Uczta trwała jeszcze ponad godzinę, choć atmosfera zrobiła się gęsta jak sosy, którymi polewano mięsa. Deana siedziała przy stole, coraz bardziej głodna i coraz bardziej poirytowana. Mówiła niewiele, a to, że ekchaar nie pozwalał stwierdzić, komu się przygląda, sprawiało, że wszyscy gapili się w talerze i unikali spoglądania w jej stronę.
Ta… banda, z którą włóczył się Genno Laskolnyk… Nie mogła ich rozgryźć. Potężny meekhański generał podróżował w towarzystwie trzech kobiet i czterech mężczyzn. I to bynajmniej nie uzbrojonych po zęby wielkoludów, bo poza jednym barczystym osiłkiem reszta była całkiem zwyczajna. Szpakowaty, wąsaty weteran – przedstawiony jako zastępca Laskolnyka; krzywonogi kawalerzysta w koszuli źle dobranej do spodni; młody mężczyzna z włosami przewiązanymi rzemienną plecionką. I kobiety…
Wysoka, czarnowłosa piękność o urodzie, która – gdyby tylko odpowiednio ją ubrać i umalować – nawet na Dalekim Południu rzucałaby się w oczy. Ta mała koczowniczka z Harundynów, która jako jedyna od czasu do czasu zerkała na nią gniewnie. I drobna blondynka, tak szczupła, że chyba nie musiałaby bandażować piersi, gdyby chciała przebrać się za chłopca. Ale to właśnie ją reszta wskazała jako najlepszego szermierza w drużynie… Bez wątpienia mieli mnóstwo sekretów, i to niepokojących.
Umneres stwierdził, że bije od nich smród czarów, dziwnej magii, której nie potrafił rozpoznać. I dlatego teraz spędzał wieczór w sąsiednim namiocie, wraz z kilkoma innymi magami. No cóż, każdy miał swoje obowiązki.
Co takiego było w tej gromadce, że generał powierzył jej własne życie? Czy byli wyszkolonymi agentami imperialnego wywiadu? Deana zaczynała żałować, że nie kazała dyskretnie przeszukać ich rzeczy.
Do licha, musi jeszcze porozmawiać z tymi dziewuchami. Najlepiej sam na sam.
Zastanawiała się, jaką decyzję podejmie Laskolnyk. List od cesarza zawierał twarde rozkazy, ale ona naprawdę chciała go mieć na oku. Był niczym strzała w locie i wolałaby wiedzieć, gdzie w końcu uderzy.
Dlatego starannie obmyśliła swoje argumenty, by wydawały się logiczne i bezdyskusyjne. Prawie jak nóż przyłożony do gardła.
Z drugiej strony, chyba nikt w tym oddziale nie miał ochoty stanąć po tej stronie barykady i patrzeć, jak poznani kilka dni wcześniej buntownicy walczą na śmierć i życie z jej armią. Nie miała wątpliwości, po czyjej gdzie będą ich serca, gdy już zacznie się starcie.
Musiała bardzo uważać na całą tę ósemkę.
Tempo opróżniania talerzy i kielichów wyraźnie spadło, a nie zanosiło się na to, że zaraz przy stole rozgorzeją przyjacielskie dyskusje, wstała więc i zastukała w kryształowy kieliszek.
— Wyruszamy jutro przed świtem. Jeśli jesteście zdrożeni, strażnicy odprowadzą was do namiotów. Podjąłeś decyzję, generale?
— Podejmę ją jutro. Jeśli zobaczysz mnie jadącego przy twoim słoniu, będziesz wiedziała, co to znaczy.
Skinęła mu głową. No cóż, jeśli odmawiał odpowiedzi, bo jego duma potrzebowała takiego małego zwycięstwa, mogła poczekać.
— Czy mogę mieć jeszcze jedną prośbę, generale?
— Słucham, pani.
— Chciałabym porozmawiać z twoimi towarzyszkami.
Nad stołem wymieniono zaskoczone spojrzenia.
— Czy mogę spytać dlaczego?
— Moją wadą oprócz pewnej pychy jest także ciekawość. Rzadko widuję kobiety-wojowniczki.
Generał zrobił zdziwioną minę.
— Słyszałem, że wśród twojego ludu to powszechna rzecz.
— Tak. I nie. Uczymy się władania bronią, ale w większości nie uważamy się za wojowniczki, tylko za kobiety Issaram. To subtelna różnica, która umyka obcym. Niewiele z moich krewniaczek wybiera los żołnierza albo najemnika. Ja sama zostałam do niego niejako przymuszona przez okoliczności. Jestem ciekawa, co skłoniło obecne tu dziewczyny do zajęcia się wojaczką. Poza tym przydzielone mi służące traktują mnie z taką czcią, że naprawdę nie mam do kogo ust otworzyć.
Szpakowaty zastępca kha-dara uśmiechnął się pod wąsem.
— Babskie pogaduchy, pani?
— Owszem, ale pogaduchy kobiet wojowniczek. O zdobieniach sztychu szabli, najładniejszych grotach włóczni i o tym, jaki wzór do wyhaftowania na kolczudze jest najmodniejszy w tym roku. Nic, co by mogło zainteresować prawdziwego żołnierza.
Mężczyzna zaczerwienił się lekko, a Laskolnyk zaśmiał tylko i machnął ręką.
— Przydzielisz im potem strażników, pani, żeby się nie zgubiły w obozie?
— Oczywiście, generale.
Dowódca czaardanu wstał, rzucił kilka słów w stronę małej koczowniczki, które ta przyjęła z dość ponurą miną, po czym ukłonił się Deanie nisko.
— Dziękuję za wieczerzę, Pani Oka. Wyruszając na Dalekie Południe, ani przez chwilę nie sądziłem, że spotka mnie taki zaszczyt.
— Ani ja, generale. Twoja sława sięga daleko. Życzę ci spokojnej nocy i mam nadzieję, że podejmiesz mądrą decyzję.
— Oskarżano mnie w życiu o różne rzeczy, ale o mądrość nigdy. Do jutra więc, Pani Oka.
Ukłonił się nisko, pozostali mężczyźni też, mniej lub bardziej sztywno, i wyszli.
Deana poczekała chwilę, świadoma, że trzy pary oczu – dwie czarnych i jedna zielonych – próbują wypalić jej dziurę w ekchaarze, po czym wstała, zajęła miejsce przy stole naprzeciw kobiet.
— Odwróćcie się proszę i zamknijcie oczy. Jeśli zobaczycie moją twarz, będę musiała was zabić. Nie żartuję.
Odwróciły się bez słowa, siadając okrakiem na krzesłach. Deana zawahała się, po czym z żalem sięgnęła po kryształ wypełniony wodą z miodem. Miała straszną ochotę na wino, ale wyrzuty sumienia chyba nie dałyby jej spać całą noc. Po chwili namysłu odwróciła się jeszcze do kobiet plecami, bo ostrożności nigdy za wiele, i odchyliła ekchaar. Woda była ciepława i miała mdląco-słodkawy posmak. Deana dopiła ją z pewnym przymusem, poprawiła zasłonę na twarzy i usiadła normalnie.
— Skończyłam, możecie się odwrócić. Musicie mi wybaczyć, zjadłam kolację przed wami i teraz strasznie chciało mi się pić. A pewnie zaraz zechce sikać.
— Który to miesiąc? — zapytała najwyższa z kobiet, Daghena Oanyter, jeśli Deana dobrze zapamiętała jej imię i nazwisko.
— Czwarty.
— Masz ochotę na kwaśne rzeczy? U nas w plemieniu powiadają, że jak się chce octu, to będzie chłopiec, a jak miodu, dziewczynka.
— I rzeczywiście się sprawdza?
— Ani trochę. — Daghena uśmiechnęła się szeroko, pięknie. — Ale to dobry początek rozmowy z każdą ciężarną, nawet taką, która grozi, że cię zabije.
Siedząca obok niej Lea wyszeptała kilka słów. Dość znajomych. Deana pogroziła jej palcem.
— Znam nieco mowę Harundynów, dziewczyno. Na twoje szczęście nie obrażam się z byle powodu.
Trzecia z kobiet, jasnowłosa Kailean, oparła łokcie na stole, a głowę na dłoniach.
— Znasz dużo języków… pani — mruknęła niewinnym tonem.
Deana uśmiechnęła się, widząc takie swobodne zachowanie. Tego właśnie jej brakowało. Rozmowy z ludźmi, którzy nie patrzą na nią jak na wcielenie boga. Te kobiety były świadome swojej siły, a jeśli zachowywały się ostrożnie, to nie była to ostrożność podszyta strachem.
— W tej chwili cztery. Pracuję nad suanari i Mową Ognia. Jestem, hm, byłam Pieśniarką Pamięci d’yahirrów. Myślę, że najbliżej mi do takiej bibliotekarki, która zamiast ksiąg używa tego. — Postukała się po skroni. — Zresztą, chyba dlatego tak dobrze dogaduję się z Aweloney. Ale to inna historia. Opowiadajcie, proszę, skąd jesteście i co tu robicie?
Wymieniły zdumione spojrzenia i prawie jednocześnie wzruszyły ramionami. Ich historie były proste: sierota niechcąca być ciężarem dla przybranej rodziny, wnuczka plemiennej czarownicy odbywająca jakiegoś rodzaju duchową pielgrzymkę, córka koczowniczki z Małych Stepów, która postanowiła sama tkać swój los. Wszystkie te opowieści spinał węzeł czaardanu, ni to bractwa, ni wojennego rodu, któremu przewodził Genno Laskolnyk. Ot, po prostu.
Deana zerknęła na blondynkę.
— Dlaczego wszyscy uważają, że jesteś najlepszym szermierzem w grupie?
Dziewczyna zamrugała, jakby zaskoczona, i potrząsnęła głową.
— Ja? Nie, nie… mylisz się, pani.
— Nie sądzę. Gdy wspomniałam, że jestem mistrzynią talherów — Deana klepnęła rękojeść szabli — i że mogłabym pokonać w walce jednocześnie nawet dwóch albo trzech z was, większość zerknęła w twoją stronę. Jesteś taka dobra?
Kailean zarumieniła się lekko, ale po chwili spojrzała na nią hardo.
— Radzę sobie.
— No domyślam się, Genno Laskolnyk nie jeździłby przecież z byle kim. Z łuku dobrze szyjesz?
— Nie najgorzej. Z mężczyzn Landeh jest lepszy, ale nie ma go z nami. A z dziewczyn Lea ostatnio dużo ćwiczyła i prawie mi dorównuje.
— Prawie?!
— No co? Prawdę mówię. Na sto kroków trafisz w stodołę. I to nawet w ten węższy bok. Tak co trzecią strzałą.
Obserwując, jak ta dwójka zaczyna się kłócić, Deana złowiła spojrzenie Dagheny, błądzące po jej zasłoniętej twarzy.
— To musi być trudne — odezwała się wojowniczka z czaardanu, a głos miała dziwny, nietypowo matowy i płytki. — Nie móc pokazać twarzy, oczu, ust. Nawet ukochanemu. Nosić cały czas maskę. Patrzeć, jak ludzie zerkają na ciebie z ukosa, jak wykonują znaki odpędzające zło. Żyć niczym bestia w klatce.
Deana poczuła to nagle, jakby szarpnięcie, jakby sani w jej wnętrzu szykował się do obdarowania jej bojowym transem. Wstała gwałtownie, pochyliła się nad stołem i złapała dziewczynę za rękę. Tamta szarpnęła się, próbując uwolnić nadgarstek, a pozostałe dwie zerwały się z krzeseł, wyraźnie zaskoczone.
— Co masz w dłoni? Amulet? Plemienny talizman? — Lewą ręką wyszarpnęła talher z pochwy i oparła go o szyję Dagheny. — Lepiej to puść. Natychmiast.
Mały woreczek upadł na stół.
— Co to?
— Pamiątka.
Deana nie sięgnęła do zawiniątka, tylko lekko szturchnęła je klingą.
— Cenna? Czy jeśli każę ją spalić, będziesz ci żal? Wnuczka plemiennej szamanki, tak? Czy ty wiesz — wydyszała, czując, jak rośnie w niej gniew — czy wiesz, że parę kroków stąd pół tuzina magów pilnuje, żeby nikt nie próbował rzucać czarów w tym namiocie? To, że jeszcze tu nie wpadli, zawdzięczamy chyba tylko temu, że naprawdę nie używałaś magii. Przynajmniej nie takiej, w której tkasz czary. Co to jest?
Daghena spojrzała na nią, mrużąc oczy, pozostałe dwie dziewczyny przysunęły się bliżej towarzyszki. Ich twarze wyglądały jak kamienne maski, a pięści były zaciśnięte. Deana mogła się przyjrzeć lojalności wojennego bractwa do woli.
— Nie próbujcie niczego głupiego, dziewczyny. Jeden krzyk, jeden szczęk żelaza, a pół setki zbrojnych wpadnie tu z bronią w ręku. A ciebie — Płomień Agara spojrzała na Daghenę, mając nadzieję, że tamta dostrzeże choć błysk jej oczu — zapytam ostatni raz. Co to jest? Mów albo oddam to moim magom.
— Babka — powiedziała szybko Kailean. — To jest jej babka. Duch. Nie jest groźna, tylko tam siedzi i czasem coś doradzi. Albo rozejrzy się po świecie jej oczyma i odezwie jej ustami. Tak jak przed chwilą.
Deana poczuła, jak spływa z niej całe napięcie i złość. Duch przodka. Zwykła plemienna magia. D’yahirrowie i inne plemiona nie używali takiej, bo Prawa Harudiego mówiły jasno, że miejsce ludzkich dusz jest w Domu Snu. Wiedzący Issaram korzystali tylko z aspektowanych Źródeł i Strumieni, które dawały się okiełznać ludzkim umysłem, nie grożąc jednocześnie opętaniem. Ale też Issaram nie prowadzili żadnej religijnej wojny z ludami, które zaklinały dusze przodków w przedmiotach. Chcecie uniemożliwiać im stanięcie przed Matką, wasza sprawa. To nie był grzech, tylko zwykła głupota.
— Pomyśleć, że zaprosiłam do stołu trzy kobiety, a przyszły cztery — mruknęła, chowając szablę. — Nie próbuj więcej szamańskich sztuczek w tym obozie. Na Południu rozpala się stosy z błahszych powodów.
Usiadła i wskazała na woreczek.
— Zabierz ją proszę i powiedz, że przepraszam. Przestraszyła mnie. Ostatnio zrobiłam się nerwowa.
Woreczek znikł jak zdmuchnięty, a jego właścicielka przez chwilę wpatrywała się w Deanę uważnie.
— Nie wyglądasz na kogoś, kogo łatwo przestraszyć.
— To dlatego, że noszę ekchaar. I dlatego, że Issaram nawet tutaj otacza nimb… bezlitosnych zabójców, a ja robię wszystko, by go nie rozwiać.
Deana przez chwilę rozważała, czy jednak nie sięgnąć po wino. Wreszcie westchnęła ciężko i oparła się pokusie. Zerknęła na swoich gości.
— Imperium aż tak bardzo interesuje się tutejszym powstaniem? Bo to jedyny powód, dla którego wysłałoby tu Genno Laskolnyka. By sprawdził, ile ludzie Krwawego Kahelle są warci.
— Imperium go nie wysłało — palnęła szybko Lea. — Sam polazł.
— Skąd wiesz?
— Mówił parę razy. Mieliśmy siedzieć pod Białym Konoweryn i zbierać wieści, ale jego nosiło. No to zabrał nas i wyruszyliśmy w te wasze lasy.
To była ważna informacja. Może nawet najważniejsza, jaką dzisiejszego wieczora Deana usłyszała przy tym stole. „Sam polazł”. To mogłoby znaczyć, że Meekhan nie planował aż tak bardzo wtrącać się w sprawy Dalekiego Południa. Że wolał czekać na rozwój wydarzeń, a podróż Laskolnyka była samowolna. Tłumaczyłoby to także nerwowy ton, jakim napisany był cesarski list.
— A byłyście w obozie, gdy zaatakowali Geghijczycy? — spróbowała jeszcze raz wyciągnąć od nich jakieś szczegóły.
Dziewczyny jednak dobrze pamiętały, jak odpowiadał ich dowódca.
— Nie pamiętam.
— Ja też nie.
— A ja chyba przespałam ten atak. Jeśli w ogóle jakiś był.
Deana uśmiechnęła się lekko. Najwyraźniej w oddziale Laskolnyka głupota nie była pożądaną cechą. Mimo to z jakimś podszytym głupią nadzieją uporem drążyła dalej:
— Rozumiem. No to powiedzcie mi jeszcze, tylko szczerze… bo wasz generał za bardzo jest politykiem i dyplomatą, żeby warto było zadawać mu takie pytanie. Czy istnieje szansa, jakakolwiek, słabsza nawet niż tchnienie myszy, że Kahel-saw-Kirhu przerwie oblężenie i spróbuje rozmów? Ale takich prawdziwych. Widziałyście jego ludzi, rozmawiałyście z nim samym. Zostało nam tylko zimne żelazo?
Nie powiedziały nic, ale prawdę wyczytała w ich oczach.
Ogień, krew i stal. Tylko to czekało na nią pod Pomwe.
— Dziękuję. Za szczerość w milczeniu — powiedziała cicho. — Gdy wyjdziecie z namiotu, strażnicy odprowadzą was na miejsce. Mam nadzieję… że jutro pojedziecie ze mną. Dobrej nocy.
Ukłoniły się bez słowa i wyszły, a ona została przy stole, patrząc na puste naczynia, i z całych sił starała się nie płakać. Wreszcie poddała się, sięgnęła po kielich z winem i opróżniła go trzema łykami, czując, jak po policzkach spływają jej łzy.