Rozdział 31

Uczta trwa­ła jesz­cze po­nad go­dzi­nę, choć at­mos­fe­ra zro­bi­ła się gę­sta jak sosy, któ­ry­mi po­le­wa­no mię­sa. De­ana sie­dzia­ła przy sto­le, co­raz bar­dziej głod­na i co­raz bar­dziej po­iry­to­wa­na. Mó­wi­ła nie­wie­le, a to, że ek­cha­ar nie po­zwa­lał stwier­dzić, komu się przy­glą­da, spra­wia­ło, że wszy­scy ga­pi­li się w ta­le­rze i uni­ka­li spo­glą­da­nia w jej stro­nę.

Ta… ban­da, z któ­rą włó­czył się Gen­no La­skol­nyk… Nie mo­gła ich roz­gryźć. Po­tęż­ny me­ekhań­ski ge­ne­rał po­dró­żo­wał w to­wa­rzy­stwie trzech ko­biet i czte­rech męż­czyzn. I to by­naj­mniej nie uzbro­jo­nych po zęby wiel­ko­lu­dów, bo poza jed­nym bar­czy­stym osił­kiem resz­ta była cał­kiem zwy­czaj­na. Szpa­ko­wa­ty, wą­sa­ty we­te­ran – przed­sta­wio­ny jako za­stęp­ca La­skol­ny­ka; krzy­wo­no­gi ka­wa­le­rzy­sta w ko­szu­li źle do­bra­nej do spodni; mło­dy męż­czy­zna z wło­sa­mi prze­wią­za­ny­mi rze­mien­ną ple­cion­ką. I ko­bie­ty…

Wy­so­ka, czar­no­wło­sa pięk­ność o uro­dzie, któ­ra – gdy­by tyl­ko od­po­wied­nio ją ubrać i uma­lo­wać – na­wet na Da­le­kim Po­łu­dniu rzu­ca­ła­by się w oczy. Ta mała ko­czow­nicz­ka z Ha­run­dy­nów, któ­ra jako je­dy­na od cza­su do cza­su zer­ka­ła na nią gniew­nie. I drob­na blon­dyn­ka, tak szczu­pła, że chy­ba nie mu­sia­ła­by ban­da­żo­wać pier­si, gdy­by chcia­ła prze­brać się za chłop­ca. Ale to wła­śnie ją resz­ta wska­za­ła jako naj­lep­sze­go szer­mie­rza w dru­ży­nie… Bez wąt­pie­nia mie­li mnó­stwo se­kre­tów, i to nie­po­ko­ją­cych.

Umne­res stwier­dził, że bije od nich smród cza­rów, dziw­nej ma­gii, któ­rej nie po­tra­fił roz­po­znać. I dla­te­go te­raz spę­dzał wie­czór w są­sied­nim na­mio­cie, wraz z kil­ko­ma in­ny­mi ma­ga­mi. No cóż, każ­dy miał swo­je obo­wiąz­ki.

Co ta­kie­go było w tej gro­mad­ce, że ge­ne­rał po­wie­rzył jej wła­sne ży­cie? Czy byli wy­szko­lo­ny­mi agen­ta­mi im­pe­rial­ne­go wy­wia­du? De­ana za­czy­na­ła ża­ło­wać, że nie ka­za­ła dys­kret­nie prze­szu­kać ich rze­czy.

Do li­cha, musi jesz­cze po­roz­ma­wiać z tymi dzie­wu­cha­mi. Naj­le­piej sam na sam.

Za­sta­na­wia­ła się, jaką de­cy­zję po­dej­mie La­skol­nyk. List od ce­sa­rza za­wie­rał twar­de roz­ka­zy, ale ona na­praw­dę chcia­ła go mieć na oku. Był ni­czym strza­ła w lo­cie i wo­la­ła­by wie­dzieć, gdzie w koń­cu ude­rzy.

Dla­te­go sta­ran­nie ob­my­śli­ła swo­je ar­gu­men­ty, by wy­da­wa­ły się lo­gicz­ne i bez­dy­sku­syj­ne. Pra­wie jak nóż przy­ło­żo­ny do gar­dła.

Z dru­giej stro­ny, chy­ba nikt w tym od­dzia­le nie miał ocho­ty sta­nąć po tej stro­nie ba­ry­ka­dy i pa­trzeć, jak po­zna­ni kil­ka dni wcze­śniej bun­tow­ni­cy wal­czą na śmierć i ży­cie z jej ar­mią. Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, po czy­jej gdzie będą ich ser­ca, gdy już za­cznie się star­cie.

Mu­sia­ła bar­dzo uwa­żać na całą tę ósem­kę.

Tem­po opróż­nia­nia ta­le­rzy i kie­li­chów wy­raź­nie spa­dło, a nie za­no­si­ło się na to, że za­raz przy sto­le roz­go­rze­ją przy­ja­ciel­skie dys­ku­sje, wsta­ła więc i za­stu­ka­ła w krysz­ta­ło­wy kie­li­szek.

— Wy­ru­sza­my ju­tro przed świ­tem. Je­śli je­ste­ście zdro­że­ni, straż­ni­cy od­pro­wa­dzą was do na­mio­tów. Pod­ją­łeś de­cy­zję, ge­ne­ra­le?

— Po­dej­mę ją ju­tro. Je­śli zo­ba­czysz mnie ja­dą­ce­go przy two­im sło­niu, bę­dziesz wie­dzia­ła, co to zna­czy.

Ski­nę­ła mu gło­wą. No cóż, je­śli od­ma­wiał od­po­wie­dzi, bo jego duma po­trze­bo­wa­ła ta­kie­go ma­łe­go zwy­cię­stwa, mo­gła po­cze­kać.

— Czy mogę mieć jesz­cze jed­ną proś­bę, ge­ne­ra­le?

— Słu­cham, pani.

— Chcia­ła­bym po­roz­ma­wiać z two­imi to­wa­rzysz­ka­mi.

Nad sto­łem wy­mie­nio­no za­sko­czo­ne spoj­rze­nia.

— Czy mogę spy­tać dla­cze­go?

— Moją wadą oprócz pew­nej py­chy jest tak­że cie­ka­wość. Rzad­ko wi­du­ję ko­bie­ty-wo­jow­nicz­ki.

Ge­ne­rał zro­bił zdzi­wio­ną minę.

— Sły­sza­łem, że wśród two­je­go ludu to po­wszech­na rzecz.

— Tak. I nie. Uczy­my się wła­da­nia bro­nią, ale w więk­szo­ści nie uwa­ża­my się za wo­jow­nicz­ki, tyl­ko za ko­bie­ty Is­sa­ram. To sub­tel­na róż­ni­ca, któ­ra umy­ka ob­cym. Nie­wie­le z mo­ich krew­nia­czek wy­bie­ra los żoł­nie­rza albo na­jem­ni­ka. Ja sama zo­sta­łam do nie­go nie­ja­ko przy­mu­szo­na przez oko­licz­no­ści. Je­stem cie­ka­wa, co skło­ni­ło obec­ne tu dziew­czy­ny do za­ję­cia się wo­jacz­ką. Poza tym przy­dzie­lo­ne mi słu­żą­ce trak­tu­ją mnie z taką czcią, że na­praw­dę nie mam do kogo ust otwo­rzyć.

Szpa­ko­wa­ty za­stęp­ca kha-dara uśmiech­nął się pod wą­sem.

— Bab­skie po­ga­du­chy, pani?

— Ow­szem, ale po­ga­du­chy ko­biet wo­jow­ni­czek. O zdo­bie­niach szty­chu sza­bli, naj­ład­niej­szych gro­tach włócz­ni i o tym, jaki wzór do wy­ha­fto­wa­nia na kol­czu­dze jest naj­mod­niej­szy w tym roku. Nic, co by mo­gło za­in­te­re­so­wać praw­dzi­we­go żoł­nie­rza.

Męż­czy­zna za­czer­wie­nił się lek­ko, a La­skol­nyk za­śmiał tyl­ko i mach­nął ręką.

— Przy­dzie­lisz im po­tem straż­ni­ków, pani, żeby się nie zgu­bi­ły w obo­zie?

— Oczy­wi­ście, ge­ne­ra­le.

Do­wód­ca cza­ar­da­nu wstał, rzu­cił kil­ka słów w stro­nę ma­łej ko­czow­nicz­ki, któ­re ta przy­ję­ła z dość po­nu­rą miną, po czym ukło­nił się De­anie ni­sko.

— Dzię­ku­ję za wie­cze­rzę, Pani Oka. Wy­ru­sza­jąc na Da­le­kie Po­łu­dnie, ani przez chwi­lę nie są­dzi­łem, że spo­tka mnie taki za­szczyt.

— Ani ja, ge­ne­ra­le. Two­ja sła­wa się­ga da­le­ko. Ży­czę ci spo­koj­nej nocy i mam na­dzie­ję, że po­dej­miesz mą­drą de­cy­zję.

— Oskar­ża­no mnie w ży­ciu o róż­ne rze­czy, ale o mą­drość ni­g­dy. Do ju­tra więc, Pani Oka.

Ukło­nił się ni­sko, po­zo­sta­li męż­czyź­ni też, mniej lub bar­dziej sztyw­no, i wy­szli.

De­ana po­cze­ka­ła chwi­lę, świa­do­ma, że trzy pary oczu – dwie czar­nych i jed­na zie­lo­nych – pró­bu­ją wy­pa­lić jej dziu­rę w ek­cha­arze, po czym wsta­ła, za­ję­ła miej­sce przy sto­le na­prze­ciw ko­biet.

— Od­wróć­cie się pro­szę i za­mknij­cie oczy. Je­śli zo­ba­czy­cie moją twarz, będę mu­sia­ła was za­bić. Nie żar­tu­ję.

Od­wró­ci­ły się bez sło­wa, sia­da­jąc okra­kiem na krze­słach. De­ana za­wa­ha­ła się, po czym z ża­lem się­gnę­ła po krysz­tał wy­peł­nio­ny wodą z mio­dem. Mia­ła strasz­ną ocho­tę na wino, ale wy­rzu­ty su­mie­nia chy­ba nie da­ły­by jej spać całą noc. Po chwi­li na­my­słu od­wró­ci­ła się jesz­cze do ko­biet ple­ca­mi, bo ostroż­no­ści ni­g­dy za wie­le, i od­chy­li­ła ek­cha­ar. Woda była cie­pła­wa i mia­ła mdlą­co-słod­ka­wy po­smak. De­ana do­pi­ła ją z pew­nym przy­mu­sem, po­pra­wi­ła za­sło­nę na twa­rzy i usia­dła nor­mal­nie.

— Skoń­czy­łam, mo­że­cie się od­wró­cić. Mu­si­cie mi wy­ba­czyć, zja­dłam ko­la­cję przed wami i te­raz strasz­nie chcia­ło mi się pić. A pew­nie za­raz ze­chce si­kać.

— Któ­ry to mie­siąc? — za­py­ta­ła naj­wyż­sza z ko­biet, Da­ghe­na Oany­ter, je­śli De­ana do­brze za­pa­mię­ta­ła jej imię i na­zwi­sko.

— Czwar­ty.

— Masz ocho­tę na kwa­śne rze­czy? U nas w ple­mie­niu po­wia­da­ją, że jak się chce octu, to bę­dzie chło­piec, a jak mio­du, dziew­czyn­ka.

— I rze­czy­wi­ście się spraw­dza?

— Ani tro­chę. — Da­ghe­na uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko, pięk­nie. — Ale to do­bry po­czą­tek roz­mo­wy z każ­dą cię­żar­ną, na­wet taką, któ­ra gro­zi, że cię za­bi­je.

Sie­dzą­ca obok niej Lea wy­szep­ta­ła kil­ka słów. Dość zna­jo­mych. De­ana po­gro­zi­ła jej pal­cem.

— Znam nie­co mowę Ha­run­dy­nów, dziew­czy­no. Na two­je szczę­ście nie ob­ra­żam się z byle po­wo­du.

Trze­cia z ko­biet, ja­sno­wło­sa Ka­ile­an, opar­ła łok­cie na sto­le, a gło­wę na dło­niach.

— Znasz dużo ję­zy­ków… pani — mruk­nę­ła nie­win­nym to­nem.

De­ana uśmiech­nę­ła się, wi­dząc ta­kie swo­bod­ne za­cho­wa­nie. Tego wła­śnie jej bra­ko­wa­ło. Roz­mo­wy z ludź­mi, któ­rzy nie pa­trzą na nią jak na wcie­le­nie boga. Te ko­bie­ty były świa­do­me swo­jej siły, a je­śli za­cho­wy­wa­ły się ostroż­nie, to nie była to ostroż­ność pod­szy­ta stra­chem.

— W tej chwi­li czte­ry. Pra­cu­ję nad su­ana­ri i Mową Ognia. Je­stem, hm, by­łam Pie­śniar­ką Pa­mię­ci d’yahir­rów. My­ślę, że naj­bli­żej mi do ta­kiej bi­blio­te­kar­ki, któ­ra za­miast ksiąg uży­wa tego. — Po­stu­ka­ła się po skro­ni. — Zresz­tą, chy­ba dla­te­go tak do­brze do­ga­du­ję się z Awe­lo­ney. Ale to inna hi­sto­ria. Opo­wia­daj­cie, pro­szę, skąd je­ste­ście i co tu ro­bi­cie?

Wy­mie­ni­ły zdu­mio­ne spoj­rze­nia i pra­wie jed­no­cze­śnie wzru­szy­ły ra­mio­na­mi. Ich hi­sto­rie były pro­ste: sie­ro­ta nie­chcą­ca być cię­ża­rem dla przy­bra­nej ro­dzi­ny, wnucz­ka ple­mien­nej cza­row­ni­cy od­by­wa­ją­ca ja­kie­goś ro­dza­ju du­cho­wą piel­grzym­kę, cór­ka ko­czow­nicz­ki z Ma­łych Ste­pów, któ­ra po­sta­no­wi­ła sama tkać swój los. Wszyst­kie te opo­wie­ści spi­nał wę­zeł cza­ar­da­nu, ni to brac­twa, ni wo­jen­ne­go rodu, któ­re­mu prze­wo­dził Gen­no La­skol­nyk. Ot, po pro­stu.

De­ana zer­k­nę­ła na blon­dyn­kę.

— Dla­cze­go wszy­scy uwa­ża­ją, że je­steś naj­lep­szym szer­mie­rzem w gru­pie?

Dziew­czy­na za­mru­ga­ła, jak­by za­sko­czo­na, i po­trzą­snę­ła gło­wą.

— Ja? Nie, nie… my­lisz się, pani.

— Nie są­dzę. Gdy wspo­mnia­łam, że je­stem mi­strzy­nią tal­he­rów — De­ana klep­nę­ła rę­ko­jeść sza­bli — i że mo­gła­bym po­ko­nać w wal­ce jed­no­cze­śnie na­wet dwóch albo trzech z was, więk­szość zer­k­nę­ła w two­ją stro­nę. Je­steś taka do­bra?

Ka­ile­an za­ru­mie­ni­ła się lek­ko, ale po chwi­li spoj­rza­ła na nią har­do.

— Ra­dzę so­bie.

— No do­my­ślam się, Gen­no La­skol­nyk nie jeź­dził­by prze­cież z byle kim. Z łuku do­brze szy­jesz?

— Nie naj­go­rzej. Z męż­czyzn Lan­deh jest lep­szy, ale nie ma go z nami. A z dziew­czyn Lea ostat­nio dużo ćwi­czy­ła i pra­wie mi do­rów­nu­je.

— Pra­wie?!

— No co? Praw­dę mó­wię. Na sto kro­ków tra­fisz w sto­do­łę. I to na­wet w ten węż­szy bok. Tak co trze­cią strza­łą.

Ob­ser­wu­jąc, jak ta dwój­ka za­czy­na się kłó­cić, De­ana zło­wi­ła spoj­rze­nie Da­ghe­ny, błą­dzą­ce po jej za­sło­nię­tej twa­rzy.

— To musi być trud­ne — ode­zwa­ła się wo­jow­nicz­ka z cza­ar­da­nu, a głos mia­ła dziw­ny, nie­ty­po­wo ma­to­wy i płyt­ki. — Nie móc po­ka­zać twa­rzy, oczu, ust. Na­wet uko­cha­ne­mu. No­sić cały czas ma­skę. Pa­trzeć, jak lu­dzie zer­ka­ją na cie­bie z uko­sa, jak wy­ko­nu­ją zna­ki od­pę­dza­ją­ce zło. Żyć ni­czym be­stia w klat­ce.

De­ana po­czu­ła to na­gle, jak­by szarp­nię­cie, jak­by sani w jej wnę­trzu szy­ko­wał się do ob­da­ro­wa­nia jej bo­jo­wym tran­sem. Wsta­ła gwał­tow­nie, po­chy­li­ła się nad sto­łem i zła­pa­ła dziew­czy­nę za rękę. Tam­ta szarp­nę­ła się, pró­bu­jąc uwol­nić nad­gar­stek, a po­zo­sta­łe dwie ze­rwa­ły się z krze­seł, wy­raź­nie za­sko­czo­ne.

— Co masz w dło­ni? Amu­let? Ple­mien­ny ta­li­zman? — Lewą ręką wy­szarp­nę­ła tal­her z po­chwy i opar­ła go o szy­ję Da­ghe­ny. — Le­piej to puść. Na­tych­miast.

Mały wo­re­czek upadł na stół.

— Co to?

— Pa­miąt­ka.

De­ana nie się­gnę­ła do za­wi­niąt­ka, tyl­ko lek­ko szturch­nę­ła je klin­gą.

— Cen­na? Czy je­śli każę ją spa­lić, bę­dziesz ci żal? Wnucz­ka ple­mien­nej sza­man­ki, tak? Czy ty wiesz — wy­dy­sza­ła, czu­jąc, jak ro­śnie w niej gniew — czy wiesz, że parę kro­ków stąd pół tu­zi­na ma­gów pil­nu­je, żeby nikt nie pró­bo­wał rzu­cać cza­rów w tym na­mio­cie? To, że jesz­cze tu nie wpa­dli, za­wdzię­cza­my chy­ba tyl­ko temu, że na­praw­dę nie uży­wa­łaś ma­gii. Przy­naj­mniej nie ta­kiej, w któ­rej tkasz cza­ry. Co to jest?

Da­ghe­na spoj­rza­ła na nią, mru­żąc oczy, po­zo­sta­łe dwie dziew­czy­ny przy­su­nę­ły się bli­żej to­wa­rzysz­ki. Ich twa­rze wy­glą­da­ły jak ka­mien­ne ma­ski, a pię­ści były za­ci­śnię­te. De­ana mo­gła się przyj­rzeć lo­jal­no­ści wo­jen­ne­go brac­twa do woli.

— Nie pró­buj­cie ni­cze­go głu­pie­go, dziew­czy­ny. Je­den krzyk, je­den szczęk że­la­za, a pół set­ki zbroj­nych wpad­nie tu z bro­nią w ręku. A cie­bie — Pło­mień Aga­ra spoj­rza­ła na Da­ghe­nę, ma­jąc na­dzie­ję, że tam­ta do­strze­że choć błysk jej oczu — za­py­tam ostat­ni raz. Co to jest? Mów albo od­dam to moim ma­gom.

— Bab­ka — po­wie­dzia­ła szyb­ko Ka­ile­an. — To jest jej bab­ka. Duch. Nie jest groź­na, tyl­ko tam sie­dzi i cza­sem coś do­ra­dzi. Albo ro­zej­rzy się po świe­cie jej oczy­ma i ode­zwie jej usta­mi. Tak jak przed chwi­lą.

De­ana po­czu­ła, jak spły­wa z niej całe na­pię­cie i złość. Duch przod­ka. Zwy­kła ple­mien­na ma­gia. D’yahir­ro­wie i inne ple­mio­na nie uży­wa­li ta­kiej, bo Pra­wa Ha­ru­die­go mó­wi­ły ja­sno, że miej­sce ludz­kich dusz jest w Domu Snu. Wie­dzą­cy Is­sa­ram ko­rzy­sta­li tyl­ko z aspek­to­wa­nych Źró­deł i Stru­mie­ni, któ­re da­wa­ły się okieł­znać ludz­kim umy­słem, nie gro­żąc jed­no­cze­śnie opę­ta­niem. Ale też Is­sa­ram nie pro­wa­dzi­li żad­nej re­li­gij­nej woj­ny z lu­da­mi, któ­re za­kli­na­ły du­sze przod­ków w przed­mio­tach. Chce­cie unie­moż­li­wiać im sta­nię­cie przed Mat­ką, wa­sza spra­wa. To nie był grzech, tyl­ko zwy­kła głu­po­ta.

— Po­my­śleć, że za­pro­si­łam do sto­łu trzy ko­bie­ty, a przy­szły czte­ry — mruk­nę­ła, cho­wa­jąc sza­blę. — Nie pró­buj wię­cej sza­mań­skich sztu­czek w tym obo­zie. Na Po­łu­dniu roz­pa­la się sto­sy z błah­szych po­wo­dów.

Usia­dła i wska­za­ła na wo­re­czek.

— Za­bierz ją pro­szę i po­wiedz, że prze­pra­szam. Prze­stra­szy­ła mnie. Ostat­nio zro­bi­łam się ner­wo­wa.

Wo­re­czek znikł jak zdmuch­nię­ty, a jego wła­ści­ciel­ka przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w De­anę uważ­nie.

— Nie wy­glą­dasz na ko­goś, kogo ła­two prze­stra­szyć.

— To dla­te­go, że no­szę ek­cha­ar. I dla­te­go, że Is­sa­ram na­wet tu­taj ota­cza nimb… bez­li­to­snych za­bój­ców, a ja ro­bię wszyst­ko, by go nie roz­wiać.

De­ana przez chwi­lę roz­wa­ża­ła, czy jed­nak nie się­gnąć po wino. Wresz­cie wes­tchnę­ła cięż­ko i opar­ła się po­ku­sie. Zer­k­nę­ła na swo­ich go­ści.

— Im­pe­rium aż tak bar­dzo in­te­re­su­je się tu­tej­szym po­wsta­niem? Bo to je­dy­ny po­wód, dla któ­re­go wy­sła­ło­by tu Gen­no La­skol­ny­ka. By spraw­dził, ile lu­dzie Krwa­we­go Ka­hel­le są war­ci.

— Im­pe­rium go nie wy­sła­ło — pal­nę­ła szyb­ko Lea. — Sam po­lazł.

— Skąd wiesz?

— Mó­wił parę razy. Mie­li­śmy sie­dzieć pod Bia­łym Ko­no­we­ryn i zbie­rać wie­ści, ale jego no­si­ło. No to za­brał nas i wy­ru­szy­li­śmy w te wa­sze lasy.

To była waż­na in­for­ma­cja. Może na­wet naj­waż­niej­sza, jaką dzi­siej­sze­go wie­czo­ra De­ana usły­sza­ła przy tym sto­le. „Sam po­lazł”. To mo­gło­by zna­czyć, że Me­ekhan nie pla­no­wał aż tak bar­dzo wtrą­cać się w spra­wy Da­le­kie­go Po­łu­dnia. Że wo­lał cze­kać na roz­wój wy­da­rzeń, a po­dróż La­skol­ny­ka była sa­mo­wol­na. Tłu­ma­czy­ło­by to tak­że ner­wo­wy ton, ja­kim na­pi­sa­ny był ce­sar­ski list.

— A by­ły­ście w obo­zie, gdy za­ata­ko­wa­li Ge­ghij­czy­cy? — spró­bo­wa­ła jesz­cze raz wy­cią­gnąć od nich ja­kieś szcze­gó­ły.

Dziew­czy­ny jed­nak do­brze pa­mię­ta­ły, jak od­po­wia­dał ich do­wód­ca.

— Nie pa­mię­tam.

— Ja też nie.

— A ja chy­ba prze­spa­łam ten atak. Je­śli w ogó­le ja­kiś był.

De­ana uśmiech­nę­ła się lek­ko. Naj­wy­raź­niej w od­dzia­le La­skol­ny­ka głu­po­ta nie była po­żą­da­ną ce­chą. Mimo to z ja­kimś pod­szy­tym głu­pią na­dzie­ją upo­rem drą­ży­ła da­lej:

— Ro­zu­miem. No to po­wiedz­cie mi jesz­cze, tyl­ko szcze­rze… bo wasz ge­ne­rał za bar­dzo jest po­li­ty­kiem i dy­plo­ma­tą, żeby war­to było za­da­wać mu ta­kie py­ta­nie. Czy ist­nie­je szan­sa, ja­ka­kol­wiek, słab­sza na­wet niż tchnie­nie my­szy, że Ka­hel-saw-Kir­hu prze­rwie ob­lę­że­nie i spró­bu­je roz­mów? Ale ta­kich praw­dzi­wych. Wi­dzia­ły­ście jego lu­dzi, roz­ma­wia­ły­ście z nim sa­mym. Zo­sta­ło nam tyl­ko zim­ne że­la­zo?

Nie po­wie­dzia­ły nic, ale praw­dę wy­czy­ta­ła w ich oczach.

Ogień, krew i stal. Tyl­ko to cze­ka­ło na nią pod Po­mwe.

— Dzię­ku­ję. Za szcze­rość w mil­cze­niu — po­wie­dzia­ła ci­cho. — Gdy wyj­dzie­cie z na­mio­tu, straż­ni­cy od­pro­wa­dzą was na miej­sce. Mam na­dzie­ję… że ju­tro po­je­dzie­cie ze mną. Do­brej nocy.

Ukło­ni­ły się bez sło­wa i wy­szły, a ona zo­sta­ła przy sto­le, pa­trząc na pu­ste na­czy­nia, i z ca­łych sił sta­ra­ła się nie pła­kać. Wresz­cie pod­da­ła się, się­gnę­ła po kie­lich z wi­nem i opróż­ni­ła go trze­ma ły­ka­mi, czu­jąc, jak po po­licz­kach spły­wa­ją jej łzy.

Загрузка...