ją­cej na prze­łęcz.

Miał ra­cję. Oko­li­ca na­le­ża­ła na rów­ni do Gór­skiej Stra­ży i do aher­skich ple­mion. Ken­neth nie od­wa­żył się więc wy­słać mel­dun­ku do Be­len­den, bo dla bez­pie­czeń­stwa mu­sia­ła­by po­je­chać z nim po­ło­wa kom­pa­nii. Cze­kał więc, aż do­wódz­two przy­śle obie­ca­ne za­pa­sy, ka­ra­wa­ną osła­nia­ną przez kil­ka dzie­sią­tek straż­ni­ków.

Do­ko­nał szyb­kich ob­li­czeń. Mie­li dwa tu­zi­ny psów i czwo­ro sani, Szczu­ry przy­je­cha­ły jesz­cze sze­ścio­ma sa­nia­mi, ale lek­ki­mi, ta­ki­mi na dwóch lu­dzi.

— Nie mam dość zwie­rząt i sań.

— Damy wam jed­no i dru­gie.

— Twoi ku­zy­ni gło­du­ją, a oni od­da­dzą nam swo­je psy?

W oczach sza­ma­na bły­snę­ło coś głę­bo­ko, na sa­mym dnie.

— Tak. Tyle przy­nam­niej są mi win­ni — stwier­dził bez­na­mięt­nym to­nem.

Ken­neth udał, że się za­sta­na­wia. Wła­ści­wie nie miał wy­bo­ru, jego kom­pa­nia nie utrzy­ma­ła­by prze­łę­czy na­wet przez kwa­drans, zresz­tą nie w ta­kim celu zo­sta­li tu wy­sła­ni. Za­nim jed­nak zgo­dził się na pro­po­zy­cję Bo­re­he­da, po­sta­no­wił spraw­dzić, jak bar­dzo aher­ski cza­row­nik jest zde­spe­ro­wa­ny. Ścią­gnął rę­ka­wi­cę z le­wej dło­ni i przy­ło­żył ostrze noża do opusz­ka kciu­ka.

— Wę­zeł Krwi, sza­ma­nie. Dam ci dwa dni. Je­śli oka­że się, że na­sze siły to za mało, by roz­wią­zać twój pro­blem, wy­co­fa­my się, a ty nam nie prze­szko­dzisz. Ani ty, ani ża­den z wo­dzów, któ­rym mo­żesz roz­ka­zy­wać.

Wę­zeł Krwi był ni­czym praw­dzi­we bra­ter­stwo. Wie­rzo­no, że zła­ma­nie go ścią­ga­ło na zdraj­cę klą­twę i śmierć. Wśród ahe­rów nie za­wie­ra­no po­tęż­niej­szych pak­tów.

Sza­man zmru­żył oczy, wy­su­nął szczę­kę. Nie po­do­bał mu się ten po­mysł.

— Ja nie roz­ka­zu­ję na­szym wo­dzom. Ja tyl­ko do­ra­dzam.

— Nie rób ze mnie głup­ca. Wę­zeł Krwi albo chodź i prze­ko­naj się, czy twoi uzbro­je­ni w ko­ścia­ne i ro­go­we włócz­nie wo­jow­ni­cy da­dzą radę wy­star­cza­ją­co szyb­ko nas po­ko­nać. Ja też sły­sza­łem co nie­co o miesz­ka­ją­cych po tej stro­nie ple­mio­nach. To my­śli­wi i ry­ba­cy, nie za­bój­cy, jak ci z dru­giej stro­ny gór.

— A wi­dzia­łeś, jak ich dzie­ci umie­ra­ją z gło­du?

Ken­neth wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Nie wąt­pię, że będą się do­brze bić. Py­ta­nie tyl­ko, czy wy­star­cza­ją­co do­brze. Zo­sta­wię tu po­ło­wę lu­dzi, a resz­ta wsią­dzie na sa­nie i po­pę­dzi na po­łu­dnie. Któ­ryś na pew­no zdo­ła ci umknąć i za­wia­do­mić do­wódz­two. A wte­dy zo­ba­czysz tu ar­mię szyb­ciej, niż szczy­ny za­ma­rza­ją w po­wie­trzu. Wę­zeł Krwi albo wal­czy­my.

Wę­zeł Krwi. Bo­re­hed pa­trzył na nie­go przez kil­ka­na­ście ude­rzeń ser­ca, po czym ski­nął gło­wą i wy­jął wła­sny nóż.

— Trzy dni. Dwa dni na za­ła­twie­nie mo­jej spra­wy i je­den, że­by­ście mo­gli odejść, a mnie, żeby nie ku­si­ło, Czer­wo­no­wło­sy. Trzy dni, trzy kro­ple krwi.

To wy­da­rzy­ło się rano. Mniej wię­cej go­dzi­nę po przy­by­ciu Szczu­rów. A te­raz, póź­nym po­po­łu­dniem, kom­pa­nia znaj­do­wa­ła się da­lej na pół­noc niż ja­ki­kol­wiek od­dział, o któ­rym sły­szał. Za sobą mie­li kil­ka­dzie­siąt mil wę­drów­ki po lo­do­wej rów­ni­nie, przed sobą… Ken­neth spoj­rzał na to, co za­sła­nia­ło ho­ry­zont przed nimi, jesz­cze raz pró­bu­jąc prze­ko­nać swój umysł, że nie pada ofia­rą ja­kichś ma­ja­ków.

Tu­man mgły osiadł na lo­dzie mniej wię­cej milę przed nimi. Wy­so­ki na kil­ka­set stóp, sze­ro­ki… na dwie, może dwie i pół mili. Brak w za­się­gu wzro­ku cze­go­kol­wiek, co da­wa­ło­by per­spek­ty­wę, utrud­niał oce­nę wiel­ko­ści tego fe­no­me­nu.

Mgła.

Tak da­le­ko na pół­no­cy, przy mro­zie za­mie­nia­ją­cym w lo­cie plwo­ci­nę w grud­kę lodu, opie­ra­ją­ca się wi­chu­rze, któ­ra nie­mal zbi­ja­ła lu­dzi z nóg. Te­raz wiatr ucichł, ale nie dla­te­go, że An­day’ya się zmę­czy­ła. Po pro­stu zna­leź­li się po za­wietrz­nej.

Po za­wietrz­nej chmu­ry, któ­rej na­wet fu­ria Lo­do­wej Pan­ny nie po­tra­fi­ła roz­pro­szyć.

Po­rucz­nik wcią­gnął ostroż­nie po­wie­trze. Za­kłu­ło w no­sie, za­dra­pa­ło w gar­dle. Zim­no. Tyl­ko zim­no. Po­ru­szył rę­ko­ma, uniósł dło­nie nad gło­wą. Nic. Żad­nych nie­spo­ty­ka­nych za­pa­chów, żad­ne­go swę­dze­nia czy dra­pa­nia tam, gdzie nie po­win­no, żad­nych dziw­nych ko­lo­rów do­strze­ga­nych ką­tem oka. Wie­lu lu­dzi od­czu­wa­ło uży­wa­nie w po­bli­żu nich ma­gii jako za­bu­rze­nia w funk­cjo­no­wa­niu pod­sta­wo­wych zmy­słów, wzro­ku, wę­chu, sma­ku czy do­ty­ku.

Zer­k­nął na psy, zma­cha­ne, ale spo­koj­ne, a prze­cież zwie­rzę­ta są wy­czu­lo­ne na Moc bar­dziej na­wet niż lu­dzie. Kto­kol­wiek lub co­kol­wiek kry­ło się w tej mgle, uży­wa­ło ma­gii in­nej niż ta, z któ­rą Ken­neth i jego żoł­nie­rze mie­li kie­dy­kol­wiek do czy­nie­nia.

— Fen­lo!

Krę­py dzie­sięt­nik przy­drep­tał do nie­go, wy­ma­chu­jąc sze­ro­ko rę­ko­ma. Za­sa­lu­to­wał i pod­jął roz­grzew­kę.

— Zmar­z­łeś?

— Tak, pa­nie po­rucz­ni­ku. A tu za to ci­sza i spo­kój. Jak­by roz­bić obóz, moż­na by się po­wy­grze­wać na sło­necz­ku.

— Nie dziś. Zresz­tą mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie­my mu­sie­li tu no­co­wać.

— Le­piej tu, niż gdy­by nas noc mia­ła za­stać w po­ło­wie dro­gi. Nocą wy­dmu­cha z nas cie­pło dwa razy szyb­ciej.

— Zga­dza się. Ale ja nie o tym. Przyj­rza­łeś się Bo­re­he­do­wi?

Fen­lo Nur jako je­dy­ny w kom­pa­nii po­sia­dał coś, co moż­na było na­zwać ta­len­tem ma­gicz­nym. Po­tra­fił zo­ba­czyć lub wy­czuć du­szę wy­cho­dzą­cą z cia­ła, a na­wet ją w tym cie­le za­trzy­mać. Po­nie­waż Szczu­ry nie zdra­dzi­ły, czy mają w dru­ży­nie maga, Ken­neth mu­siał po­le­gać na dzie­sięt­ni­ku.

Nur spo­sęp­niał.

— Wi­dzia­łem kie­dyś tru­pa ry­ba­ka, któ­ry wpadł do je­zio­ra. Gdy go wy­cią­gnę­li, cały był oplą­ta­ny sie­cia­mi i wo­do­ro­sta­mi. On wy­glą­da tak samo. Jak trup za­plą­ta­ny w sznu­ry. W bli­znach i ta­tu­ażach uwię­ził du­chy. Mnó­stwo du­chów. Czu­ję je, choć nie wi­dzę. Ale mam wra­że­nie, jak­by każ­dy z nich owi­jał się wo­kół nie­go pę­tlą i ści­skał.

— Dasz radę do­strzec, gdy­by je uwol­nił?

— Je­śli bę­dzie chciał po­cza­ro­wać? Dam radę. Wi­dzia­łem już ich sza­ma­nów w wal­ce. Wiem, gdzie pa­trzeć.

— Pil­nuj go. Nie po­zwól, żeby zro­bił coś głu­pie­go.

— Mimo Wę­zła Krwi?

— Wi­dzia­łeś obo­zo­wi­sko?

Dzie­sięt­nik za­marł w pół ru­chu. Obo­zo­wi­sko. Prze­szli tyl­ko jego skra­jem, w miej­sce, gdzie sza­man ja­kimś cu­dem zgro­ma­dził kil­ka­dzie­siąt wy­chu­dzo­nych, ale wciąż jesz­cze ma­ją­cych choć tro­chę sił psów, ale ogrom tego zgro­ma­dze­nia ro­bił przy­tła­cza­ją­ce wra­że­nie. Kil­ka ty­się­cy na­mio­tów i śnież­nych chat. Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści ty­się­cy za­gło­dzo­nych nie­mal na śmierć ahe­rów. Może na­wet wię­cej. Kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy istot, któ­re nie mia­ły już przed sobą żad­nej dro­gi oca­le­nia, poza uciecz­ką za Wiel­ki Grzbiet.

Pa­mię­tał spoj­rze­nia, ja­ki­mi zgro­ma­dze­ni że­gna­li swo­je ostat­nie psy. Nie było w nich wście­kłej nie­na­wi­ści przy­ga­szo­nej tyl­ko de­mon­stra­cyj­nym lek­ce­wa­że­niem i po­gar­dą, jaka pło­nę­ła za­zwy­czaj w oczach ich krew­nia­ków z po­łu­dnio­wej stro­ny gór. Była de­spe­ra­cja, ból, znu­że­nie.

I głód.

Wszę­dzie, gdzie­kol­wiek spoj­rze­li, wi­dzie­li śla­dy tego gło­du. Fu­trza­ne stro­je wi­sia­ły na miesz­kań­cach obo­zo­wi­ska jak na skle­co­nych z pa­ty­ków stra­chach na wró­ble, nie­do­sta­tek je­dze­nia wy­rzeź­bił ich twa­rze głę­biej niż wie­le lat ży­cia w skraj­nie cięż­kich wa­run­kach, ciem­na skó­ra na­bra­ła wo­sko­wa­te­go po­ły­sku, a oczy za­pa­dły się głę­bo­ko. Cha­rak­te­ry­stycz­ne dla tej rasy kły, choć mniej­sze niż u ahe­rów na po­łu­dniu, mia­ły brzyd­ki, żół­ta­wy od­cień. W dro­dze przez obóz Ken­neth na­li­czył tyl­ko ze dwa tu­zi­ny dzie­ci, i to star­szych, a prze­cież po­win­ny ich być set­ki. I żad­ne­go star­ca. Ani jed­ne­go.

Nie za­py­tał o to, bo po co?

Za­pa­mię­tał jesz­cze aher­ską ko­bie­tę, nie­mło­dą już, któ­ra wi­dząc, jak straż­ni­cy do­kar­mia­ją przy­dzie­lo­ne im psy, bo zwie­rzę­ta mu­sia­ły mieć siłę na po­dróż tam i z po­wro­tem, wy­ko­na­ła taki ruch, jak­by chcia­ła rzu­cić się mię­dzy nie i za­wal­czyć o ochła­py na wpół zmro­żo­ne­go tłusz­czu.

Wte­dy po­sta­no­wił, że Wę­zeł Krwi, czy nie, bę­dzie się mieć na bacz­no­ści przed Bo­re­he­dem. Ktoś, kto wziął so­bie na bar­ki taki cię­żar, może zła­mać każ­dą przy­się­gę.

— Wi­dzia­łem, pa­nie po­rucz­ni­ku. Ra­cja.

Bo­re­hed pod­szedł do nich bez­sze­lest­nie i naj­wy­raź­niej usły­szał ostat­nie zda­nie.

— Co wi­dzia­łeś, czło­wie­ku o zim­nym ser­cu?

— Wi­dzia­łem — od­pa­ro­wał bez­czel­nie Fen­lo — jak twoi lu­dzie pa­trzy­li na na­sze psy.

— Ma­cie tłu­ste psy. Cała ro­dzi­na wy­ży­wi­ła­by się jed­nym przez dzie­sięć dni.

— Nie ma dość psów w Stra­ży, by na­kar­mić wszyst­kich w obo­zie.

Sza­man ski­nął gło­wą.

— Praw­da. Po­win­ni te­raz jeść fo­cze mię­so, po­pi­ja­jąc ło­jem wy­to­pio­nym z sa­dła mor­sów i za­gry­za­jąc tłu­sty­mi ry­ba­mi. A żują ka­wał­ki sta­rej skó­ry. Więc le­piej jak naj­szyb­ciej sprawdź­my, co tak roz­gnie­wa­ło An­day’yę.

— A nie je­ste­śmy już dość bli­sko, byś zro­bił to swo­imi cza­ra­mi?

Nur po­tra­fił cza­sem za­dać cel­ne py­ta­nie. Bo­re­hed uśmiech­nął się na­gle sze­ro­ko, zło­śli­wie.

— I mam zwró­cić uwa­gę któ­rejś z wal­czą­cych tu po­tęg? Tego chcesz, czło­wie­ku? By Pani Lodu uzna­ła nas za zbyt cie­kaw­skie mu­chy i dała prztycz­ka zim­nym pal­cem? Albo le­piej, by wy­ła­do­wa­ła na nas całą swo­ją złość i grzmot­nę­ła pię­ścią? Patrz.

Sza­man pod­wi­nął rę­kaw i pod­su­nął im pod nosy lewe przed­ra­mię. Jed­na z jego licz­nych blizn spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by pę­kła od środ­ka. Świe­ża rana za­skle­pi­ła się już, ale czer­wo­na prę­ga wy­glą­da­ła pa­skud­nie.

— Du­chy, któ­re tu wy­sła­łem, zni­kły. Nie zgi­nę­ły i nie uwol­ni­ły się, lecz zni­kły. Jak­bym wrzu­cił garść pu­chu w ogień. Łań­cu­chy, któ­ry­mi je przy­ku­łem do sie­bie, wy­rwa­no i wierz mi, było to rów­nie bo­le­sne, jak za­war­cie z nimi pak­tu. I my­ślę, że nikt ich nie za­ata­ko­wał, zo­sta­ły uni­ce­stwio­ne mi­mo­cho­dem. Przy­pad­kiem. A wierz mi, to były na­praw­dę po­tęż­ne du­chy. Resz­tę trzy­mam więc bli­sko i uży­wam tyl­ko do tego, by i mnie nie spo­tkał taki sam los. Cza­imy się, kry­je­my, za­cie­ra­my śla­dy wła­snej obec­no­ści. Mu­si­my być jak świ­sta­ki pod­cho­dzą­ce do wal­czą­cych niedź­wie­dzi. Mu­si­my się za­kraść, zo­ba­czyć wszyst­ko na wła­sne oczy i uciec. Żad­nej ma­gii.

Ken­neth spoj­rzał na Bo­re­he­da. Sza­man był niż­szy od nie­go o gło­wę i chu­dy jak wilk, któ­re­mu od wie­lu dni nie wie­dzie się na po­lo­wa­niach, ale gdy uniósł wzrok i wle­pił w po­rucz­ni­ka spoj­rze­nie czar­nych źre­nic, ofi­cer zro­zu­miał, że nie ma mowy o żad­nych dys­ku­sjach. Na tym te­re­nie aher­ski cza­row­nik był u sie­bie w sen­sie za­rów­no do­słow­nym, jak i du­cho­wym. Tu­taj on do­wo­dził.

— Do­brze. Nur!

— Tak jest, pa­nie po­rucz­ni­ku.

— Prze­bie­gnij się do resz­ty i daj znać chło­pa­kom, żeby zje­dli coś i wy­pi­li, a po­tem przy­go­to­wa­li broń. — Ken­neth zer­k­nął na ścia­nę mgły. — Liny, haki do wspi­nacz­ki, cze­ka­ny też niech we­zmą. Resz­cie dzie­sięt­ni­ków po­wiedz, że za kwa­drans zro­bię krót­ką od­pra­wę. Jak tyl­ko roz­mó­wię się z do­wód­cą Szczu­rów i pan­ną One­lią.

— Roz­kaz.

Krę­py pod­ofi­cer po­truch­tał w kie­run­ku od­da­lo­nych o kil­ka­dzie­siąt jar­dów sań, od­pro­wa­dza­ny kpią­cym spoj­rze­niem sza­ma­na.

— No pa­trz­cie. Do­brze uło­żo­ny czło­wiek. Siad, wa­ruj, nie rusz. Musi być ła­two ta­ki­mi do­wo­dzić. Nasi wo­jow­ni­cy są przy nich jak sta­do wil­ków przy psach.

Ken­neth zi­gno­ro­wał za­czep­kę, wy­cią­gnął z sań kol­czu­gę i płaszcz, za­ło­żył je i do­pie­ro wte­dy spoj­rzał na Bo­re­he­da.

— I dla­te­go wil­ki gło­du­ją w gó­rach, żrąc ka­mie­nie i szysz­ki, a ty mu­sia­łeś że­brać o na­szą po­moc.

Sza­man wy­szcze­rzył się sze­ro­ko.

— He, he. Czy­li moż­na cię zi­ry­to­wać, czło­wie­ku. Ten tam — wska­zał na Nura — jesz­cze nie­daw­no ką­sał cię po rę­kach i szczał do wody, któ­rą pi­łeś, a te­raz ska­cze tak wy­so­ko, jak mu ka­żesz.

Ofi­cer wzru­szył ra­mio­na­mi. Bo­re­hed albo był bar­dzo do­myśl­ny, albo tra­fił strza­łą wy­pusz­czo­ną na oślep. Nie­waż­ne.

— Dys­cy­pli­na. Cier­pli­wość. Mój urok oso­bi­sty. Wy­bierz, co chcesz. Ale chy­ba nie po to nas tu ścią­gną­łeś, by po­ga­wę­dzić, jak za­ła­twia­my ta­kie rze­czy w Stra­ży, praw­da? — Prze­niósł wzrok na ścia­nę mgły za ple­ca­mi sza­ma­na. — To po­wi­nien być twój pro­blem.

Od­wró­cił się, igno­ru­jąc iro­nicz­ne prych­nię­cie ahe­ra, i ru­szył ku resz­cie sań, po raz ko­lej­ny od­pę­dza­jąc nie­przy­jem­ne my­śli, któ­re gnę­bi­ły go od kil­ku go­dzin. Znaj­do­wa­li się pięć­dzie­siąt mil od gór, co naj­mniej trzy­dzie­ści od brze­gu. Na peł­nym mo­rzu, któ­re o tej po­rze roku po­win­no już tań­czyć swo­bod­nie, uwol­nio­ne od bia­łe­go pan­ce­rza. Jak gru­bą po­kry­wę lodu mają pod sobą? Dzie­sięć stóp? Pięć? Trzy? Czy mniej? Pani Lodu mo­gła opóź­nić odej­ście zimy z tych te­re­nów, ale czy była wy­star­cza­ją­co po­tęż­na, by po­wstrzy­mać Bliź­nię­ta Mórz? Ta para Nie­śmier­tel­nych nie mia­ła zbyt wie­lu wy­znaw­ców w gó­rach, lecz opo­wie­ści o po­tę­dze ich gnie­wu do­cie­ra­ły i do We­ssyr­czy­ków. Z pew­no­ścią to, że ich do­mi­nium nie zo­sta­ło we wła­ści­wym cza­sie uwol­nio­ne spod wła­dzy An­day’yi, mu­sia­ło ich obu­rzyć. Czy jego lu­dzie wła­śnie pa­ko­wa­li się w kon­flikt po­mię­dzy bó­stwa­mi?

Jesz­cze raz rzu­cił okiem na le­żą­cą na lo­dzie chmu­rę. To nie było na­tu­ral­ne zja­wi­sko. Niech to ja­sny szlag! Gdy­by te szczu­rze wy­pierd­ki nie ba­wi­ły się w głu­pie pod­cho­dy, Szó­sta zwi­nę­ła­by obóz i zni­kła z prze­łę­czy, za­nim Bo­re­hed zło­żył im swo­ją pro­po­zy­cję nie do od­rzu­ce­nia.

Po­rucz­nik uśmiech­nął się pod no­sem. No, przy­naj­mniej wia­do­mo już, kto jest od­po­wie­dzial­ny za ba­gno, w któ­rym tkwią.

Cień tego uśmie­chu mu­siał mieć na twa­rzy, gdy pod­cho­dził do zgru­po­wa­nych nie­co z boku sań, któ­ry­mi przy­je­cha­ła dru­ży­na Szczu­rów, bo to Olag-hes-Brend ode­zwał się pierw­szy:

— To nie moja wina. Nie wie­dzia­łem, jak wy­glą­da­ją spra­wy po dru­giej stro­nie prze­łę­czy. Ani że ten cho­ler­ny sza­man zmu­si nas do przy­jaz­du tu­taj.

Ken­neth zbył go mach­nię­ciem ręki.

— Mo­głeś przy­być o świ­cie i prze­ka­zać nam roz­ka­zy, ale ko­niecz­nie chcia­łeś wje­chać do na­sze­go obo­zu peł­nym pę­dem i zro­bić ze straż­ni­ków dur­niów, co? Cze­ka­łeś więc, aż wyj­dzie­my z nor, za­cznie­my szy­ko­wać śnia­da­nie i w ogó­le za­pa­nu­je ogól­ne roz­przę­że­nie. Stra­ci­łeś przez to co naj­mniej dwie go­dzi­ny. I przez to wła­śnie je­ste­śmy tu­taj. Zresz­tą — wzru­szył ra­mio­na­mi — nie będę tra­cił cza­su na szu­ka­nie win­nych. Ale nie po­wo­łuj się na Bo­re­he­da, bo z tego, co wiem, Nora nie uspra­wie­dli­wia swo­ich lu­dzi z po­wo­du nie­wie­dzy. Po­sta­raj się o lep­szą wy­mów­kę, Szczu­rze. Wej­dzie­my w tę mgłę, spraw­dzi­my, co tam jest, i wró­ci­my do domu. Taki jest plan na te­raz. Oczy­wi­ście wszel­kie zmia­ny będą wy­ma­ga­ły im­pro­wi­za­cji, ale dla nas to nic no­we­go. Dla was pew­nie też.

Szczu­ry słu­cha­ły, zbi­te w po­nu­rą gro­mad­kę. Dwa­na­ście par oczu wpa­try­wa­ło się w nie­go ka­mien­nym wzro­kiem, a tyl­ko w spoj­rze­niu One­lii Um­bry po­rucz­nik do­strzegł coś, co chy­ba mógł uznać za odro­bi­nę roz­ba­wie­nia albo za­cie­ka­wie­nia. Zi­gno­ro­wał to. Dziew­czy­nę łą­czy­ła z Szó­stą sza­lo­na wę­drów­ka przez Mrok, za­koń­czo­na wy­do­sta­niem się z nie­go w środ­ku pola bi­twy. Z tego, co pa­mię­tał, nie była wte­dy zbyt po­moc­na. Jej udział ogra­ni­czał się do bez­myśl­ne­go wpa­try­wa­nia się w prze­strzeń i beł­ko­tu, więc miał na­dzie­ję, że przy­naj­mniej te­raz po­tra­fi o sie­bie za­dbać. Dla nie­go bar­dziej li­czy­ły się Szczu­ry.

Po­rucz­nik pró­bo­wał oce­nić, kto jest kim w tej grup­ce. Naj­pil­niej strze­żo­ne se­kre­ty Nory, to zna­czy te, o któ­rych wszy­scy wie­dzie­li, gło­si­ły, że bo­jo­we dru­ży­ny Szczu­rów skła­da­ją się z za­bój­ców szko­lo­nych od dziec­ka w miej­scach tak taj­nych, że sam ce­sarz nie znał ich po­ło­że­nia, z cza­row­ni­ków wła­da­ją­cych aspek­ta­mi tak spe­cy­ficz­ny­mi, że wła­ści­wie poza za­bi­ja­niem nie nada­wa­ły się do ni­cze­go in­ne­go, ale przy oka­zji tak par­szy­wy­mi, że na­wet ar­mia nie chcia­ła ich uży­wać, oraz ze ska­zań­ców od­cię­tych od strycz­ka, zwią­za­nych z Norą po­tęż­ny­mi za­klę­cia­mi. I z opę­ta­nych żą­dzą za­bi­ja­nia mor­der­ców, do­tknię­tych przez Mrok, wła­ści­wie nie­wie­le róż­nią­cych się od Po­miot­ni­ków, któ­rzy mogą w tej służ­bie re­ali­zo­wać swo­je naj­mrocz­niej­sze pra­gnie­nia.

W su­mie o jego lu­dziach wca­le nie mó­wio­no le­piej.

Oba do­wódz­twa, i Stra­ży, i Nory, do­ce­nia­ły po­tę­gę opo­wie­ści, po­wo­du­ją­cych, że prze­ciw­nik po­cił się na samą myśl o tym, z kim przyj­dzie mu się zmie­rzyć.

Z tego, co wie­dział na pew­no, dru­ży­na Szczu­rów za­wsze po­sia­da­ła maga, choć nie za­wsze bo­jo­we­go, a oprócz nie­go ta je­de­nast­ka po­win­na mieć też dwóch lub trzech praw­dzi­wych za­bój­ców, to zna­czy lu­dzi wy­szko­lo­nych w uży­wa­niu tru­cizn, za­kła­da­niu pu­ła­pek, skra­da­niu się i skry­tym mor­do­wa­niu. To był rdzeń każ­dej szczu­rzej dru­ży­ny, mor­der­cy, któ­rzy wy­sy­ła­li swo­je ofia­ry w ob­ję­cia Mat­ki ci­cho i bez roz­gło­su. Resz­ta za­pew­nia­ją­ca im wspar­cie to naj­pew­niej znu­dze­ni daw­ni żoł­nie­rze, na­jem­ni­cy, kłu­sow­ni­cy czy zło­dzie­je, bo Nora sta­ra­ła się, by w jej bo­jo­wych dru­ży­nach znaj­do­wa­li się lu­dzie róż­nych ta­len­tów.

Ken­neth uśmiech­nął się w my­ślach. To tak­że mu coś przy­po­mi­na­ło.

No ale te­raz, pa­trząc na tu­zin za­ku­ta­nych w fu­trza­ne stro­je po­sta­ci, miał zgryz. Każ­dy z nich – po­mi­ja­jąc rzecz ja­sna One­lię – mógł peł­nić do­wol­ną funk­cję. Czy ten wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna z twa­rzą po­ha­ra­ta­ną sta­ry­mi bli­zna­mi to cza­ro­dziej, czy zim­no­krwi­sty za­bój­ca? Albo tych dwóch, wy­glą­da­ją­cych jak bliź­nia­cy knyp­ków, któ­rzy sta­li bez ru­chu kil­ka kro­ków za swo­im do­wód­cą. Kim są? Cze­go moż­na od nich ocze­ki­wać? A ta krót­ko ostrzy­żo­na blon­dyn­ka z usta­mi za­ci­śnię­ty­mi w po­nu­rym gry­ma­sie? Ko­bie­ta w dru­ży­nie Nory. Po­słu­gu­je się ma­gią czy ku­szą?

Szczu­ry jesz­cze się nie uzbro­iły, co mo­gło­by uła­twić mu roz­po­zna­nie, kto jest kim. Zu­peł­nie jak­by ich do­wód­ca uwa­żał, że cała ta spra­wa ich nie do­ty­czy.

Trze­ba było wy­pro­wa­dzić go z błę­du.

— Gdzie wasz mag?

— Nie mamy maga.

Od­po­wiedź hes-Bren­da pa­dła tak szyb­ko, że Ken­neth tyl­ko się uśmiech­nął.

— Ustal­my jed­no, Szczu­rze trze­ciej kla­sy. Ja mam pięć­dzie­się­ciu lu­dzi, a ty je­de­na­stu i… damę, któ­rą mu­sisz się opie­ko­wać. Ja znam te­ren, ja zwią­za­łem się Wę­złem Krwi z aher­skim sza­ma­nem i ja mam coś w ro­dza­ju na­dziei, że uj­dzie­my stąd z ży­ciem. Więc ja tu do­wo­dzę. Nie! — rzu­cił tak ostro, że Olag nie­mal z trza­skiem za­mknął usta. — To nie za­ba­wa w po­ka­zy­wa­nie, kto ma więk­sze jaja. Albo będę wie­dział, cze­go moż­na się spo­dzie­wać po wa­szej dru­ży­nie, albo w ogó­le o was za­po­mnę. A wte­dy nie obo­zu­je­my ra­zem, nie trzy­ma­my wspól­nych wart i nie wal­czy­my ra­mię w ra­mię. Ra­dzi­cie so­bie sami. Tak­że z po­wro­tem za Wiel­ki Grzbiet.

— Są­dzisz, że nie damy so­bie z tym rady?

— Je­śli nie ma­cie maga, to nie. Bo­re­hed nie jest je­dy­nym sza­ma­nem w tam­tym obo­zo­wi­sku.

Blon­dyn­ka unio­sła rękę, wy­ko­na­ła po­wol­ny gest dło­nią, a Ken­neth po­czuł smak żół­ci na ję­zy­ku i na chwi­lę uj­rzał wszyst­ko za­mglo­ne, jak­by oglą­dał świat przez ka­wa­łek przy­dy­mio­ne­go szkła. Za­mru­gał.

— Ja nim je­stem. Mo­iwa Sam­reh. Mój aspekt to Pa­rzą­ca Igła. Nowy. Mało zba­da­ny.

— Co po­tra­fisz?

Za­wa­ha­ła się, zer­ka­jąc na swo­je­go do­wód­cę. Ten nie­chęt­nie ski­nął gło­wą.

— Umiem wy­czuć, czy ktoś nas ob­ser­wu­je i ja­kie ma in­ten­cje. I jaką broń, to zna­czy… do wal­ki z bli­ska czy na dy­stans. Po­tra­fię roz­po­znać, czy ktoś świa­do­mie kła­mie. — Uśmiech­nę­ła się bla­do. — Nie­źle strze­lam z ku­szy i do­brze ra­dzę so­bie z mie­czem.

Po­rucz­nik przyj­rzał jej się uważ­nie. To ona przy spo­tka­niu na prze­łę­czy wy­czu­ła, że część kom­pa­nii cze­ka w za­sadz­ce. A jej aspekt, nowy i mało zba­da­ny, rze­czy­wi­ście nie na wie­le mógł się przy­dać poza służ­bą w ar­mii lub wy­wia­dzie. Cza­sem los ob­da­rzo­nych Ta­len­tem bywa wy­jąt­ko­wo zło­śli­wy.

— Ktoś nas te­raz ob­ser­wu­je?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

— Nikt, kto zwra­cał­by na nas ja­kąś szcze­gól­ną uwa­gę. Poza tym aspek­ty w tym miej­scu… Le­d­wo czu­ję wła­sny.

Ken­neth spoj­rzał na Ola­ga-hes-Bren­da. Szczur miał tak obo­jęt­ną minę, jak­by ktoś za­mro­ził mu twarz. Je­śli był ta­kim kiep­skim ak­to­rem, nic dziw­ne­go, że Nora przy­dzie­li­ła go do dru­ży­ny bo­jo­wej. W praw­dzi­wej szpie­gow­skiej ro­bo­cie na pew­no by so­bie nie po­ra­dził.

— Kto jesz­cze? Nie po­wiesz mi, że wy­sła­no cię z tak waż­ną mi­sją w to­wa­rzy­stwie maga — na­wet nie sta­rał się, by nie za­brzmia­ło to sar­ka­stycz­nie — któ­ry po­tra­fi wy­kryć za­sadz­kę i roz­po­znać, czy ktoś kła­mie. Czy­li umie to, co do­brze wy­szko­lo­ny zwia­dow­ca i każ­da te­ścio­wa.

Blon­dyn­ka ukry­ła twarz w kap­tu­rze i wark­nę­ła coś głu­cho. Ken­neth uśmiech­nął się tyl­ko. Na­ra­sta­ła w nim po­nu­ra, za­cie­kła złość i gów­no go ob­cho­dzi­ło, czy zra­ni czy­jeś uczu­cia.

Szczur trze­ciej kla­sy pa­trzył na nie­go po­nu­ro, wy­zy­wa­ją­co, a po­rucz­nik zro­zu­miał, że do­szli do ścia­ny. Tym ra­zem szpieg się nie zła­mie i ofi­cer w prze­bły­sku zro­zu­mie­nia po­jął dla­cze­go. Nie­aspek­to­wa­na ma­gia. Cza­row­nik, któ­re­go Nora po­win­na wy­dać świą­tyn­nym in­kwi­zy­to­rom albo za­mknąć w ja­kiejś wie­ży, gdzie spę­dził­by resz­tę ży­cia, wy­jąc do ka­mien­nych ścian. Ale Szczu­ry trak­to­wa­ły cza­sem Wiel­ki Ko­deks ni­czym zbiór umow­nych po­rad, któ­re moż­na in­ter­pre­to­wać na róż­ne spo­so­by. Nie­mniej prę­dzej wszy­scy do­cze­ka­ją tu wio­sny, niż czar­no­bro­dy szpieg zdra­dzi coś ta­kie­go ofi­ce­ro­wi Stra­ży.

W su­mie nie było sen­su da­lej na­ci­skać.

I wte­dy się za­czę­ło.

Cza­ro­dziej­ka jęk­nę­ła, za­war­cza­ła gło­śniej, na­gle po­de­szła do po­rucz­ni­ka i zła­pa­ła go za ra­mię. Na­wet przez kol­czu­gę i pi­ko­wa­ną kurt­kę po­czuł uścisk. Jak­by po­chwy­ci­ła mu rękę ima­dłem.

— Pa­aaaaa… — za­cię­ła się, jak­by coś od­cię­ło jej do­pływ po­wie­trza. — Pa­aaatrzy…

Oczy mia­ła wiel­kie, na wpół obłą­ka­ne, ze źre­ni­ca­mi skur­czo­ny­mi do czar­nych kro­pek, co w po­łą­cze­niu z twa­rzą, z któ­rej od­pły­nę­ła cała krew, nada­wa­ło jej wy­gląd wy­jąt­ko­wo upior­nej lo­do­wej rzeź­by. Trzę­sła się cała.

Na oczach Ken­ne­tha z nosa po­cie­kła jej struż­ka krwi. A po­tem z ką­ci­ków oczu. Jak­by coś wy­ci­ska­ło ją od środ­ka.

Po­chwy­cił ją, nim upa­dła, Olag i ten bar­czy­sty, po­bliź­nio­ny drą­gal po­mo­gli, ra­zem uło­ży­li dziew­czy­nę na naj­bliż­szych sa­niach.

— Co to zna­czy? Szczu­rze, co mia­ła na my­śli?! Co…

Ken­ne­tho­wi prze­rwał okrzyk zza ple­ców. Bo­re­hed biegł w ich stro­nę, jak­by ktoś po­szczuł na nie­go tu­zin psów Stra­ży.

I w tym mo­men­cie roz­legł się ogłu­sza­ją­cy ha­łas. Wbi­ja­ją­cy się w uszy i re­zo­nu­ją­cy w ko­ściach. Jak­by ja­kiś gi­gan­tycz­ny po­twór wiel­ko­ści góry za­zgrzy­tał zę­ba­mi, a oni wła­śnie sta­li na jego ję­zy­ku.

Zie­mia się po­ru­szy­ła.

Nie. Nie zie­mia.

Ken­neth wrza­snął.

— Do sań! Wszy­scy do sań! Wy­no­si­my się stąd!!!

Lód za­czął pę­kać.

Загрузка...