Rozdział 42

— Na­przód! Ra­zem! Lewa! Pra­wa! Lewa! Pcha­aać!

O Pani, ależ te wozy były cięż­kie. Luka ze swo­im bar­kiem na­wet nie pró­bo­wał za­jąć miej­sca przy drą­gu wy­sta­ją­cym z bur­ty, ale pa­trząc, jak żoł­nie­rze dy­szą i sa­pią, jak czer­wie­nie­ją im z wy­sił­ku twa­rze i kar­ki, pra­wie się cie­szył z kon­tu­zji.

Kon­struk­cje Kor’bena Ol­he­wa­ra były na swój spo­sób ge­nial­ne. Wóz bo­jo­wy wy­po­sa­żo­no w dłu­gie piki z jed­nej stro­ny, by sło­nie nie mo­gły do­stać się do jego boku, z dru­giej – przy we­wnętrz­nych bur­tach wy­sta­wa­ły czte­ry so­lid­ne, po­zio­me drą­gi. Przy każ­dym sta­ło dwóch męż­czyzn i pcha­ło całą ma­chi­nę. Wozy ja­dą­ce na cze­le na­pę­dza­no umiesz­czo­ny­mi z tyłu dłu­gi­mi dy­sz­la­mi, każ­dy ob­słu­gi­wa­ny był przez kil­ku żoł­nie­rzy.

I szli, krok za kro­kiem, po­ko­nu­jąc opór grun­tu i opór lu­dzi.

We­wnątrz ta­bo­ru ma­sze­ro­wa­ło dwa ty­sią­ce strzel­ców. Wszy­scy, któ­rzy umie­li po­słu­gi­wać się łu­kiem i któ­rych Ka­hel-saw-Kir­hu trzy­mał na tę wła­śnie chwi­lę. Czte­ry od­dzia­ły li­czą­ce po pię­ciu­set lu­dzi na roz­kaz ofi­ce­rów wzno­si­ły broń i po­sy­ła­ły sal­wę nad rzę­da­mi je­dwab­nych płacht roz­pię­tych na drą­gach.

Two­rzy­li wo­kół ta­bo­ru praw­dzi­wą stre­fę śmier­ci.

I szli, osła­nia­jąc cięż­ką pie­cho­tę, któ­rej mie­li otwo­rzyć dro­gę do de­cy­du­ją­ce­go na­tar­cia. Trzy puł­ki trzy­ma­ne do tej pory w re­zer­wie, naj­le­piej uzbro­jo­ne i naj­bar­dziej do­świad­czo­ne. W tym pułk Wil­ka, ro­dzi­my od­dział Luki-wer-Kly­tus.

Od­dał­by wszyst­ko, żeby móc te­raz iść z nimi.

— Uwa­ga! Sal­wa! — roz­dar­li się ob­ser­wa­to­rzy z wo­zów.

Wróg ostrze­li­wał ich re­gu­lar­nie, spie­szo­na ko­no­wer­ska ka­wa­le­ria i od­dzia­ły na­jem­ne nie próż­no­wa­ły, więc Luka uniósł kał­kan nad gło­wę, krzy­wiąc się z bólu. Ro­bił to bar­dziej z na­wy­ku i by dać do­bry przy­kład młod­szym, niż z po­wo­du praw­dzi­we­go nie­bez­pie­czeń­stwa.

— Lecą!

Strza­ły nad­cią­gnę­ły z gniew­nym fur­ko­tem, ale jak wie­le razy wcze­śniej był to zmar­no­wa­ny wy­si­łek, bo płach­ty je­dwa­biu wi­szą­ce na drą­gach mo­co­wa­nych do burt oka­za­ły się zna­ko­mi­tą prze­szko­dą dla po­ci­sków, któ­re grzę­zły w nich i spa­da­ły bez­sil­nie.

Część z nich oczy­wi­ście ode­ślą za­raz tym by­dla­kom z po­wro­tem. Po­znaj­cie me­ekhań­ską uczci­wość, gnoj­ki.

Do­pro­wa­dzi­li do tego, że sfru­stro­wa­ne od­dzia­ły jaz­dy pró­bo­wa­ły pod­jeż­dżać cwa­łem na­wet na pięć­dzie­siąt jar­dów do wo­zów i wy­pusz­czać po­ci­ski nie­mal pio­no­wo w górę, by te spa­da­ły na obroń­ców. Ta de­spe­rac­ka tak­ty­ka przy­nio­sła Sło­wi­kom tyl­ko mnó­stwo tru­pów.

— Nie zwal­niać! Lewa! Pra­wa! Lewa! Pra­wa! Trzy­mać tem­po!!!

Mu­sie­li iść na­przód, mu­sie­li oskrzy­dlić Ba­wo­ły, bo po ich le­wej stro­nie od co naj­mniej trzech kwa­dran­sów trwa­ła za­wzię­ta bi­twa. Resz­ta po­wstań­czej ar­mii ata­ko­wa­ła całą li­nię wro­ga, wozy bro­nio­ne przez na­jem­ni­ków, cięż­ką pie­cho­tę Ba­wo­łów, od­dzia­ły ka­wa­le­rii wci­śnię­te w śro­dek. Żeby tyl­ko zwią­zać prze­ciw­ni­ka wal­ką i nie po­zwo­lić mu się prze­gru­po­wać ani cof­nąć. Żeby ta­bor i ukry­te za nim od­dzia­ły mia­ły szan­sę zro­bić swo­je.

Ale na ile jesz­cze star­czy im sił?

Luka po­chy­lił się i krzyk­nął w ucho jed­ne­go z pcha­ją­cych:

— Na­przód. Moc­niej! Lewa! Pra­wa!

Męż­czy­zna za­drżał i bły­ska­jąc zę­ba­mi, na­parł na drąg.

Szli. Ale na fu­ja­rę Pana Bi­tew, to był naj­wol­niej­szy atak w hi­sto­rii wszyst­kich wo­jen!

Do tej pory od­par­li tyl­ko jed­ną po­waż­ną pró­bę ich za­trzy­ma­nia. Przed kwa­dran­sem Ba­wo­ły ude­rzy­ły na ta­bor od czo­ła, nie­mal nie­wraż­li­we na ostrzał w tych swo­ich łu­sko­wych pan­cer­zach i za mu­rem pa­wę­ży. Ko­no­wer­czy­cy przy­nie­śli cięż­kie drą­gi, któ­re wbi­ja­li w zie­mię i opie­ra­li o bur­ty, aż uda­ło im się osa­dzić wozy w miej­scu, po czym za­czę­ły za­wzię­cie rą­bać i ciąć je­żą­ce się na nich piki. Och, na­wet głu­piec by się do­my­ślił, że chcą zro­bić wy­rwę w obro­nie, by uła­twić ro­bo­tę sło­niom.

Pcha­cze za­prze­sta­li da­rem­nych wy­sił­ków i rzu­ci­li się na po­moc za­ło­gom wo­zów. Roz­pę­ta­ła się bez­par­do­no­wa wal­ka, w któ­rej mor­der­cze szko­le­nie i żoł­nier­ska duma star­ły się z nie­na­wi­ścią i po­gar­dą dla śmier­ci. Obroń­cy sta­wa­li przy pod­nie­sio­nych bur­tach i dźga­li ko­no­wer­ską pie­cho­tę pry­mi­tyw­ny­mi gi­zar­ma­mi, włócz­nia­mi, ko­sa­mi i wi­dła­mi, wpy­cha­li wą­skie ostrza w szcze­li­ny mię­dzy tar­cza­mi, sta­ra­jąc się tra­fić w twa­rze, szy­je, oczy. Ich to­wa­rzy­sze ude­rza­li ki­ście­nia­mi zro­bio­ny­mi z łań­cu­chów, któ­rych koń­ce ob­la­no oło­wiem. Łup! Łup! Po nie­jed­nym ta­kim cio­sie wy­so­ki hełm za­pa­dał się do środ­ka. Ale Ba­wo­ły też nie próż­no­wa­ły. Część z nich nie rą­ba­ła bam­bu­so­wych pik, cięż­ko­zbroj­ni wal­czy­li włócz­nia­mi i czymś, co przy­po­mi­na­ło uży­wa­ne przez me­ekhań­ską pie­cho­tę spi­sy. Ich dłu­gi, wą­ski grot za­opa­trzo­ny był u dołu w dwa ha­ko­wa­te wy­stę­py i to tymi ha­ka­mi wo­jow­ni­cy Domu Ba­wo­ła za­cze­pia­li o cia­ła obroń­ców i pró­bo­wa­li ścią­gać ich z wo­zów.

A że sil­ne z nich były skur­wy­sy­ny, to spo­ro strą­ci­li na zie­mię i skłu­li ni­czym zwie­rzę­ta.

Luka w pierw­szym od­ru­chu rzu­cił się na­przód, ale za­raz cof­nął. To nie była wal­ka dla nie­go. Z na wpół spraw­ną ręką i za­wro­ta­mi gło­wy, któ­re znów go do­pa­dły, tyl­ko by prze­szka­dzał.

Co ja tu ro­bię, do cho­le­ry? Dla­cze­go za­wsze pcham się tam, gdzie mnie nie po­trze­bu­ją?

Z tyłu ta­bo­ru nad­bie­gły kom­pa­nie po­wstań­czej pie­cho­ty i ru­nę­ły na Ba­wo­ły, po­więk­sza­jąc za­mie­sza­nie. Ale Ko­no­wer­czy­cy od­sko­czy­li wresz­cie, zo­sta­wia­jąc z przo­du ta­bo­ru kil­ka­dzie­siąt tru­pów. Swo­ich i obroń­ców. Oraz bur­ty pra­wie cał­kiem ogo­ło­co­ne z pik.

Roz­le­gły się okrzy­ki, przez czo­ło­we wozy prze­mknę­ły se­rie roz­ka­zów i po­le­ceń, któ­rym to­wa­rzy­szy­ły wią­zan­ki prze­kleństw. Ale nie było w nich sły­chać ani pa­ni­ki, ani stra­chu. Kor’ben Ol­he­war po­ja­wił się mię­dzy żoł­nie­rza­mi i na­tych­miast ścią­gnię­to z wo­zów reszt­ki po­ła­ma­nych bam­bu­sów, a na ich miej­scu umiesz­czo­no nowe, rów­nie dłu­gie i ostre.

Luka za­śmiał się ci­cho na ten wi­dok, prze­peł­nio­ny mie­sza­ni­ną dumy i zło­śli­wej ra­do­ści. Ta­bor wiózł kil­ka ty­się­cy ta­kich drą­gów. Mo­gli uzu­peł­niać nimi te wy­rwa­ne z burt, mo­gli opa­lo­wać przed­po­le albo po­wią­zać je i użyć jako prze­no­śnych ko­złów prze­ciw jeź­dzie. Oto me­ekhań­ska prze­myśl­ność i wo­zac­ka za­po­bie­gli­wość w jed­nym.

Nie za­ła­twi­cie nas tak ła­two, su­cze syny!

No, da­wać! Po­każ­cie, co jesz­cze ma­cie!

Oczy­ści­li przed­po­le, a ta­bor drgnął i ru­szył na­przód.

— Lewa! Pra­wa! Lewa! Pra­wa! Rów­no!

Przy­szło mu do gło­wy, że sko­ro i tak na nic się tu nie przy­da, to wró­ci do obo­zu i po­mo­że w la­za­re­cie. Koło na pew­no bę­dzie mu wdzięcz­na.

Aż przy­sta­nął na tę myśl. Koło.

Jak mógł ją zo­sta­wić bez opie­ki?

Mu­siał wró­cić.

* * *

— Atak idzie za ata­kiem, pani. Dym za­snu­wa całe na­sze pra­we skrzy­dło i się­ga cen­trum, i ani ba­li­sty, ani ma­go­wie nie mogą nas już sku­tecz­nie wspie­rać, bo nic nie wi­dać. — Mło­dy go­niec stał obok ko­nia wy­prę­żo­ny ni­czym stru­na. — Af’ge­mid Olu­wer prze­ka­zu­je, że je­śli po­trze­ba tych za­sra­nych cza­ro­jeb­ców gdzie in­dziej, mo­żesz ich, Pani Oka, za­brać. Nam się nie przy­da­dzą.

Na­wet nie mu­sia­ła py­tać, czy do­wód­ca Ba­wo­łów na­praw­dę użył ta­kich słów. Sama, sto­jąc nie­co po­ni­żej szczy­tu wzgó­rza, wi­dzia­ła cale pole bi­twy i mo­gła so­bie wy­obra­zić, ja­kie emo­cje tar­ga­ły Kos­se Olu­we­rem. Od­le­gły o pra­wie pół mili ta­bor nie­wol­ni­ków wciąż pełzł na­przód i na­wet ko­lej­ne dwa ata­ki Ba­wo­łów le­d­wo go spo­wol­ni­ły.

Na szczę­ście przy­szły już wie­ści, że sło­nie są go­to­we. Za­raz na­dej­dzie pora na ich ruch.

— Do­brze. Po­wiedz mu, żeby po­de­słał tu­zin naj­bar­dziej zmę­czo­nych do mnie, resz­tę niech za­trzy­ma. I niech…

— Po­oożar! Ogień w obo­zie! — Dru­gi go­niec po­ja­wił się na­gle, bie­gnąc pie­szo, bez heł­mu i tar­czy, za to z czy­stym obłę­dem w oczach. — Pani, ata­ku­ją nas od tyłu! Uawa­ri Nahs i pie­cho­ta! Zdo­by­li ta­bu­ny po­cią­go­we, przy­wią­za­li im do ogo­nów wiąz­ki trzci­ny, pod­pa­li­li i po­gna­li na nas. A te­raz idą i wy­rzy­na­ją wszyst­ko na swo­jej dro­dze. Mój koń… mo­je­go ko­nia…

Chło­pak za­milkł i wy­da­wa­ło się, że za­raz się roz­pła­cze. A De­ana po­czu­ła, jak­by jed­no­cze­śnie przy­gniótł ją wiel­ki głaz i uro­sły skrzy­dła. Więc to była ostat­nia sztucz­ka Krwa­we­go Ka­hel­le. Cud­nie bez­czel­na i sza­lo­na. Ale ostat­nia. Te­raz już wie­dzia­ła o wszyst­kim, co za­pla­no­wał wódz wro­gich wojsk.

— Uspo­kój się. — Unio­sła dłoń i po­gro­zi­ła goń­co­wi pal­cem. — Ilu ich jest?

— Ttt-ty­sią­ce, pani, ty­sią­ce. Mój koń, Bla­dy… je­den z tych czar­nych de­mo­nów ob­ciął mu łeb. Jed­nym cio­sem, pani. Tu­ranh Omroe chciał ich za­trzy­mać, ale roz­bi­li jego od­dział i każ­dy Ko­cioł wal­czy te­raz sam!

Omroe był naj­wyż­szym ofi­ce­rem Ba­wo­łów i do­wo­dził dzie­się­cio­ma re­zer­wo­wy­mi Ko­tła­mi. Je­śli on zo­stał roz­bi­ty, to nie­wol­ni­ków z pew­no­ścią było wie­lu. Ale w obo­zie De­ana po­zo­sta­wi­ła dość woj­ska, by za­trzy­mać ten atak, na­wet je­śli bun­tow­ni­cy spa­lą wszyst­ko do go­łej zie­mi.

I na­gle do­tar­ło do niej, co chcą zro­bić ata­ku­ją­cy.

Pani Ła­ska­wa! To dla­te­go uży­wa­li zwie­rząt z pło­ną­cy­mi wiech­cia­mi przy­wią­za­ny­mi do ogo­nów. Je­dy­ną rze­czą, któ­rej sło­nie boją się za­wsze i wszę­dzie, jest ogień. Obo­zo­wi­sko sło­ni znaj­do­wa­ło się naj­da­lej od rze­ki, ale je­śli nie­wol­ni­cy prze­bi­ją się w jego po­bli­że…

Umysł De­any wy­peł­ni­ła wi­zja set­ki spa­ni­ko­wa­nych sza­rych gi­gan­tów prze­le­wa­ją­cych się przez wzgó­rze, by spaść na ple­cy ko­no­wer­skiej ar­mii i wdep­tać ją w zie­mię.

— Ty — wska­za­ła pierw­sze­go goń­ca — ru­szaj do Wu­ara Sam­po­re. Niech pchnie ko­pij­ni­ków i na­jem­ną jaz­dę na po­moc obo­zo­wi. Na­tych­miast. Mają ata­ko­wać bez zwło­ki. A ty, chłop­cze, pędź do nu­awa­chi, niech za­bio­rą sło­nie jak naj­da­lej stąd.

— Wy­ko­nam, pani! — wrza­snę­li jed­nym gło­sem.

Jesz­cze da­le­ko było do koń­ca tej bi­twy.

De­ana zer­k­nę­ła na pole przed sobą, gdzie kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi usi­ło­wa­ło wła­śnie po­za­bi­jać się na­wza­jem. A po­tem spoj­rza­ła da­lej na za­chód, za li­nię nie­wol­ni­czych oko­pów.

A może jed­nak nie.

Da­le­ko za li­nią wro­ga w nie­bo wzbi­ja­ły się ty­sią­ce barw­nych punk­tów, a każ­dy cią­gnął za sobą dłu­gą wstę­gę w ko­lo­rze żół­tym lub czer­wo­nym.

Pta­ki.

Na­resz­cie do­tar­li.

* * *

W ko­no­wer­skim obo­zie wrza­ła wal­ka. Od stro­ny rze­ki wiatr przy­no­sił kłę­by dymu, sły­chać było wrza­ski i szczęk bro­ni. Od­dział Ba­wo­łów, któ­ry ru­szył w tam­tą stro­nę na pierw­sze od­gło­sy bit­ki, prze­padł, za to kil­ka za­cięż­nych kom­pa­nii, któ­re za nim po­szły, prze­bie­gło przed chwi­lą przed na­mio­tem cza­ar­da­nu, roz­bi­tych i okrwa­wio­nych.

Wte­dy zde­cy­do­wa­li się dzia­łać.

La­skol­nyk zer­k­nął tyl­ko na pierz­cha­ją­cych na­jem­ni­ków i po­wie­dział:

— Ucie­ka­my, dzie­ci. Tu za­raz zro­bi się taki młyn, że usie­ką nas jed­ni albo dru­dzy, bez py­ta­nia, kim je­ste­śmy.

To było oczy­wi­ste – dla miej­sco­wych żoł­nie­rzy wy­glą­da­li zbyt me­ekhań­sko, a po­nie­waż nie mie­li na szy­jach śla­dów po ob­ro­żach, nie­wol­ni­cy naj­pew­niej we­zmą ich za ban­dę na­jem­ni­ków na usłu­gach Pani Oka.

Wy­szli z na­mio­tu i po­truch­ta­li tam, gdzie sta­ły ich ko­nie. Pil­nu­ją­cy zwie­rząt straż­nik na­wet nie otwo­rzył ust, gdy ich ósem­ka po­de­szła i za­czę­ła sio­dłać wierz­chow­ce.

— Zni­kaj — mruk­nął do nie­go Jan­ne.

Mło­dy żoł­nierz ski­nął gło­wą i po­biegł przed sie­bie.

— Co te­raz, kha-dar?

— Ucie­ka­my. — La­skol­nyk wsko­czył na sio­dło i wska­zał ręką na po­łu­dnio­wy wschód. — To chy­ba je­dy­ne miej­sce, gdzie jesz­cze nikt się nie bije.

Ko­ci­mięt­ka po­pra­wił sza­blę w po­chwie, za­ło­żył hełm.

— A jak ko­goś spo­tka­my, to co? Le­je­my?

— Uni­ka­my wal­ki, jak tyl­ko się da, Sar­den. No, chy­ba że nie bę­dzie wyj­ścia. Jan­ne, od­po­czą­łeś?

— Odro­bi­nę.

— Znajdź nam ja­kieś oczy na nie­bie i wy­patrz wol­ną dro­gę.

Mło­dy jeź­dziec po­chy­lił się w sio­dle, przy­mknął po­wie­ki. I na­gle drgnął, przez jego twarz prze­biegł skurcz, a dło­nie spa­zma­tycz­nie ścią­gnę­ły wo­dze, aż koń, któ­re­go do­sia­dał, za­rżał i przy­siadł na za­dzie.

— Kha-dar…

— Mów, Jan­ne.

— Wi­dzę… wi­dzę pta­ki na za­cho­dzie. Za na­szy­mi… za ar­mią nie­wol­ni­ków… set­ki pta­ków.

Głos męż­czy­zny był tak głu­chy i spię­ty, że nikt na­wet nie po­my­ślał, by wy­rwać go z transu.

— Coś nie tak z tymi pta­ka­mi?

— Nie, kha-dar. Ale pod nimi… Pod nimi jest ar­mia. Cała pie­przo­na ar­mia. Sło­nie i kon­ni­ca. I idzie wła­śnie do ata­ku na obóz na­szych, na oko­py.

Jan­ne otwo­rzył oczy. Wy­glą­dał, jak­by wła­śnie bu­dził się z kosz­ma­ru.

— Oni ich wdep­czą w zie­mię.

Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nia z Dag i Leą. Pani Oka oka­za­ła się spryt­na – ja­kimś cu­dem zdo­ła­ła spra­wić, że część jej ar­mii prze­szła las i zna­la­zła się na ty­łach Ka­he­la-saw-Kir­hu. A po­my­śleć, że przez chwi­lę na­wet wie­rzy­ły jej, gdy za­pew­nia­ła, że nie chce rze­zi.

Kłam­li­wa suka.

La­skol­nyk pod­je­chał do Jan­ne i po­trzą­snął jego ra­mie­niem.

— Wi­dzia­łeś ja­kieś zna­ki? Cho­rą­gwie?

— Mają ze sobą sztan­da­ry, kha-dar. Nie­bie­skie­go węża na zie­lo­nym polu.

— Ge­ghij­czy­cy.

— C-co? — wy­rwa­ło się Ka­ile­an.

— To ge­ghij­ska ka­wa­le­ria i sło­nie, dziew­czy­no. Nie dziw się tak. Mnie też się wy­da­wa­ło, że De­ana d’Klle­an coś za spo­koj­nie cze­ka­ła na tę bi­twę. W tym wą­skim przej­ściu to nie ona wpa­dła w pu­łap­kę Krwa­we­go Ka­hel­le, tyl­ko on wpadł w jej.

* * *

— To dla­te­go dwa dni temu ka­za­łaś nam zwol­nić? — za­py­tał Umne­res, a z jego twa­rzy po raz pierw­szy znikł wy­raz ary­sto­kra­tycz­ne­go dy­stan­su. Zer­kał na De­anę, jak­by nie wie­dział, czy ma się jej kła­niać, czy ucie­kać.

Nie od­po­wie­dzia­ła od razu, pa­trząc, jak z oko­pów po­wstań­czej ar­mii wy­le­wa się sza­ra chma­ra prze­ra­żo­nych ucie­ki­nie­rów. A za nimi su­nie kon­ni­ca, tnąc, dźga­jąc lan­ca­mi i tra­tu­jąc wszyst­ko po dro­dze. A za kon­ni­cą sło­nie.

O nich nie dało się na­wet po­wie­dzieć, że tra­to­wa­ły. Sło­nie wbi­ja­ły się w prze­ra­żo­ną ciż­bę, miaż­dżąc ją i ugnia­ta­jąc. Bro­dzi­ły w ludz­kich cia­łach ni­czym ol­brzy­my z dzie­cię­cych kosz­ma­rów, jed­nym ude­rze­niem cio­sów wy­sy­ła­jąc po kil­ku po­wstań­ców w po­wie­trze, oba­la­jąc ich trą­ba­mi i wdep­tu­jąc w zie­mię.

Wszyst­ko na­gle ją opu­ści­ło, siła, zde­cy­do­wa­nie, pew­ność sie­bie.

Do­pó­ki do­wo­dzi­ła, póki wy­da­wa­ła roz­ka­zy, ja­koś się trzy­ma­ła. Wal­czy­ła dla swo­ich lu­dzi, dla miesz­kań­ców Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, dla La­we­ne­re­sa. Ale te­raz stra­ci­ła kon­tro­lę; na­wet gdy­by wy­sła­ła stu goń­ców, nie zdo­ła­ła­by po­wstrzy­mać tej rze­zi. Nikt nie zdo­łał­by jej po­wstrzy­mać.

Spoj­rza­ła w lewo – ta­bor sta­nął, bez­sil­ny wo­bec tego, co się dzia­ło. Za­pew­ne na zdo­by­cie go bę­dzie trze­ba po­świę­cić jesz­cze tro­chę cza­su, ale do wie­czo­ra po­wi­nien upaść. Albo się pod­dać. Gdy na­de­szła ge­ghij­ska ar­mia, to­wa­rzy­szą­ca wo­zom po­wstań­cza pie­cho­ta za­re­ago­wa­ła wła­ści­wie. Utwo­rzy­ła zwar­te ko­lum­ny i ru­szy­ła do kontr­ata­ku, lecz ucie­ka­ją­cy w pa­ni­ce lek­ko­zbroj­ni wpa­dli na nią, zmie­sza­li szyk, a sło­nie do­koń­czy­ły dzie­ła. W kil­ka mi­nut było po wszyst­kim.

To samo dzia­ło się na ca­łym polu bi­twy. Ba­wo­ły bez roz­ka­zu po­rzu­ci­ły po­zy­cje i su­nę­ły na­przód, pcha­jąc przed sobą lżej­sze od­dzia­ły po­wstań­cze, dźga­jąc je włócz­nia­mi, oba­la­jąc tar­cza­mi, prze­kra­cza­jąc mar­twych i ran­nych, któ­rych do­bi­ja­no na zie­mi. Łucz­ni­cy Sło­wi­ków do­sie­dli koni i ga­nia­li po ca­łym te­re­nie, szy­jąc strza­ła­mi do każ­de­go, kto się na­wi­nął, i za­pę­dza­jąc ucie­ka­ją­cych z po­wro­tem przed szar­żu­ją­ce sło­nie.

Rzeź.

Ma­sa­kra.

De­ana czu­ła pust­kę w gło­wie i w ser­cu. Cał­ko­wi­tą. Jak­by coś po­żar­ło ją od środ­ka. To nie tak mia­ło wy­glą­dać.

Ge­ghij­scy na­jem­ni­cy mie­li przy­być wcze­śniej, a nie w sa­mym środ­ku naj­za­cięt­sze­go star­cia, gdy ich atak zmie­nił pole bi­twy w ma­chi­nę do szat­ko­wa­nia ludz­kie­go mię­sa.

— Wie­dzia­łam, że resz­ta ar­mii Han­ta­ra Seh­ra­wi­na czai się na po­łu­dniu — po­wie­dział ci­cho. — Ka­za­łam więc Evi­kia­to­wi na­wią­zać z nimi kon­takt i za­pro­po­no­wać wspól­ny atak. Za go­dzi­wą za­pła­tą, oczy­wi­ście. Mie­li do przej­ścia ja­kieś sie­dem­dzie­siąt mil, a nie dwie­ście, jak my, ale mu­sie­li iść w ta­jem­ni­cy, no­ca­mi, za dnia za­pa­da­jąc w lasy…

— Pani, nie mu­sisz mi tego mó­wić…

— Mu­szę. — Pust­ka w jej wnę­trzu zdo­bi­ła się zim­na i mrocz­na. — Bo wiesz, o kim za­po­mnia­łam w tym ca­łym roz­gar­dia­szu? O kimś z Bi­blio­te­ki. To za­baw­ne, wspie­ra­ją mnie, a ja nie za­bra­łam na tę woj­nę żad­ne­go bi­blio­te­ka­rza. Ni­ko­go, kto by uczci­wie spi­sał, ile krwi prze­le­wa się te­raz mo­imi rę­ka­mi. Więc li­czę na to, że ty to spi­szesz. Jako… uczo­ny.

Za­śmia­ła się lek­ko hi­ste­rycz­nie. To nie tak mia­ło wy­glą­dać. Chcia­ła… mu­sia­ła wy­grać tę bi­twę, ale nie w taki spo­sób. Nie, koń­cząc ją taką ma­sa­krą.

— Nasz obóz…

— Nie przej­muj się nim, magu. Na­sze dziel­ne woj­ska od­bi­ja­ją go wła­śnie z rąk wro­ga, któ­re­go spy­cha­ją do rze­ki. Nie może być ina­czej, sko­ro Wiel­ka Mat­ka zde­cy­do­wa­ła, że wy­ką­pie moją du­szę w mo­rzu krwi.

* * *

Za­miast skie­ro­wać się na po­łu­dnio­wy wschód, cza­ar­dan po­mknął ku rze­ce. La­skol­nyk za­wsze tak dzia­łał, po­dej­mo­wał de­cy­zję w mgnie­niu oka, bez oglą­da­nia się na kon­se­kwen­cje.

No ale byli Me­ekhań­czy­ka­mi, oby­wa­te­la­mi Im­pe­rium. I te­raz, gdy sy­tu­acja się zmie­nia­ła, po pro­stu nie mo­gli zo­sta­wić swo­ich ro­da­ków bez ostrze­że­nia.

Kłę­by dymu, wznie­co­ne przez spa­ni­ko­wa­ne ko­nie cią­gną­ce wiąz­ki trzcin, na­dal za­snu­wa­ły oko­li­cę. Mi­nę­li śla­dy wal­ki, ja­kieś tru­py, kil­ka­dzie­siąt prze­wró­co­nych na­mio­tów. Ko­lej­ne tru­py, tym ra­zem Ba­wo­łów, całą gru­pę żoł­nie­rzy, któ­rzy naj­wy­raź­niej bro­ni­li się w tym miej­scu do ostat­nie­go. A po­tem z dymu wy­ło­nił się od­dział oko­ło dwu­stu pie­chu­rów w pry­mi­tyw­nych prze­szy­wa­ni­cach, ze zdo­bycz­ny­mi heł­ma­mi na gło­wach i całą ko­lek­cją róż­nych tarcz. Pie­chu­rzy za­ję­ci byli wła­śnie do­bi­ja­niem ja­kichś na­jem­ni­ków.

— Prrr! — Ka­ile­an zo­ba­czy­ła, że kha-dar ścią­ga wo­dze i jed­no­cze­śnie krzy­czy — Gen­no La­skol­nyk! Je­stem Gen­no La­skol­nyk! Opu­ścić broń!

Nie po­słu­cha­li, na­sta­wia­jąc włócz­nie, kosy oraz wi­dły i zbli­ża­jąc się do nich z kil­ku stron. Cho­le­ra! Ręce, unie­sio­ne zgod­nie z po­le­ce­niem La­skol­ny­ka, za­czę­ły jej cią­żyć w stro­nę bro­ni.

— Stać! — Z tyl­ne­go sze­re­gu po­wstań­ców wy­ło­nił się po­staw­ny bro­dacz z czer­wo­nym kar­wa­szem na ręce. — Opu­ścić broń! Wi­tam, ge­ne­ra­le.

Tyl­ko tyle. Za­wsze to jed­nak le­piej niż kosa w brzu­chu.

— Kto tu do­wo­dzi?

— Tą kom­pa­nią ja. Puł­kiem, Su­chryn Ma­łysz­czur, ale od pół go­dzi­ny go nie wi­dzia­łem. Strasz­ne za­mie­sza­nie jest tu­taj, za­nim skoń­czy­li­śmy z tam­ty­mi Ba­wo­ła­mi i tą ho­ło­tą — wska­zał na mar­twych na­jem­ni­ków — pułk się roz­dzie­lił na kom­pa­nie i po­szedł w tany.

Tany. Więc tak pie­cho­cia­rze na­zy­wa­li pod­pa­la­nie i wy­rzy­na­nie wszyst­kie­go wo­kół.

— Czym przy­pły­nę­li­ście?

— Tra­twa­mi.

— Ła­duj­cie się na nie i ucie­kaj­cie. Gdzie­kol­wiek.

— A dla­cze­góż to mamy ucie­kać, ge­ne­ra­le? — Wy­so­ki, mie­rzą­cy do­brze po­nad sie­dem stóp czar­no­skó­ry ol­brzym wy­ło­nił się z kłę­bów dymu. To­wa­rzy­szy­ło mu kil­ku­dzie­się­ciu Uawa­ri Nahs w skó­rza­nych pan­cer­zach i z prze­ra­ża­ją­cy­mi bo­jo­wy­mi sier­pa­mi w rę­kach.

— Uwa­re. — Kha-dar ski­nął gło­wą. — Ge­ghij­ska ar­mia na­de­szła z po­mo­cą De­anie d’Klle­an. Kon­ni­ca i sło­nie. Ude­rzy­li na wasz obóz od tyłu i…

Prze­rwał, bo twa­rze pie­chu­rów nie zmie­ni­ły wy­ra­zu. Ani na jotę.

— Wie­cie.

— Wie­my. Sły­szy­my. Gdy­byś nie jeź­dził na ko­niu w ta­kim śmiesz­nym heł­mie, też byś to sły­szał, w koń­cu bi­twa to­czy się tyl­ko z ty­siąc dłu­gich kro­ków stąd.

Ka­ile­an nad­sta­wi­ła ucha. Zza od­le­głe­go o kil­ka­set jar­dów wzgó­rza do­cho­dzi­ły od­gło­sy wal­ki. Inne niż do tej pory. Trą­bie­nie sło­ni sły­chać było aż tu­taj. I wrza­ski ra­do­ści też.

Uwa­re Lew uśmiech­nął się sze­ro­ko, spo­koj­nie.

— Gdzie niby mamy ucie­kać? Na dru­gą stro­nę Tos? A może w dół rze­ki?

Ka­ile­an po­wio­dła wzro­kiem po twa­rzach pie­chu­rów. Bia­łych, brą­zo­wych i czar­nych. Mło­dych i sta­rych. Na każ­dej zo­ba­czy­ła spo­kój i zde­cy­do­wa­nie.

Jej kha-dar naj­wy­raź­niej też to do­strzegł.

— Sto jar­dów stąd mi­nę­li­śmy nie­wiel­ki pa­gó­rek. Pie­cho­ta mo­gła­by się tam nie­źle bro­nić — po­wie­dział, a w jego gło­sie było coś ta­kie­go, że Ka­ile­an nie ośmie­li­ła się spoj­rzeć mu w oczy.

Kil­ka uśmie­chów po­ja­wi­ło się na twa­rzach żoł­nie­rzy, gdy Uwa­re Lew od­po­wie­dział:

— Wiem. Ale my nie przy­szli­śmy tu, żeby się bro­nić. Więc je­śli nie za­mie­rzasz zsiąść z ko­nia i do nas do­łą­czyć, le­piej od­jedź. Za chwi­lę nie bę­dzie­my już opusz­czać bro­ni na­wet na żą­da­nie me­ekhań­skie­go ge­ne­ra­ła.

Sta­li przez kil­ka dłu­gich chwil, pa­trząc so­bie w oczy, jeź­dziec z pół­noc­nych ste­pów i czar­ny ol­brzym z Po­łu­dnia, i to La­skol­nyk pierw­szy od­wró­cił wzrok. A po­tem cza­ar­dan za­wró­cił w miej­scu i po­mknął przed sie­bie.

* * *

— Lu­uuuka­aaaa! Lu­uuuka­aaaa!

To nie był zwy­kły krzyk. To nie było na­wet wy­cie ani sko­wyt. Koło klę­cza­ła na zie­mi po­środ­ku la­za­re­tu, któ­ry ja­kimś cu­dem nie zo­stał jesz­cze od­kry­ty ani za­ata­ko­wa­ny, i jego imie­niem roz­dzie­ra­ła nie­bo.

Pani Naj­ła­skaw­sza!

Do­sko­czył do dziew­czy­ny, zła­pał za ra­mio­na, ob­jął. Za­nio­sła się roz­pacz­li­wym szlo­chem i uci­chła.

— Oni pła­czą, Lu­uuka… — za­czę­ła po chwi­li. — Pła­czą i cier­pią. Nie chcę… Nie chcę, żeby pła­ka­aali… Nie chcę­ę­ę­ęę!

Tu­lił ją moc­no i ko­ły­sał jak dziec­ko. Kil­ka­set jar­dów od nich ka­wa­le­ria i sło­nie, któ­re pół go­dzi­ny temu wy­szły z lasu, prze­wa­li­ły się już przez obóz Krwa­we­go Ka­hel­le, wy­pchnę­ły każ­de­go, kto zdo­łał przed nimi uciec, za li­nię oko­pów, i za­czę­ły rzeź. Luka wie­dział, co te­raz bę­dzie. Za go­dzi­nę, dwie albo trzy, gdy skoń­czy się ma­sa­kra, znaj­dą ich tu i za­bi­ją. Będą przy­szpi­lać ran­nych do zie­mi, roz­bi­jać im gło­wy obu­cha­mi, może przy­pro­wa­dzą sło­nie i każą się im prze­spa­ce­ro­wać po ko­na­ją­cych.

Bo tyl­ko tacy zo­sta­li w szpi­ta­lu. Każ­dy, kto miał choć odro­bi­nę sił, szedł, pełzł lub czoł­gał się już w głąb lasu. Po śmierć, oczy­wi­ście, od ro­bac­twa i gan­gre­ny, ale pew­ny, że umie­ra­jąc, nie bę­dzie wi­dzieć gęb ko­no­wer­skie­go żoł­dac­twa.

Ze zdro­wych zo­sta­li już tyl­ko on i Koło.

Je­że­li moż­na ich na­zwać zdro­wy­mi.

Skąd ja się tu wzią­łem?, za­tłu­kła mu się w gło­wie na­gła myśl. Prze­cież ostat­nie, co pa­mię­tał, to ta­bor. Dla­cze­go, huk­nął się pię­ścią w gło­wę, dla­cze­go od­ma­wiasz mi po­słu­szeń­stwa? Nie te­raz. Te­raz mu­szę za­brać stąd Koło i ucie­kać.

Spró­bo­wał pod­nieść dziew­czy­nę, ale zda­wa­ła się wa­żyć tyle, ile je­den z tych cho­ler­nych sło­ni.

— Pro­szę, Koło — wy­szep­tał. — Pro­szę, wstań. Mu­si­my ucie­kać. Oni wkrót­ce przyj­dą.

— One? — za­py­ta­ła na wpół przy­tom­nie.

Oni, one. Co za róż­ni­ca.

— Tak. One.

— I będą się śmiać i krzy­czeć?

— Tak, mała. Będą się śmiać i krzy­czeć, jak ro­zu­miem. Mu­si­my ucie­kać.

— Ale… Luka… ja… nie… chcę…. już… ucie­kać.

Unio­sła twarz i spoj­rza­ła na nie­go okiem bia­łym i czar­nym. Lecz w obu do­strzegł tyl­ko ciem­ność i pust­kę.

— Koło?

Coś się zmie­ni­ło. Pa­trzył w tę ciem­ność w jej oczach i do­strzegł mo­ment, gdy na jej dnie po­ja­wi­ła się iskier­ka. Ma­leń­ka jak pierw­sza gwiaz­da na nie­bo­skło­nie. Błysz­cza­ła na­wet w oku za­sło­nię­tym biel­mem.

Koło wsta­ła.

— Za­wo­łaj ich, Luka — po­wie­dzia­ła ta­kim to­nem, że aż prze­szły go ciar­ki. — Zwo­łaj wszyst­kich, co pła­czą. I po­wiedz, że już mogą prze­stać.

* * *

Umne­res z Luwi jęk­nął na­gle i zła­pał się za brzuch. De­ana też to po­czu­ła: jak­by jej sani osza­lał i wy­buchł na­gle pło­mie­niem. Jak­by zna­la­zła się o krok od bi­tew­ne­go transu.

— Aga­rze od Ognia, chroń nas! — wy­ję­czał mistrz ma­gii, po czym osu­nął się na ko­la­na i zwy­mio­to­wał.

Ona nie mo­gła tego zro­bić, bo nic nie ja­dła od rana. A poza tym naj­wy­raź­niej ina­czej re­ago­wa­ła na to, co szar­pa­ło tak jej du­szą. Spoj­rza­ła w stro­nę, gdzie, jak się jej zda­wa­ło, świat za­pa­dał się w so­bie, krzy­cząc. Był to głos prze­peł­nio­ny taką nie­na­wi­ścią, że omal nie stra­ci­ła przy­tom­no­ści.

Ktoś zła­pał ją za ra­mię i pod­trzy­mał. Sa­miy. Do­brze, że był obok.

— Jest po­nad milę stąd — wy­szep­tał zmar­twia­ły kor­nak. — Po­nad milę! Pa­nie mój, co nad­cho­dzi?

* * *

Ścią­gnę­li ko­niom wo­dze jed­no­cze­śnie. Ka­ile­an, Da­ghe­na, Lea, Ko­ci­mięt­ka, Jan­ne i kha-dar.

— O Pani! — Lea chy­ba po raz pierw­szy w ży­ciu we­zwa­ła na po­moc Wiel­ką Mat­kę. — Co to jest?

Obej­rze­li się rów­no­cze­śnie na wzgó­rze, za któ­rym do­ży­na­no po­wstań­czą ar­mię. TO było wła­śnie tam. Jak­by dziu­ra w świe­cie, wrzesz­czą­ca pierw­szym krzy­kiem dziec­ka i łka­ją­ca ostat­nim od­de­chem star­ca jed­no­cze­śnie.

Do­wód­ca cza­ar­da­nu za­wró­cił ko­nia.

— Je­dzie­my na wzgó­rze.

— Czy my nie mie­li­śmy stąd ucie­kać, ge­ne­ra­le?

Po raz pierw­szy od na­praw­dę dłu­gie­go cza­su Ko­ci­mięt­ka zwró­cił się do La­skol­ny­ka tak ofi­cjal­nie.

— Sar­den, od lat za czymś ta­kim jeż­dżę. Mu­szę się, do cho­le­ry, do­wie­dzieć, co się wła­ści­wie dzie­je!

Więc po­ga­lo­po­wa­li z po­wro­tem.

Загрузка...