Rozdział 8

— Zo­staw­my to — po­wie­dział ce­sarz z cięż­kim wes­tchnie­niem. Gen­trel­lo­wi bar­dzo nie spodo­ba­ło się to wes­tchnie­nie. Po­brzmie­wa­ła w nim nuta roz­cza­ro­wa­nia, a je­śli ktoś taki jak Kre­gan-ber-Ar­lens czu­je się roz­cza­ro­wa­ny oso­ba­mi, któ­rym za­ufał, to oso­by te bar­dzo szyb­ko tra­cą wszyst­ko.

Z wła­snym ży­ciem włącz­nie.

Znik­nię­cie ko­goś z Rady Pierw­szych, za­bój­stwo mi­strza wiel­kie­go rze­mieśl­ni­cze­go ce­chu czy gil­dii ku­piec­kiej, nie wspo­mi­na­jąc już o człon­kach bractw ma­gów albo waż­nych ka­pła­nach, mo­gło wy­wo­łać nie­złe za­mie­sza­nie. Lu­dzie o twa­rzach roz­po­zna­wal­nych przez tłu­my, twa­rzach por­tre­to­wa­nych przez zna­nych mi­strzów, rzeź­bio­nych w mar­mu­rze i od­le­wa­nych w brą­zie, byli bez­piecz­ni przez samą swo­ją roz­po­zna­wal­ność. Cza­sem znie­na­wi­dze­ni, czę­sto od­dy­cha­ją­cy po­wie­trzem prze­sy­co­nym za­wi­ścią, fał­szem i ob­łu­dą, za­wsze jed­nak po­łą­cze­ni z in­ny­mi po­tęż­ny­mi oso­ba­mi sie­cią wza­jem­nych in­te­re­sów, przy­sług i kon­tak­tów. Nie da­wa­ło się ich usu­nąć bez wzbu­dze­nia za­mie­sza­nia i spo­wo­do­wa­nia kontr­ak­cji. Kan-Owar wi­dział to już nie­raz, cza­sem na­wet nie­na­wi­dzą­ce się ko­te­rie jed­no­czy­ły siły, gdy po­czu­ły wspól­ne za­gro­że­nie.

W cza­sie woj­ny było ła­twiej. Wo­bec gro­zy, jaką wzbu­dza­ły przy­no­szo­ne ze wscho­du wie­ści o okru­cień­stwie ko­czow­ni­czej hor­dy, wła­dza ce­sa­rza, a tym sa­mym wła­dza jego za­ufa­nych lu­dzi, była nie­pod­wa­żal­na. Na­wet naj­po­tęż­niej­si człon­ko­wie Rady Pierw­szych, jak ksią­żę wer-Aha­syr, wie­dzie­li, że wy­star­czy, iż ce­sarz wska­że ich pa­ła­ce i krzyk­nie „zdraj­cy”, a roz­hi­ste­ry­zo­wa­na tłusz­cza zro­bi swo­je. Mil­cze­li więc i po­pie­ra­li każ­dy ce­sar­ski edykt. Te­raz jed­nak wie­le się zmie­ni­ło i Nora mu­sia­ła dzia­łać o wie­le sub­tel­niej niż kie­dyś.

To jed­nak nie do­ty­czy­ło nich sa­mych. Oni, lu­dzie bez twa­rzy, nie mie­li ta­kiej ochro­ny. Sam Gen­trell zna­ny był więk­szo­ści są­sia­dów jako nie­zbyt bo­ga­ty, choć nie­źle so­bie ra­dzą­cy szlach­cic z za­chod­nie­go Bo­shan­du, nie­żo­na­ty i bez­dziet­ny, co cza­sem owo­co­wa­ło za­baw­ny­mi pod­cho­da­mi miej­sco­wych swa­tek. Nie miał ro­dzeń­stwa, mat­ka zmar­ła przed woj­ną, oj­cem opie­ko­wa­ła się, za spo­rą opła­tą, jed­na z od­le­głych ku­zy­nek. Gdy­by te­raz, w tej chwi­li do kom­na­ty we­szło kil­ku lu­dzi i po­wle­kło go do lo­chów – albo na szu­bie­ni­cę – nikt z są­sia­dów ani nie­licz­nych zna­jo­mych nie wsz­czął­by alar­mu. Szla­chet­ny Gen­trell-kan-Owar wy­ru­szył do sto­li­cy pro­win­cji w in­te­re­sach, nie­ste­ty, w jed­nym z za­jaz­dów za­dła­wił się ością i zmarł. Ma­ją­tek przej­mą wie­rzy­cie­le i dal­sza ro­dzi­na.

Oba wy­wia­dy były po­tęż­ne, ale ich ko­ro­ny zdo­bi­ły wy­jąt­ko­wo kru­che klej­no­ty.

Po­szu­kał wzro­kiem Pierw­sze­go. Luwo wy­cią­gnął swo­je szli­fo­wa­ne szkieł­ka i przy­glą­dał im się z taką uwa­gą, jak­by trzy­mał je w ręku pierw­szy raz. Czy on też to po­czuł? Wła­sną śmier­tel­ność?

— Zo­staw­my to — po­wtó­rzył ce­sarz. — Mała Key’la jest tyl­ko jed­ną z ko­ści to­czą­cych się po sto­le. Szczu­ry i ta kom­pa­nia Gór­skiej Stra­ży mają ją od­szu­kać i do­star­czyć do sto­li­cy. Żywą. Nie uznam po­raż­ki w tej spra­wie, nie prze­łknę wy­ja­śnie­nia, że nie uda­ło się jej zna­leźć albo za­cho­ro­wa­ła i zmar­ła wam po dro­dze. Je­śli twier­dzi­cie, że ona żyje, chcę ją zo­ba­czyć żywą i w do­brym zdro­wiu. Sko­ro po­dej­mu­je­cie sami de­cy­zje o tak waż­nych spra­wach, weź­mie­cie też na bar­ki cię­żar nie­po­wo­dze­nia. Do cie­bie mó­wię, Luwo. To two­ja oso­bi­sta od­po­wie­dzial­ność. Ro­zu­miesz?

— Tak, Wa­sza Wy­so­kość.

Szpieg ski­nął gło­wą, wy­pro­sto­wał się i pra­wie za­sa­lu­to­wał. Szkieł­ka gdzieś zni­kły z jego dło­ni, a twarz stra­ci­ła roz­ko­ja­rzo­ny, ga­po­wa­ty wy­raz. Gen­trell wie­dział, że gdy tyl­ko opusz­czą tę kom­na­tę, cała po­tę­ga Szczu­rzej Nory zgro­ma­dzo­na na Pół­no­cy zo­sta­nie skie­ro­wa­na na tę prze­łęcz i tych żoł­nie­rzy. Je­śli bę­dzie trze­ba, Pierw­szy wy­śle z nimi w Mrok nie jed­ną, lecz pięć­dzie­siąt bo­jo­wych dru­żyn i wszyst­kich ma­gów, ja­kich ma. A może na­wet kil­ka puł­ków woj­ska.

Oso­bi­sta od­po­wie­dzial­ność. Te sło­wa roz­ci­na­ły ży­cie szpie­ga na po­ło­wy. Po jed­nej stro­nie na­gro­da i za­szczy­ty, po dru­giej zim­ny dół wy­ko­pa­ny w zie­mi. Żad­nych pół­cie­ni i niu­an­sów.

Kre­gan-ber-Ar­lens od­wró­cił się ku po­łu­dnio­we­mu krań­co­wi pła­sko­rzeź­by.

— Te­raz po­łu­dnie. Da­le­kie Po­łu­dnie. Nora wy­sła­ła tam La­skol­ny­ka bez kon­sul­ta­cji ze mną. To źle, ale sta­ło się. Na wszel­ki wy­pa­dek przy­go­tu­je­cie mu dro­gę od­wro­tu. Ilu cza­row­ni­ków po­trze­ba, by prze­rzu­cić go przez pu­sty­nię? Naj­szyb­ciej jak się da.

Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, bo nikt nie wie­dział, do kogo było skie­ro­wa­ne. Usta ce­sa­rza wy­gię­ły się w lek­kim uśmie­chu.

— Umów­my się, że na ta­kie py­ta­nia bę­dzie od­po­wia­dał Trze­ci. Ma opi­nię Szczu­ra z li­czy­dłem w gło­wie. Mów.

Gen­trell już kal­ku­lo­wał.

— Mię­dzy po­łu­dnio­wą gra­ni­cą Im­pe­rium a Ma­gar­ha­mi, któ­re od­dzie­la­ją Bia­łe Ko­no­we­ryn od pu­sty­ni, jest ja­kieś ty­siąc trzy­sta mil. Nie­ste­ty, nie ma do­kład­nych map tam­tych ziem. Naj­lep­si cza­ro­dzie­je po­tra­fią otwo­rzyć por­tal dla jed­nej oso­by na od­le­głość oko­ło stu mil. Bez­piecz­ny por­tal, oczy­wi­ście. Ale oazy i źró­dła nie są na pu­sty­ni roz­sia­ne w li­nii pro­stej, a i od­le­gło­ści mię­dzy nimi nie są rów­ne. Dwa tu­zi­ny ma­gów, je­śli bę­dzie­my chcie­li prze­rzu­cić ge­ne­ra­ła w je­den dzień. Tra­sa musi się du­blo­wać w naj­nie­bez­piecz­niej­szych miej­scach.

— Ro­zu­miem. — Uśmiech im­pe­ra­to­ra znikł. — A ilu lu­dzi trze­ba bę­dzie w su­mie za­an­ga­żo­wać?

— Ochro­na dla każ­de­go maga to mi­ni­mum dru­ży­na bo­jo­wa. Gdzie­nie­gdzie dwie lub trzy. Mo­że­my wy­ko­rzy­stać czę­ścio­wo ist­nie­ją­cą już siat­kę, szpie­gów re­zy­du­ją­cych po oa­zach, ale i tak… Łącz­nie to oko­ło czte­ry­stu lu­dzi. Trzy­dzie­ści dru­żyn.

— Och. Może w ta­kim ra­zie po­dasz nam jesz­cze przy­bli­żo­ne kosz­ty tego przed­się­wzię­cia. Ile?

Ton. Wiel­ka Mat­ko, ja­kimż to­nem to py­ta­nie zo­sta­ło za­da­ne. Gen­trell przy­mknął oczy. Li­czył. Dwa tu­zi­ny ma­gów po­słu­gu­ją­cych się dość po­pu­lar­ny­mi, ale i po­żą­da­ny­mi aspek­ta­mi. Dwa Kwia­ty, Pęk­nię­cie w Ścia­nie, Pu­sta Becz­ka, Stru­na i kil­ka in­nych. Każ­dy weź­mie mi­ni­mum dwie­ście or­gów na mie­siąc za to tyl­ko, że każe mu się spę­dzić ja­kiś czas na pu­sty­ni… to i tak ta­nio, ale Nora mia­ła swo­je spo­so­by, by zbić cenę. Pra­wie pięć ty­się­cy. Trzy­dzie­ści dru­żyn bo­jo­wych, każ­da też ma swój żołd. Po dwie­ście na dru­ży­nę, to już ra­zem z ceną ma­gów je­de­na­ście ty­się­cy. Wy­na­ję­cie miejsc w oa­zach, ku­pie­nie przy­chyl­no­ści miej­sco­wych wo­dzów…

Ce­sarz chrząk­nął. Ci­chu­teń­ko, ale zna­czą­co.

— No więc?

— Czter­na­ście… nie, pięt­na­ście ty­się­cy or­gów, Wa­sza Wy­so­kość. Plus nie­prze­wi­dzia­ne wy­dat­ki, jak ła­pów­ki dla lo­kal­nych wa­taż­ków, na­jem­ni­cy, może wy­sła­nie po­sił­ków.

— Rocz­nie?

— Nie. Mie­sięcz­nie.

Gen­trell nie otwie­rał oczu. Ci­sza w kom­na­cie mia­ła kon­sy­sten­cję lot­nych pia­sków.

— Ale je­śli wy­dłu­ży­my po­dróż do trzech dni, to bę­dzie­my mo­gli zre­zy­gno­wać z utrzy­my­wa­nia ma­gów w naj­nie­bez­piecz­niej­szych miej­scach i kosz­ty spad­ną do ośmiu ty­się­cy — do­dał szyb­ko.

Ci­che par­sk­nię­cie prze­bi­ło się przez ci­szę. Trze­ci Szczur za­mru­gał. Ce­sarz za­trzy­mał się przy po­łu­dnio­wym krań­cu ka­mien­nej mapy, ale nie wy­da­wał się roz­gnie­wa­ny, lecz… roz­ba­wio­ny?

— Po­zo­stań­my przy pięt­na­stu ty­sią­cach. Przy­szy­kuj­cie tę dro­gę. Je­śli sy­tu­acja zmu­si mnie do we­zwa­nia La­skol­ny­ka, to gdy zro­bię to przy śnia­da­niu, Gen­no ma zjeść ze mną ko­la­cję. Pięt­na­ście ty­się­cy… Moż­na wy­sta­wić za to cho­rą­giew ko­pij­ni­czą. Albo dwie pan­cer­ne. Przez rok uzbie­ra się na dwa puł­ki jaz­dy. Cu­dow­nie. A ja się dzi­wię, dla­cze­go zło­to ze skarb­ca wy­pły­wa szyb­ciej, niż je­ste­śmy w sta­nie je tam do­star­czać. Eu­se­we­nio?

— Wa­sza Wy­so­kość.

— Czy­ta­łem ra­por­ty z Da­le­kie­go Po­łu­dnia. Po­wsta­nie wy­bu­chło, set­ki ty­się­cy nie­wol­ni­ków, głów­nie po­cho­dzą­cych z Im­pe­rium, chwy­ci­ło za broń. Wiem. Już o tym roz­ma­wia­li­śmy. Ale cze­go nie było w ra­por­tach? Od razu uprze­dzę, że je­śli po­wiesz, że zna­la­zło się tam wszyst­ko, co ce­sarz po­wi­nien wie­dzieć, two­je­go za­stęp­cę cze­ka wie­le pra­co­wi­tych dni i nocy. A cie­bie bar­dzo dłu­gi od­po­czy­nek na mój koszt. No więc?

Suka po­pa­trzy­ła na ber-Ar­len­sa przez trzy, może czte­ry ude­rze­nia ser­ca. Od­waż­na ko­bie­ta.

— Nie wie­my, dla­cze­go De­ana d’Klle­an zo­sta­ła Pło­mie­niem Aga­ra. Wie­my, jak do tego do­szło, ra­por­ty nie po­zo­sta­wia­ją żad­nych wąt­pli­wo­ści: we­szła w Oko, za­bi­ła pre­ten­du­ją­ce­go do tro­nu Ob­ra­ra z Kam­be­hii, po czym zo­sta­ła wy­nie­sio­na na tron przez roz­hi­ste­ry­zo­wa­ną tłusz­czę i fa­na­ty­ków z Ro­dów Woj­ny. Ale dla­cze­go prze­ży­ła? Od se­tek lat nikt, kto nie miał w so­bie wy­star­cza­ją­co dużo krwi awen­de­ri Aga­ra, nie wy­szedł z Oka żywy.

Im­pe­ra­tor prze­chy­lił lek­ko gło­wę, zmru­żył oczy.

— A czym we­dług cie­bie jest Oko Aga­ra? — za­py­tał.

— Hm… ka­pła­ni Pana Ognia twier­dzą, że to miej­sce, gdzie jego do­mi­nium sty­ka się z na­szym świa­tem. Frag­ment kró­le­stwa boga na zie­mi. Może to jed­nak być po pro­stu prze­po­tęż­ne Źró­dło Mocy aspek­to­wa­nej przez ogień.

— Co nie tłu­ma­czy­ło­by fe­no­me­nu… prze­ży­wal­no­ści tych, któ­rzy no­szą w so­bie krew awen­de­ri Aga­ra, mam ra­cję?

— Tak, Wa­sza Wy­so­kość.

— Wiem, moja dro­ga, że draż­ni cię myśl o Nie­śmier­tel­nych mie­sza­ją­cych się w na­sze spra­wy, chęt­nie za­mu­ro­wa­ła­byś bra­my ich kró­lestw i ogra­ni­czy­ła kon­tak­ty z nimi tyl­ko do mo­dłów wzno­szo­nych w świą­ty­niach. Wo­lał­bym jed­nak — w gło­sie ce­sa­rza po­ja­wi­ło się coś w ro­dza­ju ła­god­ne­go na­po­mnie­nia — że­byś wy­ka­zy­wa­ła się bar­dziej otwar­tym umy­słem. Bo­go­wie ist­nie­ją i choć od stu­le­ci za­cho­wu­ją da­le­ko po­su­nię­tą neu­tral­ność, nie są wca­le tak bier­ni, jak by­śmy chcie­li. Ro­zu­miesz?

— Tak, pa­nie. — Eu­se­we­nia zmarsz­czy­ła brwi. — Ale wiem też, że ka­pła­ni czę­sto wy­ko­rzy­stu­ją na­tu­ral­ne fe­no­me­ny ma­gicz­ne…

— Wiem. Jed­nak­że przy­go­to­wu­jąc się na na­sze małe spo­tka­nie, prze­stu­dio­wa­łem spo­ro ksiąg. Oko Aga­ra otwo­rzy­ło się oko­ło ty­sią­ca lat temu, w cza­sach, gdy kult Pana Ognia w po­łu­dnio­wych kró­le­stwach za­czął przy­ga­sać. Jego po­ja­wie­niu się to­wa­rzy­szył bunt i oba­le­nie ów­cze­snej dy­na­stii oraz cał­ko­wi­ta zmia­na ukła­du sił wśród tam­tej­szych re­li­gii. Przy­po­mi­nam, że wów­czas Wiel­ka Mat­ka była głów­ną bo­gi­nią Po­łu­dnia, Agar jed­nak siłą ode­brał jej przy­wódz­two i ze­pchnął do roli pod­rzęd­nej bo­gi­ni.

— Miał po­par­cie w ar­miach żoł­nie­rzy-nie­wol­ni­ków, któ­rych był pa­tro­nem. — Suka też czy­ta­ła hi­sto­rycz­ne trak­ta­ty. — Albo ra­czej jego ka­pła­ni mie­li po­par­cie tych ar­mii.

— Zga­dza się, co jed­nak nie tłu­ma­czy, dla­cze­go w Oku nie pło­ną ci, któ­rzy są po­tom­ka­mi jego awen­de­ri. Po­tra­fisz to wy­ja­śnić?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

— Nie.

— Więc przyj­mij­my, że to na­praw­dę ob­ja­wie­nie bo­skiej mocy.

— W ta­kim ra­zie De­ana d’Klle­an nie po­win­na prze­żyć.

— Sama na­pi­sa­łaś, że jest w cią­ży. To po­twier­dzo­ne in­for­ma­cje.

— Ale cią­ża nie po­win­na jej chro­nić. W przy­pad­ku cią­ży jej dziec­ko ma tyl­ko po­ło­wę ksią­żę­cej krwi. Zna­my przy­naj­mniej dzie­sięć przy­pad­ków, gdy wrzu­co­no w Oko ko­bie­ty ta­kie jak ona i żad­na nie prze­ży­ła.

— Ta­kie jak ona?

— To dziw­ne, ale tam­tej­szym ksią­żę­tom dość czę­sto zda­rza­ło się my­śleć nie­wła­ści­wą czę­ścią cia­ła. — Pierw­sza wśród Oga­rów po­wio­dła po sali iro­nicz­nym spoj­rze­niem. — A mło­dym słu­żą­cym zda­rza­ło się zajść w cią­żę. Za­zwy­czaj od­sy­ła­no je z pa­ła­cu, wy­da­jąc nie­źle za mąż, a ich dzie­ci od­no­to­wy­wa­no je­dy­nie w spi­sach Wiel­kiej Bi­blio­te­ki. Były jed­nak sy­tu­acje, gdy taka służ­ka oka­zy­wa­ła się krnąbr­na, a wład­ca za­uro­czo­ny do tego stop­nia, że wspo­mi­nał o ożen­ku. Wte­dy pod­da­wa­no ją pró­bie Oka. Taka tra­dy­cja. I żad­na nie prze­ży­ła. Wo­bec po­wyż­sze­go na­su­wa się więc nam py­ta­nie, kim jest De­ana d’Klle­an i co łą­czy ją z ostat­nim księ­ciem ko­no­wer­skiej dy­na­stii?

* * *

Męż­czy­zna wes­tchnął ci­cho, ci­chu­teń­ko, jak dziec­ko śpią­ce w ra­mio­nach mat­ki, i znie­ru­cho­miał. Tyl­ko jego cień­sze niż per­ga­min, po­kry­te sie­cią nie­bie­skich ży­łek po­wie­ki za­drża­ły. Czy śnił? Tru­ci­ciel po­wie­dział, że to nie­wy­klu­czo­ne. Czy wie­dział, że De­ana przy nim czu­wa? Moż­li­we. Po­dob­no nie­kie­dy lu­dzie od­zy­ski­wa­li świa­do­mość po mie­sią­cach, na­wet la­tach śpiącz­ki i opo­wia­da­li o swo­ich snach i o tym, że czu­li obec­ność bli­skich.

La­we­ne­res nie był cał­kiem ode­rwa­ny od świa­ta, po­tra­fił prze­łknąć kil­ka ły­żek gę­ste­go bu­lio­nu, po­tra­fił wy­pić kil­ka ły­ków roz­cień­czo­ne­go wina, cza­sem otwie­rał na­wet po­wie­ki, by po­to­czyć wo­kół spoj­rze­niem oczu bla­dych jak dwa małe księ­ży­ce. De­ana nie­na­wi­dzi­ła tych chwil. Za każ­dym ra­zem mia­ła na­dzie­ję, że to wła­śnie te­raz, już, że wła­śnie w tym mo­men­cie jej ksią­żę wró­ci do niej, a on tyl­ko ob­da­rzał świat spoj­rze­niem bar­dziej śle­pym niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, po czym za­my­kał po­wie­ki i od­pły­wał ku zna­ne­mu tyl­ko so­bie miej­scu.

Su­chi stwier­dził, że brak wzro­ku jest jed­ną z przy­czyn prze­dłu­ża­ją­ce­go się sta­nu La­we­ne­re­sa. Że gdy­by ksią­żę wi­dział, to już po pierw­szym otwar­ciu po­wiek jego umysł wró­cił­by do świa­ta ży­wych.

Od tam­tej chwi­li prze­kli­na­ła jego śle­po­tę w każ­dej mo­dli­twie.

Za­nu­rzy­ła lnia­ną szmat­kę w mi­sie i de­li­kat­nie ob­my­ła le­żą­ce­mu twarz. Nie drgnął na­wet. Skó­rę miał bla­dą i cien­ką, żyły bie­gły pod nią jak pa­ję­cza sieć. Był roz­pa­lo­ny, przez więk­szość cza­su zda­wał się wprost pło­nąć, ale Su­chi nie po­zwa­lał schło­dzić go zim­ną ką­pie­lą ani okła­da­mi. „Ksią­żę jest osła­bio­ny, je­śli za­cho­ru­je na­wet na zwy­kły ka­tar, naj­pew­niej umrze – twier­dził. – Ta go­rącz­ka nie jest śmier­tel­nie nie­bez­piecz­na”.

Ufa­ła jego opi­nii, bo, na łzy Wiel­kiej Mat­ki, ko­muś mu­sia­ła za­ufać.

A poza tym praw­dą było – a praw­dę tę zna­ło oprócz niej i tru­ci­cie­la tyl­ko kil­ka osób – że to ona po­da­ła La­we­ne­re­so­wi cma­neę, lek za­gęsz­cza­ją­cy krew i spo­wal­nia­ją­cy bi­cie ser­ca. Wie­dzia­ła, że pre­ten­dent do tro­nu Ko­no­we­ryn, Ob­rar, wal­czy sza­blą, a przy sza­bli więk­szość ran to cię­cia. Li­czy­ła na to, że aro­ganc­ki ksią­żę Kam­be­hii bę­dzie chciał się po­pi­sać, szlach­tu­jąc prze­ciw­ni­ka po­wo­li, a le­kar­stwo nie po­zwo­li La­we­ne­re­so­wi wy­krwa­wić się na śmierć, za­nim ona nie rzu­ci wy­zwa­nia uzur­pa­to­ro­wi. Albo nie spło­nie, wcho­dząc w Oko. I to ona, od­mie­rza­jąc na wy­czu­cie tu­zin kro­pel gę­ste­go, ciem­ne­go na­pa­ru, po­sła­ła swo­je­go męż­czy­znę w trwa­ją­cy do tej pory sen.

I od dwóch mie­się­cy przy­cho­dzi­ła tu co dzień, by się mo­dlić, pro­sić o wy­ba­cze­nie i li­czyć na cud.

Jej wina była bez­spor­na. Trzy­dzie­ste Pierw­sze Pra­wo Ha­ru­die­go mó­wi­ło, że czło­wiek po­da­ją­cy go­ścio­wi wodę z nie­spraw­dzo­ne­go źró­dła jest win­ny, je­śli ten za­cho­ru­je lub umrze. Czy­li do­bre in­ten­cje nie uspra­wie­dli­wia­ją żad­ne­go z na­szych błę­dów. Po to do­sta­li­śmy ro­zum, by prze­wi­dy­wać kon­se­kwen­cje wła­snych de­cy­zji – gło­si­ła naj­prost­sza z in­ter­pre­ta­cji tego pra­wa – ser­ce zaś otrzy­ma­li­śmy w da­rze, by kłaść na nim ka­mie­nie na­szych błę­dów.

Na jej ser­cu spo­czy­wał już cały wóz gła­zów.

Wsta­ła i po­de­szła do okna. Nad Bia­łe Ko­no­we­ryn nad­cią­gał zmierzch. Mia­sto zda­wa­ło się ką­pać w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Ogni­sta kula po­ma­lo­wa­ła szkar­ła­tem da­chy, mury, wie­że i uli­ce. Na­wet brzyd­ki Dom Ognia – świą­ty­nia krę­pa jak przy­gię­ta ży­ciem do zie­mi sta­ru­cha – na­bie­rał w tym świe­tle ru­mień­ców. Miesz­czą­ce się w nim Oko Aga­ra za­sło­nię­to nie­skoń­czo­ną, zda­wa­ło­by się, ilo­ścią je­dwab­nych dra­pe­rii, ale i tak czu­ło się pul­su­ją­cą z tego miej­sca moc. A ra­czej Moc. Bi­cie ser­ca Pana Ognia.

To zna­czy, ona czu­ła. Z każ­dym dniem moc­niej i moc­niej. To był je­den z ka­mie­ni spo­czy­wa­ją­cych na jej ser­cu. Gdy­by ktoś o tym wie­dział, i gdy­by ośmie­lił się za­py­tać, ja­kie to uczu­cie – choć ta­kich, któ­rzy ośmie­la­li się za­da­wać jej te­raz py­ta­nia, mo­gła po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki – nie po­tra­fi­ła­by od­po­wie­dzieć. Jak­by w środ­ku, tam, gdzie pło­nął w niej sani, mia­ła te­raz oło­wia­ną kulę, cią­żą­cą w stro­nę Oka. Moc­niej, sła­biej, moc­niej, moc­niej, sła­biej, sła­biej, sła­biej… Jak­by ta kula wi­sia­ła na sprę­ży­nie szar­pa­nej przez nie­zna­ną dłoń we­dług nie­od­gad­nio­ne­go ryt­mu.

De­ana czu­ła ją cały czas, na­wet wte­dy, gdy ćwi­czy­ła, spa­ła, bra­ła ką­piel. Ale to nie wszyst­ko. Z tym by so­bie po­ra­dzi­ła, to­wa­rzy­szy­ły temu jed­nak inne do­le­gli­wo­ści. Cza­sem, gdy Oko sta­wa­ło się nad­zwy­czaj ak­tyw­ne, mia­ła wra­że­nie, że coś się dzie­je z jej zmy­sła­mi. Czu­ła dziw­ne sma­ki, za­pa­chy, ko­lo­ry na­bie­ra­ły głę­bi, albo wręcz prze­ciw­nie, bla­dły do pa­ste­lo­wych cie­ni. I wszyst­ko w ryt­mie na­rzu­ca­nym przez po­ło­żo­ny po­środ­ku Domu Ognia krąg wy­pa­lo­nej zie­mi.

Tak wła­śnie od­po­wie­dzia­ła­by na py­ta­nie, co się z nią dzie­je, tyl­ko że by­ła­by to za­le­d­wie ka­le­ka pró­ba ubra­nia w sło­wa cze­goś, cze­go, jak po­dej­rze­wa­ła, nie do­świad­czał nikt poza nią.

Pra­wie za­czy­na­ła od tego wa­rio­wać.

I pra­wie tę­sk­ni­ła do chwil, gdy Ma­ahir wo­ził ją wo­kół Świą­ty­ni Ognia, a roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny tłum wzno­sił okrzy­ki na cześć Pło­mie­nia Aga­ra. Jego ryk za­głu­szał te dziw­ne sen­sa­cje, tłu­mił je, mimo że Oko mia­ła nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki. Lecz Evi­kiat nie zgo­dzi się, by pa­ra­dy na cześć Pani Pło­mie­ni urzą­dza­no co­dzien­nie, poza tym mu­sia­ła­by mu wy­ja­wić, dla­cze­go o to pro­si.

Nie była pew­na, czy po­wie­dzia­ła­by o tym na­wet La­we­ne­re­so­wi.

Od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na nie­przy­tom­ne­go męż­czy­znę. Swo­je­go męż­czy­znę. Jak za­re­ago­wał­by na wieść o tym, co się z nią dzie­je? Miał w so­bie mą­drość, szla­chet­ność i uczci­wość rzad­ko spo­ty­ka­ne wśród lu­dzi jego po­cho­dze­nia. Ale czy to wy­star­czy­ło­by, by za­ak­cep­to­wał bez sprze­ci­wu jej emo­cje i uczu­cia?

Była Pie­śniar­ką Pa­mię­ci, więc wie­dzia­ła, że więk­szość lu­dzi i zwie­rząt jest wy­czu­lo­na na na­głe zmia­ny po­ten­cja­łu Mocy, aspek­to­wa­nej lub nie, a trud­no o bar­dziej tęt­nią­ce Mocą miej­sce niż Oko. Wciąż pa­mię­ta­ła mo­ment, gdy przed wal­ką z Ob­ra­rem we­szła do środ­ka. Jak­by w jed­nej chwi­li spło­nę­ła, za­mie­ni­ła się w garść po­pio­łu, a w na­stęp­nej od­two­rzo­no ją z tego pyłu w naj­drob­niej­szym szcze­gó­le. Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że na te­raź­niej­sze fe­no­me­ny nie zwra­cał uwa­gi nikt, poza nią. Ob­ser­wo­wa­ła to wie­le razy, gdy moc Pana Ognia sza­la­ła, a ona mia­ła wra­że­nie, że lada chwi­la coś wy­rwie się z jej pier­si i po­mknie w stro­nę przy­kry­te­go ko­pu­łą krę­gu, gdy ko­lo­ry bla­kły, a usta wy­peł­niał smak pa­lo­nych mig­da­łów, wszy­scy wo­kół za­cho­wy­wa­li się zaś jak­by ni­g­dy nic. Lu­dzie nie zwra­ca­li uwa­gi na Dom Ognia, prze­cho­dzą­ce po pla­cu wo­kół świą­ty­ni ko­nie nie pło­szy­ły się, sta­do go­łę­bi, jak­by ni­g­dy nic, sia­da­ło na ko­pu­la­stym da­chu, a bez­pań­ski pies prze­bie­gał przez plac, za­ję­ty swo­imi spra­wa­mi.

Co wię­cej – i ta myśl wy­peł­nia­ła jej ko­ści lo­dem – co­raz czę­ściej wy­da­wa­ło jej się, że Agar prze­ma­wia nie tyle do niej, ile do ro­sną­ce­go w jej ło­nie dziec­ka.

Nie chcia­ła tego, więc znów po­mo­dli­ła się bez­gło­śnie. O Pani, Mat­ko nas wszyst­kich, prze­mów do swe­go syna, niech Agar od Ognia zdej­mie swój do­tyk z tej du­szy, niech od­wró­ci od niej wzrok. Zro­bi­łam swo­je, za­gra­łam w jego grę, oca­li­łam księ­stwo dla tu­tej­szej dy­na­stii, ode­bra­łam ży­cie Ob­ra­ro­wi, księ­ciu Kam­be­hii, sta­łam się Pło­mie­niem Aga­ra, któ­ry oczy­ścił Bia­łe Ko­no­we­ryn z bru­du i zgni­li­zny, więc pro­szę, zwróć mi zwy­kłe ży­cie. Bym mo­gła uro­dzić i wy­cho­wać dziec­ko w spo­ko­ju.

Już koń­cząc, uśmiech­nę­ła się, roz­ba­wio­na na­iw­no­ścią tej mo­dli­twy.

Zwy­kłe ży­cie. Też coś. Zwy­kłe ży­cie skoń­czy­ło się, gdy rada osa­dy ka­za­ła jej po­ślu­bić ostat­nie­go syna Len­ga­ny h’Lenns. Nie. Zwy­kłe ży­cie skoń­czy­ło się, gdy jej brat po­wró­cił do ro­dzin­nej afra­agry. Jego po­wrót po­krył plac ćwi­czeń pla­ma­mi czer­wie­ni, a on sam… od­szedł. Po czym po­wró­cił, ra­tu­jąc jej ży­cie set­ki mil od ro­dzin­nych stron. Wi­dzia­ła wte­dy jego oczy. Stud­nie wy­peł­nio­ne pust­ką i roz­pa­czą. Po­peł­ni­ła wów­czas błąd, po doj­ściu do sie­bie po­win­na na­tych­miast po­rzu­cić Bia­łe Ko­no­we­ryn i wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nie tej sko­ru­py, któ­rą stał się Yatech, by przy­nieść jej spo­kój.

Wes­tchnę­ła. Na za­ję­cie się tą spra­wą przyj­dzie czas. Te­raz była brze­mien­na, a ten stan zwal­niał ko­bie­tę Is­sa­ram z więk­szo­ści obo­wiąz­ków poza pod­sta­wo­wy­mi, za­pi­sa­ny­mi w Pra­wach. Ze­msta, spła­ta dłu­gów, przy­nie­sie­nie spo­ko­ju cia­łu po­zba­wio­ne­mu du­szy mogą za­cze­kać. Poza tym te­raz mo­gła wy­ko­rzy­stać do po­szu­ki­wań bra­ta całą po­tę­gę Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, zło­to, szpie­gów, cza­row­ni­ków. I zro­bi to, gdy już upo­ra się z cią­żą, po­li­ty­ką, po­wsta­niem nie­wol­ni­ków oraz tym, że La­we­ne­res wciąż leży nie­przy­tom­ny. Co praw­da gdy­by tam, na pu­sty­ni, od razu wy­ru­szy­ła na po­szu­ki­wa­nie Yate­cha, omi­nę­ły­by ją wszyst­kie te pro­ble­my… ale wte­dy nie mia­ła­by tego.

Do­tknę­ła brzu­cha. Jesz­cze nie był zbyt duży, praw­dę mó­wiąc, luź­na sza­ta kry­ła jej stan, ona jed­nak czu­ła, jak zmie­nia się jej cia­ło. Mimo ćwi­czeń przy­ty­ła kil­ka fun­tów, zwłasz­cza na tył­ku, uro­sły jej też pier­si, na ra­zie nie­wie­le, ale Va­ra­la, któ­ra sta­ła się za­ska­ku­ją­co czę­stym go­ściem w jej kom­na­tach, bez­ce­re­mo­nial­nie ob­ma­ca­ła ją już kil­ka razy i stwier­dzi­ła, że De­ana bę­dzie mieć dużo po­kar­mu, a to do­brze dla dziec­ka. W ta­kich mo­men­tach czu­ła się jak klacz roz­pło­do­wa i szcze­rze ża­ło­wa­ła, że przy pierw­szym spo­tka­niu z tą ko­bie­tą nie uży­ła sza­bli.

Ale tyl­ko przez chwi­lę.

I ni­g­dy na po­waż­nie, bo Va­ra­la w grun­cie rze­czy nie była ani pro­tek­cjo­nal­na, ani wy­nio­sła, lecz w taki na wpół szorst­ki spo­sób tro­skli­wa i opie­kuń­cza. Cią­ża zresz­tą zmie­nia­ła nie tyl­ko cia­ło De­any. Jej my­śli ska­ka­ły z miej­sca na miej­sce, mia­ła kło­pot ze skon­cen­tro­wa­niem się na zwy­kłych czyn­no­ściach, mo­dli­twie, ćwi­cze­niach, me­dy­ta­cji. Bez po­wo­du wpa­da­ła w złość albo w smu­tek. Gdy­by nie lata po­świę­co­ne ćwi­cze­niom – tre­no­wa­niu pa­mię­ci, by prze­cho­wać w niej hi­sto­rię ple­mie­nia, oraz szko­le­niu cia­ła, by umieć obro­nić ten dar Mat­ki przed prze­ciw­no­ścia­mi losu – chy­ba by zwa­rio­wa­ła.

Bło­go­sła­wio­ny stan.

Z pew­no­ścią to okre­śle­nie wy­my­ślił ja­kiś męż­czy­zna.

Gdy nie­opatrz­nie zdra­dzi­ła swo­je emo­cje przed Va­ra­lą, ta uśmiech­nę­ła się tyl­ko pół­gęb­kiem i stwier­dzi­ła, że to do­pie­ro po­czą­tek czwar­te­go mie­sią­ca, a naj­cie­kaw­sze jesz­cze przed De­aną, bo pierw­szy try­mestr wspo­mi­na się za­zwy­czaj z roz­rzew­nie­niem. Po czym mi­mo­cho­dem za­py­ta­ła, czy Pło­mień Aga­ra, Pani Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, nie od­da­ła­by jej swo­ich tal­he­rów na prze­cho­wa­nie. Za­nim ko­goś nimi za­rżnie.

To jed­nak nie wcho­dzi­ło w grę.

Su­chi uświa­do­mił jej to dość ja­sno. W Ko­no­we­ryn brze­mien­ne ko­bie­ty ota­cza­ło coś po­mię­dzy uwiel­bie­niem a po­wszech­nym za­wsty­dze­niem. Wszyst­kie „ko­bie­ce” spra­wy, mie­siącz­ka, cią­ża, po­ród, nie mia­ły pra­wa wkro­czyć w prze­strzeń pu­blicz­ną. W nie­któ­rych re­jo­nach Da­le­kie­go Po­łu­dnia, zwłasz­cza na pro­win­cji, pa­no­wa­ła re­gu­ła, że gdy brzuch ro­bił się na tyle duży, że nie moż­na go już było ukryć pod sza­tą, ko­bie­ta zni­ka­ła z ży­cia, nie wy­cho­dzi­ła z domu, nie przyj­mo­wa­ła go­ści; nie­kie­dy na­wet od­bie­ra­no brze­mien­nej imię, zwra­ca­jąc się do niej eu­wa­ga­ria, co po­noć zna­czy­ło „na­czy­nie Aga­ra”. Zresz­tą, po co da­le­ko szu­kać, w sa­mym ro­dzie ksią­żę­cym ko­biet uży­wa­no jak roz­pło­do­wych sa­mic. Przy­by­wa­ły do pa­ła­cu z za­sło­nię­ty­mi twa­rza­mi, by ksią­żę­ta je „po­bło­go­sła­wi­li” swym na­sie­niem, po czym je­śli ro­dzi­ły cór­kę, wra­ca­ły z nią do ro­dzi­ny, a je­śli mia­ły nie­szczę­ście uro­dzić chłop­ca, za­bie­ra­no im dziec­ko, a je same od­sy­ła­no do domu.

Bar­ba­rzyń­skie oby­cza­je bar­ba­rzyń­skie­go kra­ju.

Ale ona nie mo­gła iść dro­gą zwy­kłej ko­bie­ty. Była Pło­mie­niem Aga­ra, więc mu­sia­ła kro­czyć wą­ską ścież­ką mię­dzy po­wszech­nym zwy­cza­jem a wła­sną, dziw­ną i w grun­cie rze­czy chwiej­ną po­zy­cją.

Chwiej­ną ni­czym ta­niec na ostrzu szty­le­tu. Była zo­bo­wią­za­na zna­leźć so­bie miej­sce w ba­gnie tu­tej­szych zwy­cza­jów i jed­no­cze­śnie wciąż mu­sia­ła pod­kre­ślać swój sta­tus nie­po­skro­mio­nej „gór­skiej lwi­cy”. A broń – na­wet je­śli trze­ba bę­dzie po­sze­rzać pasy tal­he­rów, by mo­gły opiąć jej ro­sną­cy brzuch – oka­za­ła się jed­nym z ele­men­tów, któ­re mia­ły ją wy­róż­niać spo­śród in­nych cię­żar­nych.

De­ana uśmiech­nę­ła się bez cie­nia ra­do­ści. Wpraw­dzie nie wy­pru­ła jesz­cze z ni­ko­go fla­ków, ale to się ła­two mo­gło zmie­nić, je­śli ko­mu­kol­wiek przyj­dzie do gło­wy za­su­ge­ro­wać, że za­raz po po­ro­dzie po­win­na od­dać dziec­ko i znik­nąć jak inne mat­ki. Bo prze­cież na­wet je­śli zo­sta­nie po­bło­go­sła­wio­na dziew­czyn­ką, za­pew­ne znaj­dą się tacy, któ­rzy uzna­ją, że nie może jej za­trzy­mać. Nie, je­śli cho­dzi o ta­kie dziec­ko.

Czy wte­dy po­tra­fi się oprzeć ty­siąc­let­niej tra­dy­cji wspo­ma­ga­nej przez po­li­tycz­ne ma­chi­na­cje? I ra­cję sta­nu? Ja­ka­kol­wiek by ona była.

Za­szczy­pa­ły ją oczy, krew ude­rzy­ła do gło­wy, a uśmiech prze­szedł w kwa­śny gry­mas. Znów po­zwo­li­ła my­ślom od­pły­nąć, pod­ry­fo­wa­ła wraz z nimi – i w jed­nej chwi­li jej spo­kój roz­padł się jak za­mek z pia­sku pod­my­ty mor­ską falą.

Cią­ża. Bło­go­sła­wio­ny stan.

Co­kol­wiek przy­nie­sie przy­szłość, sta­wi temu czo­ła, a te­raz nie ma sen­su pod­da­wać się stra­cho­wi i hi­ste­rii.

Po­chy­li­ła gło­wę i zmó­wi­ła krót­ką mo­dli­twę prze­ciw stra­cho­wi.

Mój naj­star­szy wróg jest za mną,

Pani, trzy­masz mnie za rękę.

Mój naj­star­szy wróg jest nade mną,

Pani, zła się nie ulęk­nę.

Mój naj­star­szy wróg sta­nął przede mną,

Pani, ser­ce dzie­lę z Tobą.

Mój naj­star­szy wróg jest we mnie,

Pani, śmierć na­szym wro­gom.

Pro­ste rymy dzie­cię­cej mo­dli­twy, któ­rej uczo­no w afra­agrach wszyst­kich chłop­ców i dziew­czyn­ki, gdy wrę­cza­no im pierw­szą praw­dzi­wą broń, na­dal mia­ły swo­ją siłę.

Usia­dła na skra­ju łoża i po­now­nie otar­ła La­we­ne­re­so­wi twarz. Jego po­wie­ki za­drża­ły, a po po­kry­tej dwu­dnio­wym za­ro­stem twa­rzy prze­mknął lek­ki gry­mas. Ju­tro znów trze­ba bę­dzie go ogo­lić. De­ana ro­bi­ła to oso­bi­ście, bo na myśl, że ktoś inny miał­by przy­kła­dać ostrze do gar­dła jej męż­czy­zny, coś skrę­ca­ło ją w żo­łąd­ku. Poza tym, jak wresz­cie się obu­dzi i za­py­ta o ko­lek­cję za­dra­pań i za­cięć na szyi, le­piej, żeby ża­den ze sług nie mu­siał się tłu­ma­czyć.

Po­trze­bo­wa­ła go, swo­je­go księ­cia, na­wet je­śli Va­ra­la twier­dzi­ła, że De­ana ra­dzi so­bie świet­nie.

Bo Va­ra­la z Ome­ru – ofi­cjal­nie pierw­sza ksią­żę­ca na­łoż­ni­ca, a tak na­praw­dę mat­ka pa­nu­ją­ce­go La­we­ne­re­sa, za­plą­ta­na rów­nie moc­no jak De­ana w sieć oby­cza­jów, tra­dy­cji i praw – sta­ła się w ostat­nich dniach jed­ną z jej naj­bar­dziej za­ufa­nych to­wa­rzy­szek.

To ona sta­nę­ła na cze­le Domu Ko­biet, któ­ry po za­mor­do­wa­niu Owiyi, po­przed­niej prze­ło­żo­nej, po­zo­sta­wał w sta­nie pa­ni­ki i roz­pa­du. Ra­zem z Owiyą zgi­nę­ły dziew­czę­ta szy­ko­wa­ne na ksią­żę­ce ob­lu­bie­ni­ce, część na­łoż­nic, służ­by, a na­wet pa­ła­co­wych ka­stra­tów. Plot­ka mó­wi­ła, że za­bój­cy wy­mor­do­wa­li­by wszyst­kich, gdy­by nie ona, De­ana d’Klle­an, pu­styn­na lwi­ca, któ­ra czu­jąc już na so­bie bło­go­sła­wień­stwo Aga­ra, prze­szła przez pa­łac w świę­tym gnie­wie, od­sy­ła­jąc do Domu Snu każ­de­go z na­po­tka­nych za­bój­ców. De­ana sama nie­chęt­nie wra­ca­ła do tam­tych chwil. Pa­mię­ta­ła tyl­ko, że wal­czy­ła w pa­ła­cu, za­bi­ja­ła mor­der­ców, któ­rych póź­niej zi­den­ty­fi­ko­wa­no jako Trzci­ny, a po­tem ru­szy­ła do Oka, z któ­re­go wy­szła jako Pło­mień Aga­ra.

Va­ra­la wy­ko­rzy­sta­ła tę hi­sto­rię, by do­dać do le­gen­dy ro­sną­cej wo­kół jej nie­ofi­cjal­nej „sy­no­wej” jesz­cze kil­ka wer­sów. W opo­wie­ściach na­łoż­ni­cy De­ana po­ko­na­ła dwu­dzie­stu za­bój­ców i oca­li­ła ży­cie więk­szo­ści służ­by w pa­ła­cu. Jej gniew był świę­ty, a czy­ny nie­ska­la­ne, na­wet gdy wy­pru­wa­ła wnętrz­no­ści i pod­rzy­na­ła gar­dła. Pło­mie­nie świec tań­czy­ły w rytm cio­sów jej sza­bel, a ogień w ko­min­kach i świa­tło lamp roz­bły­ski­wa­ły sa­mo­ist­nie, by wska­zy­wać wy­bran­ce Pana Ognia miej­sca, gdzie ukry­wa­li się pod­li, tchórz­li­wi mor­der­cy. Cuda i bło­go­sła­wień­stwa stą­pa­ły jej śla­da­mi.

De­ana nie mia­ła sił ani chę­ci pro­sto­wać tych opo­wie­ści. Tym bar­dziej że im moc­niej pró­bo­wa­ła, tym czę­ściej je po­wta­rza­no.

W tej chwi­li Dom Ko­biet przy­po­mi­nał coś w ro­dza­ju pań­stwa w pań­stwie, za­mknię­te­go na wszyst­kie moż­li­we spu­sty, strze­żo­ne­go przez od­dzia­ły ko­biet i dziew­cząt wy­po­sa­żo­nych w dzi­wacz­ną mie­sza­ni­nę uzbro­je­nia obron­ne­go i za­czep­ne­go. Kil­ka­na­ście dni temu De­ana ob­ser­wo­wa­ła, jak pięt­na­sto­let­nia na oko słu­żą­ca ście­ra ku­rze, tasz­cząc ze sobą coś w ro­dza­ju gi­zar­my wy­cią­gnię­tej Wiel­ka Mat­ka wie skąd. Wi­dok był za­baw­ny i nie­po­ko­ją­cy za­ra­zem, bo bu­dził pa­skud­ne py­ta­nia: „Kie­dy sta­łam się kimś, za kogo lu­dzie go­to­wi są wal­czyć i umie­rać? Dla­cze­go mam brać na bar­ki taką od­po­wie­dzial­ność?”.

Pró­bo­wa­ła in­ter­we­nio­wać, bo po­ty­ka­ją­cy się o drzew­ce bro­ni pod­lo­tek nie wy­glą­dał na ko­goś, kto po­tra­fi obro­nić na­wet sie­bie, a co do­pie­ro mó­wić o in­nych, ale Va­ra­la ucię­ła dys­ku­sję krót­ko i zde­cy­do­wa­nie. „Już raz ka­stra­ci i pa­ła­co­wi straż­ni­cy za­wie­dli – od­par­ła. Dla­te­go wszyst­kich stąd ode­sła­łam. Je­śli same nie za­dba­my o wła­sne bez­pie­czeń­stwo, kto to zro­bi? Zwłasz­cza te­raz, gdy wy­ję­łaś spod pra­wa Ród Trzcin. Pa­mię­tasz? To szpie­dzy i za­bój­cy, ale dzię­ki niech będą Aga­ro­wi, ni­g­dy nie przyj­mo­wa­li w swo­je sze­re­gi ko­biet, więc trud­no im bę­dzie prze­nik­nąć do tych kom­nat. Stra­że po­zo­sta­ną więc na ze­wnątrz, a w Domu Ko­biet każ­dy męż­czy­zna bę­dzie in­tru­zem. No, może poza tru­ci­cie­lem i Evi­kia­tem”.

— A poza tym — Pierw­sza Na­łoż­ni­ca zni­ży­ła wów­czas głos — sama spraw­dzi­łam te dziew­czy­ny. One wie­rzą.

— W co? — De­ana za­py­ta­ła lek­ko po­iry­to­wa­na ko­lej­nym wy­kła­dem.

— W cie­bie — pa­dła od­po­wiedź. — W ko­bie­tę, któ­ra sama wła­da swo­im lo­sem, wal­czy le­piej niż każ­dy z męż­czyzn i któ­rą Pan Ognia wy­brał na swój głos. Za­ufaj im. Cięż­ko ćwi­czą.

Za­bra­kło jej wte­dy słów, cię­ta ri­po­sta nie chcia­ła się po­ja­wić, a zresz­tą co by to dało? Dom Ko­biet rzą­dził się wła­sny­mi pra­wa­mi, na­wet je­śli te pra­wa ule­gły ostat­nio zmia­nom.

De­ana pod­da­ła się, ale na­stęp­ne­go dnia od­wie­dzi­ła ka­ra­wan­se­raj pod mia­stem. Oczy­wi­ście w po­rów­na­niu z jej po­przed­nią wi­zy­tą ta wy­glą­da­ła jak na­jazd ca­łej ar­mii. Mu­sia­ła za­brać ze sobą set­kę odzia­nych w żół­te je­dwa­bie wo­jow­ni­ków w peł­nym uzbro­je­niu, a na gra­ni­cy obo­zo­wi­ska kup­ców sta­nę­ło pod bro­nią ty­siąc Ba­wo­łów i dru­gie tyle Sło­wi­ków. Jej wi­zy­ta wy­wo­ła­ła nie­złe za­mie­sza­nie, pa­ni­kę wręcz, ale De­ana nie za bar­dzo się tym prze­ję­ła. No i za­ła­twi­ła to, po co przy­szła.

Wia­ra czy­ni cuda, ale rza­dziej niż do­brze wy­szko­lo­ny szer­mierz.

Загрузка...