Rozdział 28

Nad­cho­dził świt i obóz zry­wał się na nogi, wraz z ja­zgo­tem trą­bek, okrzy­ka­mi ofi­ce­rów, z rże­niem koni i trą­bie­niem sło­ni. De­ana jed­nak za­wsze była już na no­gach przy­naj­mniej pół go­dzi­ny przed ca­łym tym ra­ba­nem.

Po­trze­bo­wa­ła tej po­ran­nej ci­szy i sa­mot­no­ści, w któ­rej mo­dli­twy, na­wet szep­ta­ne, roz­brzmie­wa­ją naj­gło­śniej.

Więc za­nim przy jej na­mio­cie za­mel­do­wa­li się pierw­si goń­cy, zdą­ży­ła już wstać, po­mo­dlić się, ubrać, ucze­sać i zjeść śnia­da­nie. Z pew­nym za­cie­ka­wie­niem co­dzien­nie ob­ma­cy­wa­ła tak­że brzuch – chy­ba zdą­żył się już lek­ko za­okrą­glić. Nie było wąt­pli­wo­ści, że mi­nie mie­siąc albo dwa i trze­ba bę­dzie po­sze­rzać pasy do tal­he­rów.

Goń­cy po­ja­wia­li się za­raz po po­bud­ce, mel­du­jąc o wszyst­kim, co ją in­te­re­so­wa­ło. Czy stra­że zła­pa­ły ja­kichś de­zer­te­rów? Czy noc­ne pod­jaz­dy tra­fi­ły na zwia­dow­ców Krwa­we­go Ka­hel­le? Czy przy­szły wie­ści ze sto­li­cy?

Mel­dun­ki były co­dzien­nie ta­kie same.

Nie­wie­lu na­jem­ni­ków roz­my­śli­ło się i pró­bo­wa­ło zde­zer­te­ro­wać, ich kom­pa­nie szły na tę woj­nę dość chęt­nie, w koń­cu w więk­szo­ści byli to lu­dzie ży­ją­cy z wal­ki, a Bia­łe Ko­no­we­ryn pła­ci­ło te­raz nad­zwy­czaj szczo­drze.

Jak do­tąd wy­sy­ła­ne na zwiad po­jaz­dy nie tra­fia­ły też na żad­ne zor­ga­ni­zo­wa­ne siły bun­tow­ni­ków. Ale schwy­ta­no kil­ku­dzie­się­ciu zbie­głych nie­wol­ni­ków, któ­rzy zmie­rza­li do Krwa­we­go Ka­hel­le. A to zna­czy­ło, że ci, któ­rzy umknę­li Sło­wi­kom, za­nie­śli już wieść o mar­szu jej ar­mii na za­chód.

To było oczy­wi­ste. I nie­moż­li­we do unik­nię­cia, więc nie przej­mo­wa­ła się ani chwi­li.

Cza­sem czy­ta­ła li­sty z pa­ła­cu, któ­re przy­cho­dzi­ły śred­nio co dru­gi lub trze­ci dzień. Co praw­da po­słań­cy mię­dzy Bia­łym Ko­no­we­ryn a jej ar­mią mu­sie­li się po­ru­szać w gru­pach li­czą­cych po kil­ku­na­stu zbroj­nych, bo po­je­dyn­czy jeźdź­cy roz­pły­wa­li się w po­wie­trzu, ale przy­naj­mniej De­ana mia­ła bie­żą­ce in­for­ma­cje o tym, co dzie­je się w sto­li­cy.

Po­pra­wi­ła ek­cha­ar i we­szła do głów­nej sali na­mio­tu.

— Pani Oka, Pło­mie­niu Aga­ra. — Słu­żą­ca skło­ni­ła się ni­sko i wska­za­ła na stół, gdzie le­ża­ło kil­ka do­ku­men­tów, pió­ro i ka­ła­marz. — Przy­szły li­sty z mia­sta.

Nie mo­gła od­uczyć przy­dzie­lo­nych jej przez Va­ra­lę ko­biet, żeby prze­sta­ły ją tak trak­to­wać. Jak­by spo­dzie­wa­ły się, że De­ana za­raz sta­nie w ogniu i spo­pie­li je sa­mym spoj­rze­niem. Co praw­da była w cią­ży i cza­sem mia­ła ocho­tę to zro­bić, ale bez prze­sa­dy.

— Do­brze, Mir­riah, mo­żesz mnie zo­sta­wić. I po­wiedz stra­ży, żeby przez kwa­drans nikt mi nie prze­szka­dzał.

Się­gnę­ła po pi­sma, spraw­dza­jąc od­ru­cho­wo stan pie­czę­ci. Wy­glą­da­ły na nie­na­ru­szo­ne. Wes­tchnę­ła cięż­ko, gdy uświa­do­mi­ła so­bie, co robi; naj­wy­raź­niej pa­ra­no­ja pa­nu­ją­ca w tym księ­stwie za­czę­ła się udzie­lać tak­że jej.

Pierw­szy list, na bla­do­li­lio­wym pa­pie­rze, po­kry­ty był schlud­nym, drob­nym pi­smem prze­ło­żo­nej Domu Ko­biet i nie za­wie­rał żad­nych re­we­la­cji. Stan La­we­ne­re­sa nie uległ zmia­nie, ksią­żę na­dal trwał w tym swo­im pół­śnie. Dziew­czę­ta ko­bie­ce­go skrzy­dła – De­ana zo­rien­to­wa­ła się już, że Va­ra­la na­zy­wa „dziew­czę­ta­mi” wszyst­kie słu­żą­ce, ku­char­ki i po­ko­jów­ki w pa­ła­cu, na­wet te, któ­re były od niej o wie­le star­sze – na­dal nie opusz­cza­ły ćwi­czeń z bro­nią.

Tyl­ko koń­ców­ka była cie­kaw­sza – wy­na­ję­te przez De­anę is­sar­skie straż­nicz­ki, zda­wa­ły się mieć nie­złą za­ba­wę w stra­sze­niu nie­win­nych po­słań­ców albo in­nych męż­czyzn, któ­rzy pe­cho­wo za­błą­dzi­li w nie­wła­ści­wych kom­na­tach. Zwłasz­cza te dwie wal­czą­ce sza­bla­mi. „Czy wiesz, Pani – do­no­si­ła Va­ra­la – że one naj­pew­niej sy­pia­ją ze sobą? W jed­nym łożu? Dom Ko­biet hu­czy od plo­tek. Co z tym zro­bić? Jak Twój lud za­ła­twia tego typu spra­wy?”.

De­ana wes­tchnę­ła, się­gnę­ła po pió­ro i do­pi­sa­ła pod ostat­nim zda­niem: „Nie wtrą­ca się. Chy­ba że ko­muś znu­dzi­ła się gło­wa na kar­ku. A jak któ­raś z dziew­cząt chce się przy­łą­czyć, niech naj­pierw za­py­ta. U mnie wszyst­ko w po­rząd­ku, dużo śpię i zdro­wo jem, jak to na woj­nie. Pil­nuj La­we­ne­re­sa”.

Dru­gie pi­smo po­cho­dzi­ło od Su­chie­go. Znów nic cie­ka­we­go. Tru­ci­ciel prze­sy­łał garść po­rad na te­mat tego, co De­ana ma jeść i cze­go uni­kać. A tak­że szcze­gó­ło­wy opis skut­ków bie­gun­ki. I re­cep­tę na lek na nią. Drań.

Odło­ży­ła pa­pier na bok, na­wet nie war­to się tru­dzić z od­pi­sy­wa­niem.

Ostat­ni list miał pie­częć Wiel­kie­go Ko­hi­ra. O tak, na no­wi­ny od nie­go cze­ka­ła od kil­ku dni.

Otwo­rzy­ła kart­kę. Evi­kiat pi­sał w me­ekhu, sta­wia­jąc sta­ran­ne, duże li­te­ry, jak czło­wiek po­słu­gu­ją­cy się ob­cym ję­zy­kiem. I miał bar­dzo in­te­re­su­ją­ce wie­ści.

„Do De­any d’Klle­an, Pani Oka, Pło­mie­nia Aga­ra.

Li­cy­ta­cja praw do wy­do­by­cia sre­bra na po­łu­dniu księ­stwa po­szła do­sko­na­le, Moja Pani. Wy­gra­ła utwo­rzo­na do­kład­nie dzień wcze­śniej Kom­pa­nia Gór­ni­cza Czte­rech Księstw, skła­da­ją­ca się z kil­ku­na­stu gil­dii ku­piec­kich i rze­mieśl­ni­czych, któ­ra po­sta­no­wi­ła rzu­cić wy­zwa­nie Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów. Wal­ka była bez­względ­na, bo Ba­mor Wan­mur li­cy­to­wał za­wzię­cie, choć mu­szę przy­znać, że mo­gła w tym być za­słu­ga i roz­sia­nych przez nas plo­tek o za­sob­no­ści tam­tej­szych złóż.

Osta­tecz­nie Wan­mur prze­grał, nie mo­gąc prze­bić sumy sze­ściu ty­się­cy ma­łych min sre­bra.

Tak, Pani, to nie po­mył­ka, sześć ty­się­cy min. Nie­ste­ty, to tyl­ko czę­ścio­wo roz­wią­zu­je nasz kło­pot, bo za­le­d­wie jed­na dzie­sią­ta tej sumy tra­fi­ła do skarb­ca w ży­wej go­tów­ce lub krusz­cu, więk­szość za­pła­co­no w we­kslach za­staw­nych. Spo­ro cen­nych bu­dyn­ków, ma­ga­zy­nów i warsz­ta­tów bę­dzie na­le­żeć do pa­ła­cu, je­śli we­ksle nie zo­sta­ną wy­ku­pio­ne. Jak jed­nak z pew­no­ścią ro­zu­miesz, Pani: we­ksla­mi i in­ny­mi pa­pie­ra­mi za­staw­ny­mi nie wy­gry­wa się woj­ny w sy­tu­acji ta­kiej jak na­sza. Dla­te­go też zde­cy­do­wa­łem się przy­stać na pro­po­zy­cję mi­strza Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów i pi­szę te­raz, tłu­ma­cząc się, dla­cze­go po­zwo­li­łem so­bie na taki krok.

Tra­dy­cją jest, że po tak wiel­kiej i krwa­wej re­be­lii za­bi­ja się więk­szość schwy­ta­nych żyw­cem bun­tow­ni­ków. Cza­sem na­wet wszyst­kich i po­dej­rze­wam, że nasi af’ge­mi­dzi mają na to wiel­ką ocho­tę. Zwłasz­cza Wuar Sam­po­re. Nie są­dzę, Pani Oka, aby ta­kie roz­wią­za­nie ra­do­wa­ło two­je ser­ce. Dla­te­go też za­war­łem z Wan­mu­rem umo­wę, za któ­rą bio­rę peł­ną od­po­wie­dzial­ność te­raz i w przy­szło­ści, Moja Pani, bo do­bro Bia­łe­go Ko­no­we­ryn za­wsze sta­wia­łem po­nad wła­sne ży­cie.

Umo­wa brzmi na­stę­pu­ją­co:

Co naj­mniej dwa­dzie­ścia ty­się­cy nie­wol­ni­ków schwy­ta­nych przez na­szą ar­mię po stłu­mie­niu po­wsta­nia tra­fi do ko­palń i hut Ba­mo­ra Wan­mu­ra. Będą mie­li za­pew­nio­ny wikt i opie­kę, choć oczy­wi­ście zo­sta­ną pod­ję­te do­dat­ko­we środ­ki za­po­bie­ga­ją­ce bun­to­wi w przy­szło­ści. Je­śli nie­wol­ni­ków bę­dzie wię­cej, Kom­pa­nia Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów ma pra­wo pier­wo­ku­pu. Je­śli bę­dzie ich mniej, po­go­dzi się ze stra­tą.

Po­trze­bu­je­my pie­nię­dzy, więc li­cząc na Two­ją wy­ro­zu­mia­łość, przy­ją­łem już to sre­bro, któ­re­go część w for­mie za­licz­ki i za­chę­ty wy­sła­łem w wia­do­me Ci miej­sce. Z resz­ty ka­za­łem wy­bi­jać mo­ne­ty.

Dziś przy­szła od­po­wiedź. Po­zy­tyw­na. Wy­ru­szy­li i są go­to­wi zro­bić wszyst­ko, cze­go żą­da­my. Wy­bacz, że pi­szę tak ogól­ni­ko­wo, ale obo­je wie­my, o kogo cho­dzi, a list ten może wpaść w nie­po­wo­ła­ne ręce.

Niech Agar od Ognia ma Cię w opie­ce, Pani, niech Jego Świa­tło roz­ja­śnia Ci dro­gę w tych mrocz­nych cza­sach.

Twój słu­ga, Wiel­ki Ko­hir Dwo­ru, Evi­kiat ze Smesh”.

Na mar­gi­ne­sie li­stu do­pi­sa­no po­spiesz­nie:

„Wy­bacz, Pani, przy­po­mnia­łem so­bie jesz­cze jed­no. Przy­wód­ca wia­do­mych Ci lu­dzi wy­śle sy­gnał o swo­im przy­by­ciu. Oto jaki…”.

De­ana prze­czy­ta­ła i uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko. Pta­ki? No, no, ktoś tu ma fan­ta­zję…

Za­sta­na­wia­ła się chwi­lę i wło­ży­ła list Evi­kia­ta w pło­mień świe­cy. To pi­smo nie mia­ło pra­wa tra­fić w żad­ne ręce. Po­cze­ka­ła, aż pa­pier roz­bły­śnie ja­sno, i wrzu­ci­ła reszt­ki do srebr­nej misy.

Do­pa­lił się szyb­ko.

Musi wy­dać roz­ka­zy obu af’ge­mi­dom w spra­wie chwy­ta­nia i trak­to­wa­nia jeń­ców. I do­brze oce­nić czas przy­by­cia pod Po­mwe. Z do­kład­no­ścią do pół dnia.

Od tego mogą za­le­żeć losy ca­łej woj­ny.

* * *

Wie­czór wy­peł­nio­ny był woj­sko­wą krzą­ta­ni­ną, lecz wraz z za­pad­nię­ciem nocy przy­ci­chły ha­ła­sy to­wa­rzy­szą­ce za­kła­da­niu obo­zu. Od­le­gły o kil­ka­set kro­ków las po­hu­ki­wał jesz­cze dzi­ki­mi wrza­ska­mi małp, nie­za­do­wo­lo­nych, że ktoś wtar­gnął na ich te­ren, ale i on stop­nio­wo cichł. Tyl­ko od cza­su do cza­su z po­bli­skie­go obo­zo­wi­ska sło­ni do­bie­ga­ło trą­bie­nie, któ­re­mu od­po­wia­da­ło rże­nie koni i ryt­micz­ne po­krzy­ki­wa­nia war­tow­ni­ków.

Te zwy­kłe, nor­mal­ne od­gło­sy od­po­czy­wa­ją­cej ar­mii na­peł­nia­ły ser­ce De­any smut­kiem. Każ­da taka noc ozna­cza­ła ko­lej­ne pięt­na­ście, cza­sem dwa­dzie­ścia mil wę­drów­ki, któ­ra zbli­ża­ła ją do nie­uchron­nej bi­twy.

Prze­sta­ła się już mo­dlić do Wiel­kiej Mat­ki o cud. Wie­ści, że Krwa­wy Ka­hel­le wy­co­fał swo­ją ar­mię i uciekł na za­chód, na rów­ni­ny czar­nych ple­mion, nie na­de­szły i na pew­no nie na­dej­dą. Ra­por­ty z Po­mwe były ja­sne, ar­mia nie­wol­ni­ków na­dal ob­le­ga­ła mia­sto, mimo iż jej do­wód­ca mu­siał wie­dzieć, że woj­ska Ko­no­we­ryn ma­sze­ru­ją z od­sie­czą.

Co wię­cej, pro­wi­zo­rycz­ne for­ty­fi­ka­cje wznie­sio­ne przez bun­tow­ni­ków su­ge­ro­wa­ły, że na­sta­wia­ją się oni nie na dłu­gie ob­lę­że­nie, lecz na szyb­ki szturm. Do­kład­nie tak, jak prze­wi­dy­wał to Evi­kiat. A Po­mwe nie było twier­dzą, lecz mia­stem han­dlo­wym, oto­czo­nym mu­rem na tyle tyl­ko wy­so­kim i fosą na tyle tyl­ko głę­bo­ką, by po­wstrzy­mać łu­pież­cze ban­dy. Evi­kiat miał ra­cję, su­ge­ru­jąc, że licz­na ar­mia, na­wet je­śli uzbro­jo­na bar­dziej w de­spe­ra­cję i nie­na­wiść niż w stal, może je zdo­być szyb­ciej, niż za­kła­da­li to af’ge­mi­dzi Ro­dów Woj­ny.

Wkrót­ce więc doj­dzie do bi­twy, po któ­rej De­ana bę­dzie mia­ła na ręku krew ty­się­cy nie­wol­ni­ków. Atak na Po­mwe znisz­czył wszyst­kie moż­li­wo­ści ne­go­cja­cji z bun­tow­ni­ka­mi. Lecz je­śli Pani Oka ich nie po­wstrzy­ma, krwa­wa fala na­pę­dza­na nie­na­wi­ścią i chę­cią ze­msty prze­to­czy się przez całe księ­stwo. Albo przez całe Da­le­kie Po­łu­dnie.

Dla De­any d’Klle­an, Pło­mie­nia Aga­ra, Pani Oka, nie było do­brej dro­gi.

Ostat­nio rano i wie­czór od­ma­wia­ła tyl­ko adr’suf­fi – mo­dli­twę po­słu­szeń­stwa, mo­dli­twę pod­da­nia, jak man­trę po­wta­rza­jąc sło­wa „Pani, wola Two­ja jest wodą, ja pły­nę”. Is­sa­ram od­ma­wia­li ją je­dy­nie wte­dy, gdy los sta­wiał ich w sy­tu­acji, gdy nie dało się wy­brać ścież­ki pro­wa­dzą­cej do spo­ko­ju su­mie­nia. Bo sko­ro dro­ga wie­dzie nas do bólu i grze­chu, trze­ba za­ufać Mat­ce, trze­ba wie­rzyć, że Jej pla­ny są więk­sze, głęb­sze i mą­drzej­sze, niż je­ste­śmy to w sta­nie po­jąć.

„Je­stem li­ściem nie­sio­nym przez rze­kę, Pani, wola Two­ja jest wodą, ja pły­nę”.

Cza­sem jed­nak i to nie po­ma­ga­ło.

Od­chy­li­ła wej­ście do na­mio­tu i po­wio­dła wzro­kiem wo­kół. Po­chod­nie da­wa­ły dość świa­tła, by mo­gła po­dzi­wiać per­fek­cję rów­nych ale­jek na­mio­tów i usta­wio­nej na sto­ja­kach bro­ni. Po­nad sześć ty­się­cy Ba­wo­łów, go­to­wych w każ­dej chwi­li do wal­ki, ota­cza­ło ją ze wszyst­kich stron. Obo­zo­wi­sko Sło­wi­ków znaj­do­wa­ło się tuż obok, tam, gdzie trzy­ma­no ta­bu­ny koni, a kil­ka­set kro­ków od nie­go pra­wie sto pięć­dzie­siąt sło­ni bo­jo­wych od­po­czy­wa­ło pod opie­ką od­dzia­łów lek­ko­zbroj­nych nu­awa­chi.

Kon­ni i pie­si na­jem­ni­cy roz­bi­li swo­je na­mio­ty ka­wa­łek da­lej, a ich obóz był chy­ba naj­bar­dziej ci­chy i spo­koj­ny ze wszyst­kich. Ofi­ce­ro­wie Sło­wi­ków i Ba­wo­łów po­waż­nie po­trak­to­wa­li jej przy­zwo­le­nie na wie­sza­nie nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych żoł­da­ków, co w po­łą­cze­niu z po­tro­je­niem żoł­du i obiet­ni­cą so­wi­tej pre­mii po wy­gra­niu bi­twy w kil­ka dni za­mie­ni­ło tę ban­dę w cał­kiem spraw­ne od­dzia­ły. Na do­da­tek jej ar­mia, ma­sze­ru­jąc na za­chód, zbie­ra­ła z każ­de­go mia­sta i mia­stecz­ka po­sił­ki. Reszt­ki Ba­wo­łów i Sło­wi­ków, któ­re do tej pory nie po­ma­sze­ro­wa­ły pod sto­li­cę i za­cięż­ne kom­pa­nie go­to­we słu­żyć za hoj­ny żołd. Sam Nowy Nu­rot do­star­czył na­jem­ny od­dział w sile prze­szło trzy­stu tar­czow­ni­ków, dwie set­ki łucz­ni­ków i set­kę kon­nych. W tej chwi­li De­ana sta­ła już na cze­le trzy­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy żoł­nie­rzy.

Tak. Mia­ła w ręku siłę, z któ­rą mo­gła re­al­nie my­śleć o zdła­wie­niu bun­tu.

Tyl­ko jej ser­ce wca­le się do tego nie rwa­ło.

Wes­tchnę­ła, przy­cią­ga­jąc szyb­kie spoj­rze­nia Sło­wi­ków peł­nią­cych war­tę przy jej na­mio­cie. Spoj­rza­ła na naj­bliż­sze­go.

— Je­śli są­dzisz, że wzdy­cham z tę­sk­no­ty za księ­ciem albo in­nych bab­skich głu­pot, to wy­bij to so­bie z gło­wy, Ni­wel. — Po­zna­ła już twa­rze i imio­na więk­szo­ści z pięć­dzie­się­ciu swo­ich oso­bi­stych straż­ni­ków. — Mam woj­nę do wy­gra­nia.

— Z po­mo­cą Aga­ra po­ko­na­my ich, pani.

— Tak. Wiem. Py­ta­nie tyl­ko, co bę­dzie, je­śli Agar stwier­dzi, że mamy so­bie ra­dzić sami.

— Je­śli Pan Ognia ze­chce pod­dać nas pró­bie, nie za­wie­dzie­my go. — War­tow­nik wy­prę­żył się i za­sa­lu­to­wał włócz­nią. — By­le­by tyl­ko te cięż­ko­no­gie cioł­ki spi­sa­ły się jak na­le­ży.

— Spi­szą się, za­pew­niam cię. Ale cze­kaj, jak ich na­zwa­łeś? Cięż­ko­no­gie cioł­ki? Mu­szę za­pa­mię­tać.

Żoł­nierz nie spe­szył się ani na mo­ment, prze­ciw­nie, uśmiech­nął sze­ro­ko. Ba­wo­ły i Sło­wi­ki nie lu­bi­ły się zbyt­nio, lecz, na szczę­ście, da­rzy­ły pew­nym sza­cun­kiem. A ona mu­sia­ła pil­no­wać, żeby ta rów­no­wa­ga mię­dzy nie­chę­cią a uzna­niem nie zo­sta­ła za­chwia­na. Na miej­sce, gdzie roz­bi­ja­no jej na­miot, wy­bra­ła za­tem obóz cięż­kiej pie­cho­ty. Po pierw­sze, by oka­zać za­ufa­nie Ro­do­wi Ba­wo­łu, a po dru­gie, by nie mu­sieć bez prze­rwy pa­trzeć na wcho­dzą­ce­go jej w oczy Wu­ara Sam­po­re­go, któ­re­go na­chal­na uprzej­mość była co­raz bar­dziej krę­pu­ją­ca. Jed­nak jej oso­bi­stą gwar­dię sta­no­wił od­dział Sło­wi­ków. W ten spo­sób nie ura­zi­ła żad­ne­go z af’ge­mi­dów, no i nie mia­ła wra­że­nia, że jest więź­niem albo za­kład­ni­kiem któ­re­goś z nich.

Chy­ba za­czy­na­ła być co­raz lep­sza w ta­kich gier­kach. I za­czy­na­ła też co­raz le­piej ro­zu­mieć men­tal­ność kształ­to­wa­ną przez Rody Woj­ny.

Gdy ma­łe­go chłop­ca wy­ku­py­wa­no od wła­ści­cie­la i prze­ka­zy­wa­no do ahy­ry, przy­dzie­la­no go do nie­wiel­kie­go od­dzia­łu, z któ­rym spę­dzał naj­bliż­sze lata. Wspól­ne ćwi­cze­nia, mo­dli­twy, po­sił­ki, mo­dli­twy, spa­nie w jed­nej sali, mo­dli­twy oraz sta­no­wią­ca je­den z fi­la­rów szko­le­nia nie­ustan­na ry­wa­li­za­cja z in­ny­mi grup­ka­mi chłop­ców spra­wia­ły, że gdy już od­pa­dli naj­słab­si, taka dru­ży­na zży­wa­ła się ni­czym ro­dze­ni bra­cia. Do tego do­cho­dził za­ha­cza­ją­cy o fa­na­tyzm kult Pana Ognia, wie­lo­go­dzin­ne me­dy­ta­cje w cza­sie wpa­try­wa­nia się w pło­mie­nie, mo­dli­twy, po­sty, re­cy­to­wa­nie mantr. Wy­ku­wa­nie – jak po­wta­rza­no – kling z serc.

Po­tem przy­dzie­la­no ich do więk­szych od­dzia­łów, u Ba­wo­łów był to bry­tah, u Sło­wi­ków per­dia, czy­li li­czą­cy oko­ło dwu­stu koni od­dział jeźdź­ców, i po­wta­rza­no sche­mat. Ćwi­cze­nia, mo­dli­twy, wspól­ne po­sił­ki i nie­ustan­ne kon­ku­ro­wa­nie z po­zo­sta­ły­mi „ko­tła­mi” i cho­rą­gwia­mi… Aż wresz­cie skła­da­no przy­się­gę wier­no­ści Ro­do­wi Woj­ny i prze­no­szo­no ry­wa­li­za­cję na wszyst­kich poza nim.

Tych męż­czyzn na­praw­dę wy­ku­wa­no ni­czym sta­lo­we ostrza, by sta­no­wi­li broń. I byli bro­nią o prze­ra­ża­ją­cej sku­tecz­no­ści. Dla nich tyl­ko Agar był bo­giem praw­dzi­wych wo­jow­ni­ków, tyl­ko wła­sny Ród się li­czył, tyl­ko bra­cia-żoł­nie­rze, z któ­ry­mi spę­dzi­ło się kil­ka­na­ście lat, byli god­ni za­ufa­nia. Resz­ta, na­wet ro­dzi­ce i ro­dzeń­stwo, któ­re cza­sem spro­wa­dza­no do ahyr, była ni­czym.

I, dzię­ki niech będą Pra­mat­ce, jak na ra­zie ich wier­ność obej­mo­wa­ła tak­że jej oso­bę.

Chrząk­nę­ła, żeby przy­cią­gnąć uwa­gę war­tow­ni­ka.

— Cze­kam na Kos­se­go Olu­we­ra, Uvie­go, Umne­re­sa i two­je­go do­wód­cę. Jak się zja­wią, nie wpusz­czaj ich od razu, tyl­ko naj­pierw mnie za­wia­dom.

— Wy­ko­nam, pani!

Przed go­dzi­ną przy­szły ko­lej­ne wie­ści, tym ra­zem nie ze sto­li­cy, lecz z Po­mwe i dla­te­go zwo­ła­ła wie­czor­ną na­ra­dę, cho­ciaż, do li­cha, naj­chęt­niej wal­nę­ła­by się do łóż­ka i za­snę­ła.

Wró­ci­ła do na­mio­tu, któ­ry wiel­ko­ścią do­rów­ny­wał bu­dyn­kom w jej ro­dzin­nej afra­agrze. Był na­wet, tak jak one, okrą­gły. Po­dzie­lo­no go na kil­ka­na­ście po­miesz­czeń, wśród któ­rych znaj­do­wa­ły się wiel­ki po­kój na­rad, ja­dal­nia, sy­pial­nia Pło­mie­nia Aga­ra i sy­pial­nie jej słu­żą­cych, a na­wet osob­na kuch­nia i gar­de­ro­ba. To Va­ra­la była od­po­wie­dzial­na za za­pew­nie­nie jej od­po­wied­nich do po­zy­cji wa­run­ków po­dró­ży, ale do­pie­ro na pierw­szym po­sto­ju De­ana zo­rien­to­wa­ła się, co była na­łoż­ni­ca ro­zu­mie przez po­ję­cie „od­po­wied­nie”. Jak­kol­wiek jed­nak pa­trzeć, na­miot ten świet­nie spraw­dzał się jako miej­sce spo­tkań wszyst­kich do­wód­ców ko­no­wer­skiej ar­mii, do któ­rych – oprócz af’ge­mi­dów pie­cho­ty i jaz­dy – za­li­czo­no tak­że Brim­gor­na Uvie­go, do­wo­dzą­ce­go sło­nia­mi bo­jo­wy­mi, oraz Umne­re­sa z Luwi, po­noć naj­po­tęż­niej­sze­go, a przy­naj­mniej cie­szą­ce­go się naj­więk­szym au­to­ry­te­tem, maga ognia w Ko­no­we­ryn.

Pierw­szy był milcz­kiem, co chy­ba wy­ni­ka­ło z tego, że wo­lał to­wa­rzy­stwo swo­ich sza­rych ol­brzy­mów niż lu­dzi, ale od trzy­dzie­stu lat brał udział w woj­nach i po­tycz­kach na grzbie­cie sło­nia i jego do­świad­cze­nie uwa­ża­no za bez­cen­ne. Dru­gi też wie­le nie mó­wił, choć ra­czej z po­wo­du wy­nio­sło­ści i dumy niż nie­śmia­ło­ści. Lecz, jak De­ana zdą­ży­ła się już prze­ko­nać, je­śli któ­ryś z nich otwie­rał usta, za­wsze od­zy­wał się z sen­sem, a ich rady war­te były prze­my­śle­nia.

Po­miesz­cze­nie, gdzie za­zwy­czaj trwa­ły na­ra­dy, mia­ło pra­wie osiem jar­dów śred­ni­cy. Za­zwy­czaj usta­wia­no w nim lek­ki stół, za­wa­lo­ny ma­pa­mi i mel­dun­ka­mi, jed­nak dzi­siej­sze wie­ści na­de­szły tak nie­spo­dzie­wa­nie i były tak waż­ne, że De­ana zwo­ła­ła po­śpiesz­ne ze­bra­nie bez żad­nych przy­go­to­wań, w celu omó­wie­nia dal­szych dzia­łań. A ra­czej w celu oznaj­mie­nia wszyst­kim swo­jej de­cy­zji, któ­ra mo­gła za­wa­żyć na po­li­tycz­nej i woj­sko­wej przy­szło­ści tej czę­ści księ­stwa.

— Pani, przy­szedł Brim­gorn Uvie oraz mistrz Umne­res.

— Niech wej­dą.

Pół tu­zi­na oliw­nych lamp da­wa­ło dość świa­tła, by mo­gła od razu za­uwa­żyć, że Brim­gorn, bla­do­skó­ry i ni­ski, mu­siał do­stać jej pil­ne we­zwa­nie w trak­cie wie­czor­ne­go go­le­nia gło­wy, bo wciąż miał reszt­ki my­dła za usza­mi. Za to czasz­ka błysz­cza­ła mu im­po­nu­ją­co, poza nie­do­go­lo­nym plac­kiem na czub­ku.

— Wa­sza do­stoj­ność. — Skło­nił się ni­sko.

Ni­g­dy nie na­zy­wał jej Pło­mie­niem Aga­ra ani żad­nym z in­nych na­pu­szo­nych ty­tu­łów, za co była mu wdzięcz­na. On sam pia­sto­wał sta­no­wi­sko Pierw­sze­go Kor­na­ka Wiel­kie­go i Nie­zwy­cię­żo­ne­go Bia­łe­go Ko­no­we­ryn i wy­raź­nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że je­śli kie­dyś spró­bu­je zwró­cić się do nie­go w ten spo­sób, ni­g­dy wię­cej nie po­ja­wi się na żad­nej na­ra­dzie.

— Wi­taj, Brim­gorn. Wy­bacz, że prze­ry­wam ci za­słu­żo­ny od­po­czy­nek.

Mach­nął ręką, że nie war­to prze­pra­szać, sko­ro wzy­wa­ła, to zna­czy­ło, że ma ku temu waż­ny po­wód.

— Mi­strzu Umne­re­sie, znasz już, jak są­dzę, wie­ści z Po­mwe.

Cza­ro­dziej ski­nął gło­wą. W koń­cu to je­den z jego asy­sten­tów zaj­mo­wał się roz­szy­fro­wy­wa­niem wie­ści, któ­re przy­cho­dzi­ły z ob­lę­żo­ne­go mia­sta. De­ana nie pro­te­sto­wa­ła, bo nie mia­ła ocho­ty na wda­wa­nie się w wo­jen­kę o taki dro­biazg z na­czel­nym ma­giem swo­jej ar­mii. Poza tym ten wy­so­ki, dys­tyn­go­wa­ny męż­czy­zna z nie­na­gan­nie utrzy­ma­ną siwą bro­dą, roz­ta­cza­ją­cy na do­da­tek wo­kół aurę pew­no­ści sie­bie tak wy­raź­ną, że moż­na ją było kro­ić, draż­nił ją co­raz bar­dziej, wo­la­ła więc uni­kać sy­tu­acji, któ­re mo­gły­by za­mie­nić to roz­draż­nie­nie w otwar­tą nie­chęć. Po­trze­bo­wa­ła Umne­re­sa z Luwi, jego do­świad­cze­nia oraz mocy, któ­rą po­sia­dał.

— Mamy mało cza­su i mu­si­my jesz­cze dziś pod­jąć waż­ną de­cy­zję — oznaj­mi­ła. — A ja pra­gnę za­się­gnąć wa­szej rady.

Nie­ste­ty, Po­mwe nie było aż tak waż­ne, by tam­tej­sza fi­lia Bi­blio­te­ki mia­ła ma­gicz­ną łącz­ność z Bia­łym Ko­no­we­ryn. Nie było tam też żad­ne­go cza­ro­dzie­ja uzdol­nio­ne­go w aspek­tach po­zwa­la­ją­cych na­wią­zy­wać łącz­ność na duże od­le­gło­ści. Stu­le­cia do­mi­na­cji cza­rów wy­wo­dzą­cych się z aspek­tów Ścież­ki Ognia upo­śle­dzi­ły ko­no­wer­skich ma­gów.

Z tego, co De­ana wie­dzia­ła, Po­mwe wy­sy­ła­ło ra­por­ty do No­we­go Nu­ro­ta go­łę­bia­mi pocz­to­wy­mi. Na szczę­ście ar­mia Krwa­we­go Ka­hel­le nie mia­ła do­sta­tecz­nej licz­by łucz­ni­ków, so­kol­ni­ków czy cza­ro­dzie­jów, więc nie po­tra­fi­ła prze­chwy­ty­wać tych pta­ków. Nowy Nu­rot prze­ka­zy­wał wie­ści do jej wojsk nor­mal­nie, kon­ny­mi po­słań­ca­mi, a od­szy­fro­wy­wa­no je na miej­scu. Roz­ka­zy do Po­mwe od­sy­ła­no bez­po­śred­nio z obo­zu. Mie­li jesz­cze po­nad pięć­dzie­siąt go­łę­bi, któ­re mo­gły do­trzeć do ob­lę­żo­ne­go mia­sta.

Cza­ro­dziej chrząk­nął.

— Na kogo cze­ka­my, pani?

Pra­wie się żach­nę­ła na jego ton. Wpraw­dzie nie było w nim nic poza nie­na­gan­ną uprzej­mo­ścią, ale… Ta­kim to­nem sta­ran­nie tre­so­wa­ny w uprzej­mo­ści ary­sto­kra­ta zwra­ca się swo­je­go słu­gi. I nie­waż­ne, czy chwa­li go, czy każe za­chło­stać na śmierć. Ze wszyst­kich spo­so­bów, by oka­zać lu­dziom swo­ją wyż­szość, ten był chy­ba naj­bar­dziej iry­tu­ją­cy. No bo jak moż­na strze­lić w twarz ko­goś, kto tyl­ko za­da­je grzecz­ne py­ta­nie?

— Na na­szych af’ge­mi­dów — od­po­wie­dzia­ła.

— Kos­se Olu­wer i Wuar Sam­po­re, pani — za­mel­do­wał war­tow­nik.

— No pro­szę, cóż za wy­czu­cie cza­su. Wpro­wadź ich.

Obaj do­wód­cy byli w pi­ko­wa­nych prze­szy­wa­ni­cach za­kła­da­nych pod pan­ce­rze, ale poza szty­le­ta­mi nie mie­li żad­nej in­nej bro­ni. Naj­wy­raź­niej ode­rwa­ła ich od szy­ko­wa­nia się do snu.

— Pani.

— Pani.

Dwa iden­tycz­ne ukło­ny, dwa iden­tycz­ne po­wi­ta­nia. Spoj­rze­nie do­wód­cy Sło­wi­ków omio­tło jej po­stać nie­co dłu­żej, niż wy­pa­da­ło, ale nic poza tym. Wie­dzie­li, że je­śli we­zwa­ła ich na pil­ną na­ra­dę, mu­sia­ła mieć ku temu waż­ne po­wo­dy.

— Przy­szły naj­now­sze wie­ści z Po­mwe — za­czę­ła. — Naj­now­sze, to zna­czy z dzi­siej­sze­go przed­po­łu­dnia. W związ­ku z tym mam do was kil­ka py­tań. I po­trze­bu­ję rady.

Czte­rej męż­czyź­ni sta­li i pa­trzy­li w mil­cze­niu. De­ana tro­chę ża­ło­wa­ła, że nie ka­za­ła przy­nieść krze­seł, bo te­raz obaj wo­jow­ni­cy i mag wy­raź­nie nad nią gó­ro­wa­li. Ale czu­ła też po­trze­bę ru­chu, no­si­ło ją, nie wy­sie­dzia­ła­by na­wet mi­nu­ty. No i mia­ła ocho­tę na coś kwa­śne­go. Naj­le­piej z mio­dem.

Cią­ża. Cud­nie.

— Za­cznę po ko­lei — po­wie­dzia­ła, ru­sza­jąc wzdłuż ścian na­mio­tu. — Am­lu­wer Kot przy­słał ra­port, w któ­rym oce­nia siły Krwa­we­go Ka­hel­le na ja­kieś sto dwa­dzie­ścia do stu trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi. Na­pi­sał, że rę­czy za te licz­by gło­wą, bo li­czył wia­dra. Co to zna­czy i dla­cze­go mo­że­my ufać jego oce­nie? Kos­se?

Do­wód­ca Ba­wo­łów uśmiech­nął się lek­ko. Ale bez zło­śli­wo­ści.

— Lu­dzie mu­szą pić, moja pani. Moż­na ła­two oszu­kać wro­ga co do li­czeb­no­ści wła­snej ar­mii, ukry­wa­jąc woj­sko w le­sie albo roz­pa­la­jąc nocą do­dat­ko­we ognie. Ale pod Po­mwe tyl­ko Tos jest źró­dłem wody, a z mu­rów wi­dać jej brze­gi po­wy­żej i po­ni­żej mia­sta. Gdy zaś wi­dzisz je­dy­ny wo­do­pój w oko­li­cy, ła­two mo­żesz po­li­czyć, jak bar­dzo jest eks­plo­ato­wa­ny. Wia­dro na pię­ciu lu­dzi rano i wie­czo­rem. Albo becz­ka na pięć­dzie­się­ciu na cały dzień.

De­ana przez chwi­lę nie wie­dzia­ła, co po­wie­dzieć, ude­rzo­na pro­sto­tą tego spo­so­bu.

— Czy Kot na­pi­sał coś o zwie­rzę­tach? — do­py­tał Ba­wół.

— Tak. „Ty­siąc koni dwa razy dzien­nie idzie do wo­do­po­ju”.

— Czy­li wodę czer­pią tyl­ko dla lu­dzi. Am­lu­wer miał dość cza­su, by po­li­czyć, ilu ich przy­cho­dzi po wodę. Zresz­tą, na­wet nie mu­siał li­czyć, jest do­świad­czo­nym żoł­nie­rzem, na pierw­szy rzut oka od­róż­ni stu lu­dzi od pię­ciu­set albo ty­sią­ca.

Wę­dru­jąc wzdłuż ścian, Pani Oka zmu­sza­ła męż­czyzn do nie­ustan­ne­go ob­ra­ca­nia się wo­kół osi, bo sta­nię­cie ple­ca­mi do Pło­mie­nia Aga­ra by­ło­by nie­wy­ba­czal­nym nie­tak­tem. Przy­ła­pa­ła się na tym, że ją to bawi.

— A więc sto trzy­dzie­ści ty­się­cy?

Kos­se przy­tak­nął, ob­ra­ca­jąc się na pię­cie.

— Co naj­mniej, pani.

Była to przy­tła­cza­ją­ca licz­ba, ale ten sam ofi­cer ra­por­to­wał, że trze­cia część z nich to ko­bie­ty nie­bio­rą­ce udzia­łu w wal­ce, dzie­ci i star­cy. Mia­sto od­par­ło już kil­ka ata­ków, więc mie­li też jako-tako spraw­dzo­ne wie­ści o war­to­ści bo­jo­wej bun­tow­ni­ków. „Za­żar­ci i od­waż­ni, ale w znacz­nej czę­ści sła­bo wy­szko­le­ni i kiep­sko uzbro­je­ni”.

Po­dzie­li­ła się tą wie­dzą z resz­tą.

— To oczy­wi­ste, naj­ja­śniej­sza pani. — Wuar Sam­po­re skło­nił się, a jego ja­sne oczy roz­bły­sły. — Gdy­by nie byli dzi­cy i za­wzię­ci, nie od­nie­śli­by tylu zwy­cięstw. Ale nie zdo­by­li dość bro­ni i pan­ce­rzy, by uzbro­ić całą swo­ją ar­mię, je­śli moż­na tak po­wie­dzieć o ban­dzie skła­da­ją­cej się w znacz­nej czę­ści z ko­biet i star­ców.

De­ana par­sk­nę­ła krót­ko.

— Sto­isz przed dziew­czy­ną uzbro­jo­ną w sza­ble, któ­ra po­ko­na­ła w po­je­dyn­ku Sza­fi­ro­wy Miecz Trzcin, i ga­dasz ta­kie rze­czy. Ja wi­dzia­łam przy­go­to­wa­nia nie­wol­ni­ków do po­wsta­nia, wi­dzia­łam śla­dy po sznur­kach od pro­cy na dło­niach i męż­czyzn, i ko­biet. I za­pew­niam cię, że ka­mień wy­strze­lo­ny z ta­kiej pro­cy może roz­wa­lić ci gło­wę, na­wet je­śli strze­lać bę­dzie ja­kaś baba. Mam na­dzie­ję, że taka śmierć nie bę­dzie dla cie­bie nie­ho­no­ro­wa?

Sło­wik za­czer­wie­nił się gwał­tow­nie.

— Pło­mień Aga­ra po­wi­nien wie­dzieć, że żad­na śmierć w służ­bie Pana Ognia nie może być nie­ho­no­ro­wa.

— Cie­szę się, że tak my­ślisz. — Zro­bi­ła ko­lej­ne kół­ko. — Am­lu­wer Kot na­pi­sał tyl­ko, że w obo­zie są ko­bie­ty nie­bio­rą­ce udzia­łu w wal­ce. Nie zna­czy to, że nie we­zmą w niej udzia­łu, je­śli będą mu­sia­ły. Ale i bez tego Krwa­wy Ka­hel­le może wy­sta­wić prze­ciw­ko nam co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi. To jed­nak nie jest naj­waż­niej­sza z wie­ści, któ­re do­sta­li­śmy — zro­bi­ła dra­ma­tycz­ną pau­zę. — Jego Ksią­żę­ca Wy­so­kość Han­tar Seh­ra­win wy­słał po­słań­ców do Po­mwe. Z proś­bą, by­śmy wpu­ści­li jego woj­ska do mia­sta.

Za­re­ago­wa­li tak, jak się spo­dzie­wa­ła. Obaj ofi­ce­ro­wie za­ci­snę­li pię­ści i zęby, Brim­gorn Uvie wzru­szył ra­mio­na­mi, jed­no­cze­śnie krę­cąc prze­czą­co gło­wą, a Umne­res wy­krzy­wił usta w po­gar­dli­wym uśmiesz­ku. No oczy­wi­ście. Ci cho­ler­ni Ge­ghij­czy­cy ośmie­li­li się wejść z ar­mią do na­sze­go kra­ju, a gdy prze­gra­li swo­ją bi­twę, że­brzą te­raz o ra­tu­nek. Niech cze­ka­ją; gdy już skoń­czy­my z bun­tow­ni­ka­mi, zaj­mie­my się nimi, jak na­le­ży.

— Ro­zu­miem wa­sze mil­cze­nie. — Sta­nę­ła po­środ­ku kom­na­ty. — I za­pew­niam, że sama nie wiem, czy śmiać się, czy zło­ścić. Ich ksią­żąt­ko za­pew­ne li­czy­ło, że gdy uda mu się po­ko­nać Ka­he­la-saw-Kir­hu i gdy zja­wi się pod Bia­łym Ko­no­we­ryn z nie­do­bit­ka­mi zbun­to­wa­nych nie­wol­ni­ków pro­wa­dzo­nych w kaj­da­nach, to zdo­bę­dzie to, cze­go nie uda­ło się zdo­być Ob­ra­ro­wi z Kam­be­hii.

Na mo­ment po­gar­da roz­la­ła się po ca­łej twa­rzy Umne­re­sa z Luwi, za­bły­sła w jego oczach.

— Li­nia ro­do­wa z Ge­ghii Pół­noc­ne­go od stu lat nie ma dość czy­stej krwi, by wejść do Oka — po­wie­dział.

— Ale on nie wcho­dził­by do Oka. Jego ce­lem było za­pew­ne od­po­wied­nie mał­żeń­stwo i za­ło­że­nie no­wej dy­na­stii.

— Mał­żeń­stwo? Z kim… Oooch — Mag skrzy­wił się, jak­by De­ana ka­za­ła mu zjeść cy­try­nę. — Nikt by się na to nie zgo­dził, pani.

— Na­praw­dę, mi­strzu Umne­re­sie? Je­steś pe­wien? Ksią­żę na bia­łym ko­niu przy­by­wa pod mia­sto, trzy­ma­jąc w ręku włócz­nię z za­tknię­tą na niej gło­wą Krwa­we­go Ka­hel­le. A so­jusz z Ge­ghij­czy­ka­mi po­zwa­la Bia­łe­mu Ko­no­we­ryn oto­czyć Kam­be­hię z pół­no­cy oraz z po­łu­dnia i wchło­nąć ją w cią­gu kil­ku mie­się­cy. Kto sta­wił­by tam czo­ła po­łą­czo­nym ar­miom na­szych dwóch księstw? Wierz mi, prze­ko­ny­wa­no by mnie do tego mał­żeń­stwa na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by. Zwłasz­cza że prze­cież La­we­ne­res nie jest moim mę­żem.

Wpra­wi­ła ich w lek­kie za­kło­po­ta­nie, jak zwy­kle, gdy pod­kre­śli­ła swój sta­tus dzie­wi­czej wy­bran­ki Aga­ra w czwar­tym mie­sią­cu cią­ży. Na­dal ją to ba­wi­ło.

— Kos­se, jak do­brym ofi­ce­rem jest Am­lu­wer Kot?

— Kot? Naj­lep­szym, jaki słu­ży na za­cho­dzie. Wal­czył pod moim do­wódz­twem z Ge­ghij­czy­ka­mi pod Twier­dzą Czte­rech Księstw, ucie­rał nosa Wa­he­si, gdy pró­bo­wa­ło prze­no­sić słu­py gra­nicz­ne, trzy­mał w ry­zach ban­dy na po­gra­ni­czu. Za­pro­wa­dził po­rzą­dek wo­kół Po­mwe że­la­zną ręką.

— Jest bo­jaź­li­wy albo głu­pi?

— Prze­cież już od­po­wie­dzia­łem na to py­ta­nie, pani. — Ba­wół zmarsz­czył śmiesz­nie nos, jak­by coś mu za­śmier­dzia­ło. — Nie. Nie jest.

— Ro­zu­miem. Py­tam, bo Am­lu­wer Kot przy­chy­la się do proś­by Seh­ra­wi­na, twier­dząc, że z si­ła­mi, któ­re ma, może nie zdo­łać utrzy­mać mia­sta. Że Po­mwe może upaść w cią­gu naj­bliż­szych kil­ku dni.

Do­wód­ca Sło­wi­ków naj­wy­raź­niej chciał coś po­wie­dzieć, i to coś ta­kie­go, po czym obaj z Ba­wo­łem wzię­li­by się za łby, a De­ana mu­sia­ła­by chy­ba oso­bi­ście roz­bro­ić obu af’ge­mi­dów i zna­leźć za­stęp­ców na ich miej­sce, ale na­gle wtrą­cił się Umne­res. Cza­ro­dziej wy­buch­nął krót­kim, gar­dło­wym śmie­chem, któ­ry za­brzmiał tro­chę tak, jak­by za­re­cho­ta­ła do­no­śnie wiel­ka ro­pu­cha.

— Pierw­szy raz w ży­ciu sły­szę, by wy­so­ki ofi­cer Ba­wo­łów za­cho­wał się roz­sąd­nie — po­wie­dział, ury­wa­jąc śmiech w pół dźwię­ku. — Za­zwy­czaj my­śli­cie i dzia­ła­cie z taką fi­ne­zją, na jaką wska­zu­je na­zwa wa­sze­go Rodu Woj­ny. Nie, nie. Nie ob­ra­żam cię, Kos­se. Tyl­ko stwier­dzam fakt.

— Mia­sto po­win­no utrzy­mać się co naj­mniej przez mie­siąc.

— Tak. Ale gdy przy­go­to­wy­wa­li­ście obro­nę, nie wie­dzie­li­ście jesz­cze, przed kim tak na­praw­dę bę­dzie­cie sta­wać. Ja wi­dzia­łem im­pe­rial­ną ar­mię w wal­ce.

— Ty?

Ma­go­wi uda­ło się przy­cią­gnąć uwa­gę wszyst­kich, na­wet Pani Oka.

— Wal­czy­łem w woj­nie z ko­czow­ni­ka­mi jako na­jem­ny cza­ro­dziej. Przed osta­tecz­nym star­ciem Me­ekhan ro­ze­słał wici na cały cy­wi­li­zo­wa­ny świat, ofe­ru­jąc bar­dzo do­bre pie­nią­dze. Oczy­wi­ście w moim przy­pad­ku nie cho­dzi­ło o zło­to, ale o oka­zję do przyj­rze­nia się sztu­ce ma­gii Im­pe­rium. Jest… in­te­re­su­ją­ca. W każ­dym ra­zie po­pły­ną­łem na pół­noc, za­cią­gną­łem się na pół roku i wi­dzia­łem, jak wal­czy me­ekhań­ska pie­cho­ta.

— I cóż ta­kie­go tam uj­rza­łeś? — Kos­se uniósł gło­wę i roz­dął noz­drza zu­peł­nie jak po­draż­nio­ny byk.

— Wię­cej, niż­bym chciał… Ale ja nie o tym. To woj­sko jest ela­stycz­ne i szyb­ko się uczy. Po­tra­fi im­pro­wi­zo­wać i oszu­ki­wać. A gdy przy­cho­dzi do wal­ki twa­rzą w twarz, bije się za­wzię­cie i bez li­to­ści dla wro­ga. I nie, nie jest w tej za­ba­wie lep­sze niż two­je Ba­wo­ły. Za­pew­ne mo­gli­by­ście sta­wać jak rów­ny z rów­nym, może na­wet po­ko­na­li­by­ście ich raz czy dwa. Ale oni się uczą. Cały czas. To pod­sta­wa ich stra­te­gii. W me­ekhań­skiej ar­mii wi­dzia­łem, jak zwy­kły żoł­nierz przy­cho­dził ze swo­im po­rucz­ni­kiem do do­wód­cy puł­ku, bo miał po­mysł, jak prze­chy­lić sza­lę w nad­cho­dzą­cej bi­twie na wła­ści­wą stro­nę. I je­śli był to do­bry po­mysł, to po ta­kiej bi­twie żoł­nierz ten sam zo­sta­wał ofi­ce­rem. Więc przy trze­cim czy czwar­tym star­ciu zna­leź­li­by wasz sła­by punkt i ude­rzy­li w nie­go tak, jak jesz­cze nikt nie ude­rzył. A jaki sła­by punkt zna­leź­li w Po­mwe, pani?

De­ana drgnę­ła, za­sko­czo­na. Cza­ro­dziej był do­bry, sku­pił uwa­gę na so­bie, nie po­zwo­lił, by roz­go­rza­ła tu nie­po­trzeb­na kłót­nia, a te­raz z wdzię­kiem od­da­wał jej głos.

Ale i tak go nie lu­bi­ła.

— Mur mię­dzy bra­mą Czar­ną i Nie­bie­ską — za­czę­ła, ru­sza­jąc znów w swój spa­cer. — Ma pół mili dłu­go­ści i jest pro­ściut­ki jak cię­ci­wa łuku. I dość ni­ski, mimo iż pra­co­wa­no nad nim od dłuż­sze­go cza­su. Kot twier­dzi, że od trzech dni nie­wol­ni­cy szy­ku­ją się do ata­ku na ten od­ci­nek. Pod­cią­gnę­li szań­ce trzy­sta łok­ci od fosy i ata­ku­ją bez prze­rwy, za­sy­pu­jąc ją zie­mią, fa­szy­ną i wła­sny­mi cia­ła­mi. Ata­ku­ją zresz­tą na ca­łej dłu­go­ści mu­rów, mają na to dość lu­dzi, więc Am­lu­wer musi roz­pra­szać siły. Za trzy lub czte­ry dni będą go­to­wi do osta­tecz­ne­go ata­ku.

— Bez ma­chin? — Do­wód­ca Sło­wi­ków mach­nął lek­ce­wa­żą­co dło­nią.

— Ostat­nia wia­do­mość za­wie­ra­ła i ta­kie sło­wa, jak „ta­ra­ny”, „dra­bi­ny” i „być może wie­że ob­lęż­ni­cze”, Sam­po­re — De­anę uprze­dził Umne­res — dra­bi­nę zbi­je ci byle chłop z sie­kie­rą, pro­sty ta­ran i nie­wy­so­ką wie­żę wy­ko­na żoł­nierz po krót­kim prze­szko­le­niu albo wiej­ski cie­śla. A cie­śli i in­nych rze­mieśl­ni­ków nie­wol­ni­kom nie bra­ku­je. Kie­dy mó­wi­li­ście o mie­sięcz­nej obro­nie, spo­dzie­wa­li­ście się dzi­kiej hor­dy bez­myśl­nie roz­bi­ja­ją­cej so­bie gło­wy o ka­mien­ne mury. Może kil­ku dra­bin albo paru lin z ha­ka­mi. Prze­stań­cie, na Ogni­sty Od­dech Na­sze­go Pana, ich lek­ce­wa­żyć. Za­ło­żę się, że do­brze zna­ją na­wet na­sze ru­chy…

Wuar Sam­po­re wy­dął lek­ce­wa­żą­co war­gi.

— Skąd ta pew­ność, cza­row­ni­ku?

— Bo tu­ranh Am­lu­wer Kot, ofi­cer do­świad­czo­ny i by­naj­mniej nie głu­pi, jak twier­dzi obec­ny tu Kos­se Olu­wer, na­pi­sał, że spo­dzie­wa się głów­ne­go ata­ku za trzy, naj­wy­żej czte­ry dni. My, ma­sze­ru­jąc w do­tych­cza­so­wym tem­pie, bę­dzie­my pod mia­stem za pięć, może sześć dni. Nie­wol­ni­cy mu­szą więc wie­dzieć, kie­dy przy­bę­dzie­my, dla­te­go się spie­szą. Je­śli zdo­bę­dą mia­sto, to na­sza ar­mia bę­dzie mu­sia­ła się wy­co­fać.

Tak. Już o tym roz­ma­wia­li, jako o naj­gor­szym moż­li­wym roz­wo­ju wy­da­rzeń, choć wte­dy w grę wcho­dzi­ło tyl­ko zdo­by­cie Po­mwe pod­stę­pem lub zdra­dą. Siły Ko­no­we­ryn nie mo­gły­by ob­le­gać mia­sta, ma­jąc za ple­ca­mi hor­dę nie­wol­ni­ków, i nie mo­gły­by ru­szyć w po­goń za resz­tą, bo nie wia­do­mo, jak licz­ne od­dzia­ły zo­sta­wił­by w Po­mwe Krwa­wy Ka­hel­le. Po­dzie­le­nie zaś na czę­ści z tru­dem zgro­ma­dzo­nej ko­no­wer­skiej ar­mii by­ło­by sa­mo­bój­stwem. Na do­da­tek jej woj­ska na­sta­wio­ne były na szyb­ką kam­pa­nię – dla przy­kła­du, jak uświa­do­mił jej dwa dni temu Brim­gorn Uvie, ich sło­nie po­chła­nia­ły dwa­dzie­ścia wo­zów pa­szy dzien­nie, a nie dało jej się uzu­peł­nić rzad­ką tra­wą po­ra­sta­ją­cą oko­licz­ne rów­ni­ny. Za osiem do dzie­się­ciu dni wozy opu­sto­sze­ją, i nie ma nic głup­sze­go niż po­sy­ła­nie do bi­twy roz­draż­nio­nych gło­dem zwie­rząt.

Ich do­tych­cza­so­we pla­ny, oma­wia­ne w trak­cie dłu­gich wo­jen­nych na­rad, za­kła­da­ły dwa moż­li­we roz­wią­za­nia. Pierw­sze było znisz­cze­nie bun­tow­ni­ków w de­cy­du­ją­cej bi­twie, dru­gie – choć wszy­scy uwa­ża­li je za mało praw­do­po­dob­ne – zmu­sze­nie ich do od­stą­pie­nia i wy­co­fa­nia się mię­dzy wzgó­rza po­ro­śnię­te la­sem. Wte­dy peł­ne ma­ga­zy­ny Po­mwe mia­ły za­pew­nić ar­mii Pani Oka żyw­ność na na­stęp­ne trzy mie­sią­ce, na­wet je­śli miesz­cza­nie mu­sie­li­by za­ci­snąć pasa, a jed­no­cze­śnie stu­ty­sięcz­na hor­da Krwa­we­go Ka­hel­le utknę­ła­by w le­sie w cza­sie pory desz­czo­wej, dzie­siąt­ko­wa­na gło­dem i cho­ro­ba­mi, a za każ­dym ra­zem, gdy pró­bo­wa­ła­by wyjść na cen­tral­ne rów­ni­ny księ­stwa, ko­no­wer­skie woj­ska by­ły­by go­to­we za­gro­dzić jej dro­gę.

Naj­wy­raź­niej bun­tow­ni­cy też zda­wa­li so­bie z tego spra­wę i dla­te­go tak za­wzię­cie sztur­mo­wa­li Po­mwe. Nie­ocze­ki­wa­nie to mia­sto głup­ców i mor­der­ców sta­ło się naj­waż­niej­szym punk­tem na ma­pie Bia­łe­go Ko­no­we­ryn.

— Ar­mia Ko­no­we­ryn ni­g­dy nie cofa się przed wro­giem! — za­mru­czał groź­nie do­wód­ca Sło­wi­ków w od­po­wie­dzi na ostat­nie stwier­dze­nie maga.

— Oczy­wi­ście af’ge­mi­dzie, a Rody Woj­ny ni­g­dy nie zdra­dza­ją pa­nu­ją­cej dy­na­stii — od­pa­ro­wał Umne­res tym swo­im na wpół uprzej­mym, na wpół lek­ce­wa­żą­cym to­nem. — Ale pa­mię­taj, że to Wiel­ka Bi­blio­te­ka spi­su­je hi­sto­rię na­sze­go kra­ju, a nie chciał­bym zna­leźć się w ich księ­gach jako głu­piec, któ­ry przy­czy­nił się do klę­ski w tak waż­nej woj­nie.

De­ana na­gle zro­zu­mia­ła, co wła­śnie robi Umne­res. Mag nie oka­zy­wał jej lek­ce­wa­że­nia, przej­mu­jąc pro­wa­dze­nie roz­mo­wy, ani nie kpił i nie draż­nił się z af’ge­mi­da­mi. A wła­ści­wie ro­bił to, ale w okre­ślo­nym celu. Zna­jąc treść ra­por­tu, cza­row­nik pro­wa­dził roz­mo­wę w ten spo­sób, by spo­tka­nie po­szło po jej my­śli. Dla­cze­go ten za­dzie­ra­ją­cy nosa ary­sto­kra­tycz­ny bę­cwał na­gle wspie­rał ją w ten spo­sób? Co pra­gnął ugrać?

Po chwi­li uzna­ła, że nie ma naj­mniej­szej ocho­ty na zga­dy­wa­nie jego mo­ty­wów. Naj­pew­niej cze­goś chciał, jak więk­szość ota­cza­ją­cych ją lu­dzi, ale w ta­kim ra­zie niech sam wy­łusz­czy, o co mu cho­dzi.

— Dla­te­go wła­śnie we­zwa­łam was tu­taj — ode­zwa­ła się, przy­cią­ga­jąc uwa­gę wszyst­kich. — Czy mam się zgo­dzić na wzmoc­nie­nie obro­ny si­ła­mi Han­ta­ra Seh­ra­wi­na? On do­brze wie, że je­śli mia­sto pad­nie, po­wstań­cy zmiaż­dżą jego obóz raz-dwa. Twier­dzi, że zdo­ła prze­rzu­cić więk­szość swo­ich od­dzia­łów do Po­mwe, byle tyl­ko spusz­czo­no z mu­rów jego żoł­nie­rzom liny. No i ma co naj­mniej pięć ty­się­cy lu­dzi. To po­dwoi licz­bę obroń­ców i po­troi ich war­tość bo­jo­wą, bo mi­li­cja miej­ska to jed­nak nie jest za­wo­do­wa ar­mia.

Kos­se znów roz­dął noz­drza, ale Wuar go uprze­dził.

— I dla­te­go, moja pani, je­śli Seh­ra­win ze­chce nas zdra­dzić i za­jąć mia­sto siłą, to trud­no bę­dzie go po­wstrzy­mać.

— Nie za­ry­zy­ku­je. Co by mu to dało? Wie, że nad­cho­dzi­my. Pa­mię­taj­cie też, że to nie my pro­si­my go o po­moc, tyl­ko on bła­ga nas o oca­le­nie. To Bia­łe Ko­no­we­ryn wy­świad­cza ła­skę głu­pie­mu ge­ghij­skie­mu ksią­żąt­ku, po­zwa­la­jąc mu schro­nić się za mu­ra­mi swo­je­go mia­sta.

Wi­dząc miny obu af’ge­mi­dów, De­ana wie­dzia­ła już, że tra­fi­ła w od­po­wied­ni ton. Bar­dziej niż oba­wa o utra­tę Po­mwe na rzecz Ge­ghii draż­ni­ła ich per­spek­ty­wa utra­ty twa­rzy. Nowo mia­no­wa­ni do­wód­cy Ro­dów Woj­ny nie chcie­li za­pi­sać się w hi­sto­rii jako ci, któ­rzy mu­sie­li pro­sić ar­mię, jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, na­jeźdź­ców o po­moc w stłu­mie­niu bun­tu nie­wol­ni­ków.

Ła­skę oka­za­ną po­ko­na­nym mo­gli jed­nak prze­łknąć. Co praw­da na­wet gdy­by opo­no­wa­li z ca­łych sił, Pani Oka i tak po­sta­wi­ła­by na swo­im, ale le­piej było, je­śli ich na­ra­dy koń­czy­ły się kon­sen­su­sem.

— Co za­tem my­śli­cie? Je­śli od­ra­dza­cie zgo­dę, przy­chy­lę się do wa­sze­go zda­nia.

Ry­zy­ko­wa­ła, ale nie­wie­le. Na ich twa­rzach wi­dzia­ła już, jaką pod­ję­li de­cy­zję. Ek­cha­ar by­wał bar­dzo po­moc­ny, bo nie mu­sia­ła z ca­łych sił tłu­mić trium­fal­ne­go uśmie­chu.

Kos­se pierw­szy za­brał głos:

— Kot to do­bry ofi­cer i ufam jego zda­niu. Je­śli twier­dzi, że po­moc Ge­ghij­czy­ków się przy­da, niech ich wpu­ści.

— Po­pie­ram, moja pani. — Wuar Sam­po­re skło­nił się ni­sko. — Dzię­ki temu mia­sto się obro­ni, a bun­tow­ni­cy nie do­sta­ną ko­lej­nej par­tii zdo­bycz­nych pan­ce­rzy i mie­czy. Choć su­ge­ro­wał­bym, by ksią­żę Seh­ra­win zo­sta­wił część swo­ich lu­dzi w obo­zie, by nie­wol­ni­cy na­dal my­śle­li, że w nim sie­dzi.

— Ro­zu­miem. Brim­gorn?

— Pani. — Kor­nak bły­snął nie­do­go­lo­ną ły­si­ną. — Do­ra­dzam przy­chy­lić się do proś­by na­szych go­ści.

— Wi­dzę, że trzy­ma­ją się cie­bie żar­ty. — Zer­k­nę­ła na cza­ro­dzie­ja. — Mi­strzu Umne­re­sie?

— Na­wet gdy­bym chciał zro­bić z sie­bie głup­ca, opo­wia­da­jąc się prze­ciw temu, co pod­po­wia­da mi ro­zum, to i tak zo­stał­bym prze­gło­so­wa­ny. Niech ich wpusz­czą. Lecz my tak czy ina­czej mu­si­my przy­spie­szyć. Wy­ru­szać wcze­śniej i ma­sze­ro­wać dłu­żej, by skró­cić na­szą po­dróż przy­naj­mniej o dzień. Ina­czej na­wet ge­ghij­ska po­moc może nie wy­star­czyć.

Wszy­scy spoj­rze­li na do­wód­cę cięż­kiej pie­cho­ty, któ­ra była naj­wol­niej­szą czę­ścią ich ar­mii.

Kos­se Olu­wer skło­nił się lek­ko.

— Moje Ba­wo­ły da­dzą radę.

De­ana za­wa­ha­ła się. W ten spo­sób o dzień wcze­śniej unu­rzam swo­ją du­szę we krwi nie­wol­ni­ków, po­my­śla­ła. Na­wet od­ma­wia­nie ty­sią­ca adr’suf­fi dzien­nie może nie wy­star­czyć, bym póź­niej nie upa­dła pod ta­kim cię­ża­rem. A poza tym plan, jaki uło­ży­ła z Wiel­kim Ko­hi­rem za­kła­dał, że jej ar­mia bę­dzie po­ru­szać się w ści­śle okre­ślo­nym tem­pie. Musi im wy­bić z gło­wy ten po­mysł.

Gdy­by ci po­tęż­ni męż­czyź­ni mo­gli te­raz zo­ba­czyć jej uśmiech, na pew­no by się prze­ra­zi­li.

— Nie. Nie bę­dzie­my się ści­gać. Z po­mo­cą Ge­ghij­czy­ków Po­mwe na pew­no się utrzy­ma, a ja nie chcę sta­nąć do bi­twy ze zmę­czo­ny­mi żoł­nie­rza­mi. Nic nie mów Kos­se, wiem, że je­steś dum­ny ze swo­ich lu­dzi i wiem, że da­li­by radę, ale pod mia­stem mu­szą być w peł­ni sił.

Obaj żoł­nie­rze wy­prę­ży­li się sztyw­no, Brim­gorn i cza­ro­dziej tyl­ko ski­nę­li gło­wa­mi. Naj­waż­niej­sza spra­wa dzi­siej­sze­go dnia zo­sta­ła za­ła­twio­na, lecz De­ana jesz­cze nie skoń­czy­ła.

— I jesz­cze jed­no. Sam­po­re, jak da­le­ko wy­sy­łasz pod­jaz­dy?

— Pół dnia dro­gi, pani. Ja­kieś dzie­sięć, cza­sem dwa­na­ście mil.

— Zda­rza­ją się pro­ble­my?

— Nic po­waż­ne­go. Kil­ka razy wpa­dli­śmy na grup­ki ban­dy­tów, dwu­krot­nie moje ptasz­ki oto­czy­ły i wy­cię­ły ban­dy zbie­głych nie­wol­ni­ków. Na­dal spo­ro ich zmie­rza do Krwa­we­go Ka­hel­le.

— Jeń­cy?

Spoj­rzał na nią wy­zy­wa­ją­co.

— Żad­nych.

— Ro­zu­miem. Ra­zem z ra­por­tem od Kota przy­szły wie­ści z Ko­no­we­ryn. Me­ekhań­ska am­ba­sa­da wciąż bła­ga, by­śmy się roz­glą­da­li za Gen­no La­skol­ny­kiem i jego ludź­mi. Na­każ Sło­wi­kom ostroż­ność. Nie chcia­ła­bym wy­sy­łać na pół­noc wie­ści o śmier­ci tak waż­nej oso­by.

— Ge­ne­rał La­skol­nyk mógł paść ofia­rą wła­snej bra­wu­ry i ja­kichś ban­dy­tów — mruk­nął ja­sno­oki Sło­wik, po­zwa­la­jąc so­bie na pa­skud­ny uśmie­szek.

— Oczy­wi­ście. I z pew­no­ścią Im­pe­rium przyj­mie taką wia­do­mość z peł­ną wy­ro­zu­mia­ło­ścią. Od dziś jed­nak je­śli Sło­wi­ki wpad­ną na ja­kąś ban­dę, naj­pierw niech spraw­dzą, z kim mają do czy­nie­nia. I niech za­się­gną ję­zy­ka. Od­dział, w któ­rym są trzy ko­bie­ty i pię­ciu męż­czyzn, na do­da­tek o nie­tu­tej­szym wy­glą­dzie, na pew­no rzu­ca się w oczy. A je­śli ge­ne­ra­ło­wi przy­pad­kiem spad­nie włos z gło­wy, od­po­wiesz za to oso­bi­ście.

— Wy­ko­nam, pani! — Sam­po­re wy­prę­żył się, nie pró­bu­jąc wię­cej dys­ku­to­wać. Po­stą­pił mą­drze, bo jej iry­ta­cja za­czy­na­ła gwał­tow­nie ro­snąć.

— To do­brze — po­wie­dzia­ła ci­cho. — To bar­dzo do­brze. Nie po­do­ba mi się, że Im­pe­rium mie­sza się w na­sze spra­wy, więc z przy­jem­no­ścią ugosz­czę ge­ne­ra­ła, po czym szyb­ciut­ko ode­ślę do sto­li­cy. A za kil­ka dni, je­śli taka bę­dzie wola Pani i Aga­ra, sta­nie­my do bi­twy z Krwa­wym Ka­hel­le.

Trzej męż­czyź­ni skło­ni­li się ni­sko.

— Mo­że­cie odejść. A ty, mi­strzu Umne­re­sie, zo­stań jesz­cze chwi­lę. Po­dyk­tu­ję ci wie­ści dla Po­mwe. Za­szy­fru­jesz je i sko­ro świt wy­ślesz tu­zin go­łę­bi. Mu­szę mieć pew­ność, że roz­ka­zy do­tar­ły.

— Oczy­wi­ście, moja pani.

Mil­cza­ła, gdy af’ge­mi­dzi i do­wód­ca sło­ni opusz­cza­li na­miot, po czym od­wró­ci­ła się do maga.

— Dzię­ku­ję.

Uniósł brwi.

— Nie ro­zu­miem, pani.

— Je­śli tak twier­dzisz, mu­szę ci wie­rzyć. — Uśmiech­nę­ła się pod ek­cha­arem. — Ale i tak dzię­ku­ję. Masz pa­pier i ry­sik, czy za­pa­mię­tasz wia­do­mość dla Am­lu­we­ra Kota?

Mag się­gnął do pasa i wy­cią­gnął ze­staw do pi­sa­nia.

— Słu­cham, pani.

Po­dyk­to­wa­ła kil­ka zdań, po­da­jąc na­wet orien­ta­cyj­ny czas na­dej­ścia od­sie­czy. Ta­kie wie­ści po­win­ny wzmoc­nić w obroń­cach du­cha wal­ki.

— Za­szy­fruj i przy­go­tuj do wy­sła­nia. A po­tem prze­śpij się choć kil­ka go­dzin.

— Ty też, pani. Po­trze­bu­je­my two­jej mą­dro­ści i siły.

Za­sko­czył ją i zdu­miał. Mą­dro­ści? Siły?

— Wi­dzę, że na­praw­dę mu­sisz się prze­spać, cza­row­ni­ku. Ja też za­raz idę do łóż­ka.

Tyl­ko za­nim zmru­ży oczy, musi dzie­sięć razy od­mó­wić adr’suf­fi, bo na­dal czu­je się jak liść nie­sio­ny nur­tem rze­ki i roz­pacz­li­wie po­trze­bu­je na­dziei, że woda pły­nie zgod­nie z za­my­słem Wiel­kiej Mat­ki.

Загрузка...