— Naprzód! Razem! Lewa! Prawa! Lewa! Pchaaać!
O Pani, ależ te wozy były ciężkie. Luka ze swoim barkiem nawet nie próbował zająć miejsca przy drągu wystającym z burty, ale patrząc, jak żołnierze dyszą i sapią, jak czerwienieją im z wysiłku twarze i karki, prawie się cieszył z kontuzji.
Konstrukcje Kor’bena Olhewara były na swój sposób genialne. Wóz bojowy wyposażono w długie piki z jednej strony, by słonie nie mogły dostać się do jego boku, z drugiej – przy wewnętrznych burtach wystawały cztery solidne, poziome drągi. Przy każdym stało dwóch mężczyzn i pchało całą machinę. Wozy jadące na czele napędzano umieszczonymi z tyłu długimi dyszlami, każdy obsługiwany był przez kilku żołnierzy.
I szli, krok za krokiem, pokonując opór gruntu i opór ludzi.
Wewnątrz taboru maszerowało dwa tysiące strzelców. Wszyscy, którzy umieli posługiwać się łukiem i których Kahel-saw-Kirhu trzymał na tę właśnie chwilę. Cztery oddziały liczące po pięciuset ludzi na rozkaz oficerów wznosiły broń i posyłały salwę nad rzędami jedwabnych płacht rozpiętych na drągach.
Tworzyli wokół taboru prawdziwą strefę śmierci.
I szli, osłaniając ciężką piechotę, której mieli otworzyć drogę do decydującego natarcia. Trzy pułki trzymane do tej pory w rezerwie, najlepiej uzbrojone i najbardziej doświadczone. W tym pułk Wilka, rodzimy oddział Luki-wer-Klytus.
Oddałby wszystko, żeby móc teraz iść z nimi.
— Uwaga! Salwa! — rozdarli się obserwatorzy z wozów.
Wróg ostrzeliwał ich regularnie, spieszona konowerska kawaleria i oddziały najemne nie próżnowały, więc Luka uniósł kałkan nad głowę, krzywiąc się z bólu. Robił to bardziej z nawyku i by dać dobry przykład młodszym, niż z powodu prawdziwego niebezpieczeństwa.
— Lecą!
Strzały nadciągnęły z gniewnym furkotem, ale jak wiele razy wcześniej był to zmarnowany wysiłek, bo płachty jedwabiu wiszące na drągach mocowanych do burt okazały się znakomitą przeszkodą dla pocisków, które grzęzły w nich i spadały bezsilnie.
Część z nich oczywiście odeślą zaraz tym bydlakom z powrotem. Poznajcie meekhańską uczciwość, gnojki.
Doprowadzili do tego, że sfrustrowane oddziały jazdy próbowały podjeżdżać cwałem nawet na pięćdziesiąt jardów do wozów i wypuszczać pociski niemal pionowo w górę, by te spadały na obrońców. Ta desperacka taktyka przyniosła Słowikom tylko mnóstwo trupów.
— Nie zwalniać! Lewa! Prawa! Lewa! Prawa! Trzymać tempo!!!
Musieli iść naprzód, musieli oskrzydlić Bawoły, bo po ich lewej stronie od co najmniej trzech kwadransów trwała zawzięta bitwa. Reszta powstańczej armii atakowała całą linię wroga, wozy bronione przez najemników, ciężką piechotę Bawołów, oddziały kawalerii wciśnięte w środek. Żeby tylko związać przeciwnika walką i nie pozwolić mu się przegrupować ani cofnąć. Żeby tabor i ukryte za nim oddziały miały szansę zrobić swoje.
Ale na ile jeszcze starczy im sił?
Luka pochylił się i krzyknął w ucho jednego z pchających:
— Naprzód. Mocniej! Lewa! Prawa!
Mężczyzna zadrżał i błyskając zębami, naparł na drąg.
Szli. Ale na fujarę Pana Bitew, to był najwolniejszy atak w historii wszystkich wojen!
Do tej pory odparli tylko jedną poważną próbę ich zatrzymania. Przed kwadransem Bawoły uderzyły na tabor od czoła, niemal niewrażliwe na ostrzał w tych swoich łuskowych pancerzach i za murem pawęży. Konowerczycy przynieśli ciężkie drągi, które wbijali w ziemię i opierali o burty, aż udało im się osadzić wozy w miejscu, po czym zaczęły zawzięcie rąbać i ciąć jeżące się na nich piki. Och, nawet głupiec by się domyślił, że chcą zrobić wyrwę w obronie, by ułatwić robotę słoniom.
Pchacze zaprzestali daremnych wysiłków i rzucili się na pomoc załogom wozów. Rozpętała się bezpardonowa walka, w której mordercze szkolenie i żołnierska duma starły się z nienawiścią i pogardą dla śmierci. Obrońcy stawali przy podniesionych burtach i dźgali konowerską piechotę prymitywnymi gizarmami, włóczniami, kosami i widłami, wpychali wąskie ostrza w szczeliny między tarczami, starając się trafić w twarze, szyje, oczy. Ich towarzysze uderzali kiścieniami zrobionymi z łańcuchów, których końce oblano ołowiem. Łup! Łup! Po niejednym takim ciosie wysoki hełm zapadał się do środka. Ale Bawoły też nie próżnowały. Część z nich nie rąbała bambusowych pik, ciężkozbrojni walczyli włóczniami i czymś, co przypominało używane przez meekhańską piechotę spisy. Ich długi, wąski grot zaopatrzony był u dołu w dwa hakowate występy i to tymi hakami wojownicy Domu Bawoła zaczepiali o ciała obrońców i próbowali ściągać ich z wozów.
A że silne z nich były skurwysyny, to sporo strącili na ziemię i skłuli niczym zwierzęta.
Luka w pierwszym odruchu rzucił się naprzód, ale zaraz cofnął. To nie była walka dla niego. Z na wpół sprawną ręką i zawrotami głowy, które znów go dopadły, tylko by przeszkadzał.
Co ja tu robię, do cholery? Dlaczego zawsze pcham się tam, gdzie mnie nie potrzebują?
Z tyłu taboru nadbiegły kompanie powstańczej piechoty i runęły na Bawoły, powiększając zamieszanie. Ale Konowerczycy odskoczyli wreszcie, zostawiając z przodu taboru kilkadziesiąt trupów. Swoich i obrońców. Oraz burty prawie całkiem ogołocone z pik.
Rozległy się okrzyki, przez czołowe wozy przemknęły serie rozkazów i poleceń, którym towarzyszyły wiązanki przekleństw. Ale nie było w nich słychać ani paniki, ani strachu. Kor’ben Olhewar pojawił się między żołnierzami i natychmiast ściągnięto z wozów resztki połamanych bambusów, a na ich miejscu umieszczono nowe, równie długie i ostre.
Luka zaśmiał się cicho na ten widok, przepełniony mieszaniną dumy i złośliwej radości. Tabor wiózł kilka tysięcy takich drągów. Mogli uzupełniać nimi te wyrwane z burt, mogli opalować przedpole albo powiązać je i użyć jako przenośnych kozłów przeciw jeździe. Oto meekhańska przemyślność i wozacka zapobiegliwość w jednym.
Nie załatwicie nas tak łatwo, sucze syny!
No, dawać! Pokażcie, co jeszcze macie!
Oczyścili przedpole, a tabor drgnął i ruszył naprzód.
— Lewa! Prawa! Lewa! Prawa! Równo!
Przyszło mu do głowy, że skoro i tak na nic się tu nie przyda, to wróci do obozu i pomoże w lazarecie. Koło na pewno będzie mu wdzięczna.
Aż przystanął na tę myśl. Koło.
Jak mógł ją zostawić bez opieki?
Musiał wrócić.
* * *
— Atak idzie za atakiem, pani. Dym zasnuwa całe nasze prawe skrzydło i sięga centrum, i ani balisty, ani magowie nie mogą nas już skutecznie wspierać, bo nic nie widać. — Młody goniec stał obok konia wyprężony niczym struna. — Af’gemid Oluwer przekazuje, że jeśli potrzeba tych zasranych czarojebców gdzie indziej, możesz ich, Pani Oka, zabrać. Nam się nie przydadzą.
Nawet nie musiała pytać, czy dowódca Bawołów naprawdę użył takich słów. Sama, stojąc nieco poniżej szczytu wzgórza, widziała cale pole bitwy i mogła sobie wyobrazić, jakie emocje targały Kosse Oluwerem. Odległy o prawie pół mili tabor niewolników wciąż pełzł naprzód i nawet kolejne dwa ataki Bawołów ledwo go spowolniły.
Na szczęście przyszły już wieści, że słonie są gotowe. Zaraz nadejdzie pora na ich ruch.
— Dobrze. Powiedz mu, żeby podesłał tuzin najbardziej zmęczonych do mnie, resztę niech zatrzyma. I niech…
— Pooożar! Ogień w obozie! — Drugi goniec pojawił się nagle, biegnąc pieszo, bez hełmu i tarczy, za to z czystym obłędem w oczach. — Pani, atakują nas od tyłu! Uawari Nahs i piechota! Zdobyli tabuny pociągowe, przywiązali im do ogonów wiązki trzciny, podpalili i pognali na nas. A teraz idą i wyrzynają wszystko na swojej drodze. Mój koń… mojego konia…
Chłopak zamilkł i wydawało się, że zaraz się rozpłacze. A Deana poczuła, jakby jednocześnie przygniótł ją wielki głaz i urosły skrzydła. Więc to była ostatnia sztuczka Krwawego Kahelle. Cudnie bezczelna i szalona. Ale ostatnia. Teraz już wiedziała o wszystkim, co zaplanował wódz wrogich wojsk.
— Uspokój się. — Uniosła dłoń i pogroziła gońcowi palcem. — Ilu ich jest?
— Ttt-tysiące, pani, tysiące. Mój koń, Blady… jeden z tych czarnych demonów obciął mu łeb. Jednym ciosem, pani. Turanh Omroe chciał ich zatrzymać, ale rozbili jego oddział i każdy Kocioł walczy teraz sam!
Omroe był najwyższym oficerem Bawołów i dowodził dziesięcioma rezerwowymi Kotłami. Jeśli on został rozbity, to niewolników z pewnością było wielu. Ale w obozie Deana pozostawiła dość wojska, by zatrzymać ten atak, nawet jeśli buntownicy spalą wszystko do gołej ziemi.
I nagle dotarło do niej, co chcą zrobić atakujący.
Pani Łaskawa! To dlatego używali zwierząt z płonącymi wiechciami przywiązanymi do ogonów. Jedyną rzeczą, której słonie boją się zawsze i wszędzie, jest ogień. Obozowisko słoni znajdowało się najdalej od rzeki, ale jeśli niewolnicy przebiją się w jego pobliże…
Umysł Deany wypełniła wizja setki spanikowanych szarych gigantów przelewających się przez wzgórze, by spaść na plecy konowerskiej armii i wdeptać ją w ziemię.
— Ty — wskazała pierwszego gońca — ruszaj do Wuara Sampore. Niech pchnie kopijników i najemną jazdę na pomoc obozowi. Natychmiast. Mają atakować bez zwłoki. A ty, chłopcze, pędź do nuawachi, niech zabiorą słonie jak najdalej stąd.
— Wykonam, pani! — wrzasnęli jednym głosem.
Jeszcze daleko było do końca tej bitwy.
Deana zerknęła na pole przed sobą, gdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi usiłowało właśnie pozabijać się nawzajem. A potem spojrzała dalej na zachód, za linię niewolniczych okopów.
A może jednak nie.
Daleko za linią wroga w niebo wzbijały się tysiące barwnych punktów, a każdy ciągnął za sobą długą wstęgę w kolorze żółtym lub czerwonym.
Ptaki.
Nareszcie dotarli.
* * *
W konowerskim obozie wrzała walka. Od strony rzeki wiatr przynosił kłęby dymu, słychać było wrzaski i szczęk broni. Oddział Bawołów, który ruszył w tamtą stronę na pierwsze odgłosy bitki, przepadł, za to kilka zaciężnych kompanii, które za nim poszły, przebiegło przed chwilą przed namiotem czaardanu, rozbitych i okrwawionych.
Wtedy zdecydowali się działać.
Laskolnyk zerknął tylko na pierzchających najemników i powiedział:
— Uciekamy, dzieci. Tu zaraz zrobi się taki młyn, że usieką nas jedni albo drudzy, bez pytania, kim jesteśmy.
To było oczywiste – dla miejscowych żołnierzy wyglądali zbyt meekhańsko, a ponieważ nie mieli na szyjach śladów po obrożach, niewolnicy najpewniej wezmą ich za bandę najemników na usługach Pani Oka.
Wyszli z namiotu i potruchtali tam, gdzie stały ich konie. Pilnujący zwierząt strażnik nawet nie otworzył ust, gdy ich ósemka podeszła i zaczęła siodłać wierzchowce.
— Znikaj — mruknął do niego Janne.
Młody żołnierz skinął głową i pobiegł przed siebie.
— Co teraz, kha-dar?
— Uciekamy. — Laskolnyk wskoczył na siodło i wskazał ręką na południowy wschód. — To chyba jedyne miejsce, gdzie jeszcze nikt się nie bije.
Kocimiętka poprawił szablę w pochwie, założył hełm.
— A jak kogoś spotkamy, to co? Lejemy?
— Unikamy walki, jak tylko się da, Sarden. No, chyba że nie będzie wyjścia. Janne, odpocząłeś?
— Odrobinę.
— Znajdź nam jakieś oczy na niebie i wypatrz wolną drogę.
Młody jeździec pochylił się w siodle, przymknął powieki. I nagle drgnął, przez jego twarz przebiegł skurcz, a dłonie spazmatycznie ściągnęły wodze, aż koń, którego dosiadał, zarżał i przysiadł na zadzie.
— Kha-dar…
— Mów, Janne.
— Widzę… widzę ptaki na zachodzie. Za naszymi… za armią niewolników… setki ptaków.
Głos mężczyzny był tak głuchy i spięty, że nikt nawet nie pomyślał, by wyrwać go z transu.
— Coś nie tak z tymi ptakami?
— Nie, kha-dar. Ale pod nimi… Pod nimi jest armia. Cała pieprzona armia. Słonie i konnica. I idzie właśnie do ataku na obóz naszych, na okopy.
Janne otworzył oczy. Wyglądał, jakby właśnie budził się z koszmaru.
— Oni ich wdepczą w ziemię.
Kailean wymieniła spojrzenia z Dag i Leą. Pani Oka okazała się sprytna – jakimś cudem zdołała sprawić, że część jej armii przeszła las i znalazła się na tyłach Kahela-saw-Kirhu. A pomyśleć, że przez chwilę nawet wierzyły jej, gdy zapewniała, że nie chce rzezi.
Kłamliwa suka.
Laskolnyk podjechał do Janne i potrząsnął jego ramieniem.
— Widziałeś jakieś znaki? Chorągwie?
— Mają ze sobą sztandary, kha-dar. Niebieskiego węża na zielonym polu.
— Geghijczycy.
— C-co? — wyrwało się Kailean.
— To geghijska kawaleria i słonie, dziewczyno. Nie dziw się tak. Mnie też się wydawało, że Deana d’Kllean coś za spokojnie czekała na tę bitwę. W tym wąskim przejściu to nie ona wpadła w pułapkę Krwawego Kahelle, tylko on wpadł w jej.
* * *
— To dlatego dwa dni temu kazałaś nam zwolnić? — zapytał Umneres, a z jego twarzy po raz pierwszy znikł wyraz arystokratycznego dystansu. Zerkał na Deanę, jakby nie wiedział, czy ma się jej kłaniać, czy uciekać.
Nie odpowiedziała od razu, patrząc, jak z okopów powstańczej armii wylewa się szara chmara przerażonych uciekinierów. A za nimi sunie konnica, tnąc, dźgając lancami i tratując wszystko po drodze. A za konnicą słonie.
O nich nie dało się nawet powiedzieć, że tratowały. Słonie wbijały się w przerażoną ciżbę, miażdżąc ją i ugniatając. Brodziły w ludzkich ciałach niczym olbrzymy z dziecięcych koszmarów, jednym uderzeniem ciosów wysyłając po kilku powstańców w powietrze, obalając ich trąbami i wdeptując w ziemię.
Wszystko nagle ją opuściło, siła, zdecydowanie, pewność siebie.
Dopóki dowodziła, póki wydawała rozkazy, jakoś się trzymała. Walczyła dla swoich ludzi, dla mieszkańców Białego Konoweryn, dla Laweneresa. Ale teraz straciła kontrolę; nawet gdyby wysłała stu gońców, nie zdołałaby powstrzymać tej rzezi. Nikt nie zdołałby jej powstrzymać.
Spojrzała w lewo – tabor stanął, bezsilny wobec tego, co się działo. Zapewne na zdobycie go będzie trzeba poświęcić jeszcze trochę czasu, ale do wieczora powinien upaść. Albo się poddać. Gdy nadeszła geghijska armia, towarzysząca wozom powstańcza piechota zareagowała właściwie. Utworzyła zwarte kolumny i ruszyła do kontrataku, lecz uciekający w panice lekkozbrojni wpadli na nią, zmieszali szyk, a słonie dokończyły dzieła. W kilka minut było po wszystkim.
To samo działo się na całym polu bitwy. Bawoły bez rozkazu porzuciły pozycje i sunęły naprzód, pchając przed sobą lżejsze oddziały powstańcze, dźgając je włóczniami, obalając tarczami, przekraczając martwych i rannych, których dobijano na ziemi. Łucznicy Słowików dosiedli koni i ganiali po całym terenie, szyjąc strzałami do każdego, kto się nawinął, i zapędzając uciekających z powrotem przed szarżujące słonie.
Rzeź.
Masakra.
Deana czuła pustkę w głowie i w sercu. Całkowitą. Jakby coś pożarło ją od środka. To nie tak miało wyglądać.
Geghijscy najemnicy mieli przybyć wcześniej, a nie w samym środku najzaciętszego starcia, gdy ich atak zmienił pole bitwy w machinę do szatkowania ludzkiego mięsa.
— Wiedziałam, że reszta armii Hantara Sehrawina czai się na południu — powiedział cicho. — Kazałam więc Evikiatowi nawiązać z nimi kontakt i zaproponować wspólny atak. Za godziwą zapłatą, oczywiście. Mieli do przejścia jakieś siedemdziesiąt mil, a nie dwieście, jak my, ale musieli iść w tajemnicy, nocami, za dnia zapadając w lasy…
— Pani, nie musisz mi tego mówić…
— Muszę. — Pustka w jej wnętrzu zdobiła się zimna i mroczna. — Bo wiesz, o kim zapomniałam w tym całym rozgardiaszu? O kimś z Biblioteki. To zabawne, wspierają mnie, a ja nie zabrałam na tę wojnę żadnego bibliotekarza. Nikogo, kto by uczciwie spisał, ile krwi przelewa się teraz moimi rękami. Więc liczę na to, że ty to spiszesz. Jako… uczony.
Zaśmiała się lekko histerycznie. To nie tak miało wyglądać. Chciała… musiała wygrać tę bitwę, ale nie w taki sposób. Nie, kończąc ją taką masakrą.
— Nasz obóz…
— Nie przejmuj się nim, magu. Nasze dzielne wojska odbijają go właśnie z rąk wroga, którego spychają do rzeki. Nie może być inaczej, skoro Wielka Matka zdecydowała, że wykąpie moją duszę w morzu krwi.
* * *
Zamiast skierować się na południowy wschód, czaardan pomknął ku rzece. Laskolnyk zawsze tak działał, podejmował decyzję w mgnieniu oka, bez oglądania się na konsekwencje.
No ale byli Meekhańczykami, obywatelami Imperium. I teraz, gdy sytuacja się zmieniała, po prostu nie mogli zostawić swoich rodaków bez ostrzeżenia.
Kłęby dymu, wzniecone przez spanikowane konie ciągnące wiązki trzcin, nadal zasnuwały okolicę. Minęli ślady walki, jakieś trupy, kilkadziesiąt przewróconych namiotów. Kolejne trupy, tym razem Bawołów, całą grupę żołnierzy, którzy najwyraźniej bronili się w tym miejscu do ostatniego. A potem z dymu wyłonił się oddział około dwustu piechurów w prymitywnych przeszywanicach, ze zdobycznymi hełmami na głowach i całą kolekcją różnych tarcz. Piechurzy zajęci byli właśnie dobijaniem jakichś najemników.
— Prrr! — Kailean zobaczyła, że kha-dar ściąga wodze i jednocześnie krzyczy — Genno Laskolnyk! Jestem Genno Laskolnyk! Opuścić broń!
Nie posłuchali, nastawiając włócznie, kosy oraz widły i zbliżając się do nich z kilku stron. Cholera! Ręce, uniesione zgodnie z poleceniem Laskolnyka, zaczęły jej ciążyć w stronę broni.
— Stać! — Z tylnego szeregu powstańców wyłonił się postawny brodacz z czerwonym karwaszem na ręce. — Opuścić broń! Witam, generale.
Tylko tyle. Zawsze to jednak lepiej niż kosa w brzuchu.
— Kto tu dowodzi?
— Tą kompanią ja. Pułkiem, Suchryn Małyszczur, ale od pół godziny go nie widziałem. Straszne zamieszanie jest tutaj, zanim skończyliśmy z tamtymi Bawołami i tą hołotą — wskazał na martwych najemników — pułk się rozdzielił na kompanie i poszedł w tany.
Tany. Więc tak piechociarze nazywali podpalanie i wyrzynanie wszystkiego wokół.
— Czym przypłynęliście?
— Tratwami.
— Ładujcie się na nie i uciekajcie. Gdziekolwiek.
— A dlaczegóż to mamy uciekać, generale? — Wysoki, mierzący dobrze ponad siedem stóp czarnoskóry olbrzym wyłonił się z kłębów dymu. Towarzyszyło mu kilkudziesięciu Uawari Nahs w skórzanych pancerzach i z przerażającymi bojowymi sierpami w rękach.
— Uware. — Kha-dar skinął głową. — Geghijska armia nadeszła z pomocą Deanie d’Kllean. Konnica i słonie. Uderzyli na wasz obóz od tyłu i…
Przerwał, bo twarze piechurów nie zmieniły wyrazu. Ani na jotę.
— Wiecie.
— Wiemy. Słyszymy. Gdybyś nie jeździł na koniu w takim śmiesznym hełmie, też byś to słyszał, w końcu bitwa toczy się tylko z tysiąc długich kroków stąd.
Kailean nadstawiła ucha. Zza odległego o kilkaset jardów wzgórza dochodziły odgłosy walki. Inne niż do tej pory. Trąbienie słoni słychać było aż tutaj. I wrzaski radości też.
Uware Lew uśmiechnął się szeroko, spokojnie.
— Gdzie niby mamy uciekać? Na drugą stronę Tos? A może w dół rzeki?
Kailean powiodła wzrokiem po twarzach piechurów. Białych, brązowych i czarnych. Młodych i starych. Na każdej zobaczyła spokój i zdecydowanie.
Jej kha-dar najwyraźniej też to dostrzegł.
— Sto jardów stąd minęliśmy niewielki pagórek. Piechota mogłaby się tam nieźle bronić — powiedział, a w jego głosie było coś takiego, że Kailean nie ośmieliła się spojrzeć mu w oczy.
Kilka uśmiechów pojawiło się na twarzach żołnierzy, gdy Uware Lew odpowiedział:
— Wiem. Ale my nie przyszliśmy tu, żeby się bronić. Więc jeśli nie zamierzasz zsiąść z konia i do nas dołączyć, lepiej odjedź. Za chwilę nie będziemy już opuszczać broni nawet na żądanie meekhańskiego generała.
Stali przez kilka długich chwil, patrząc sobie w oczy, jeździec z północnych stepów i czarny olbrzym z Południa, i to Laskolnyk pierwszy odwrócił wzrok. A potem czaardan zawrócił w miejscu i pomknął przed siebie.
* * *
— Luuuukaaaaa! Luuuukaaaaa!
To nie był zwykły krzyk. To nie było nawet wycie ani skowyt. Koło klęczała na ziemi pośrodku lazaretu, który jakimś cudem nie został jeszcze odkryty ani zaatakowany, i jego imieniem rozdzierała niebo.
Pani Najłaskawsza!
Doskoczył do dziewczyny, złapał za ramiona, objął. Zaniosła się rozpaczliwym szlochem i ucichła.
— Oni płaczą, Luuuka… — zaczęła po chwili. — Płaczą i cierpią. Nie chcę… Nie chcę, żeby płakaaali… Nie chcęęęęę!
Tulił ją mocno i kołysał jak dziecko. Kilkaset jardów od nich kawaleria i słonie, które pół godziny temu wyszły z lasu, przewaliły się już przez obóz Krwawego Kahelle, wypchnęły każdego, kto zdołał przed nimi uciec, za linię okopów, i zaczęły rzeź. Luka wiedział, co teraz będzie. Za godzinę, dwie albo trzy, gdy skończy się masakra, znajdą ich tu i zabiją. Będą przyszpilać rannych do ziemi, rozbijać im głowy obuchami, może przyprowadzą słonie i każą się im przespacerować po konających.
Bo tylko tacy zostali w szpitalu. Każdy, kto miał choć odrobinę sił, szedł, pełzł lub czołgał się już w głąb lasu. Po śmierć, oczywiście, od robactwa i gangreny, ale pewny, że umierając, nie będzie widzieć gęb konowerskiego żołdactwa.
Ze zdrowych zostali już tylko on i Koło.
Jeżeli można ich nazwać zdrowymi.
Skąd ja się tu wziąłem?, zatłukła mu się w głowie nagła myśl. Przecież ostatnie, co pamiętał, to tabor. Dlaczego, huknął się pięścią w głowę, dlaczego odmawiasz mi posłuszeństwa? Nie teraz. Teraz muszę zabrać stąd Koło i uciekać.
Spróbował podnieść dziewczynę, ale zdawała się ważyć tyle, ile jeden z tych cholernych słoni.
— Proszę, Koło — wyszeptał. — Proszę, wstań. Musimy uciekać. Oni wkrótce przyjdą.
— One? — zapytała na wpół przytomnie.
Oni, one. Co za różnica.
— Tak. One.
— I będą się śmiać i krzyczeć?
— Tak, mała. Będą się śmiać i krzyczeć, jak rozumiem. Musimy uciekać.
— Ale… Luka… ja… nie… chcę…. już… uciekać.
Uniosła twarz i spojrzała na niego okiem białym i czarnym. Lecz w obu dostrzegł tylko ciemność i pustkę.
— Koło?
Coś się zmieniło. Patrzył w tę ciemność w jej oczach i dostrzegł moment, gdy na jej dnie pojawiła się iskierka. Maleńka jak pierwsza gwiazda na nieboskłonie. Błyszczała nawet w oku zasłoniętym bielmem.
Koło wstała.
— Zawołaj ich, Luka — powiedziała takim tonem, że aż przeszły go ciarki. — Zwołaj wszystkich, co płaczą. I powiedz, że już mogą przestać.
* * *
Umneres z Luwi jęknął nagle i złapał się za brzuch. Deana też to poczuła: jakby jej sani oszalał i wybuchł nagle płomieniem. Jakby znalazła się o krok od bitewnego transu.
— Agarze od Ognia, chroń nas! — wyjęczał mistrz magii, po czym osunął się na kolana i zwymiotował.
Ona nie mogła tego zrobić, bo nic nie jadła od rana. A poza tym najwyraźniej inaczej reagowała na to, co szarpało tak jej duszą. Spojrzała w stronę, gdzie, jak się jej zdawało, świat zapadał się w sobie, krzycząc. Był to głos przepełniony taką nienawiścią, że omal nie straciła przytomności.
Ktoś złapał ją za ramię i podtrzymał. Samiy. Dobrze, że był obok.
— Jest ponad milę stąd — wyszeptał zmartwiały kornak. — Ponad milę! Panie mój, co nadchodzi?
* * *
Ściągnęli koniom wodze jednocześnie. Kailean, Daghena, Lea, Kocimiętka, Janne i kha-dar.
— O Pani! — Lea chyba po raz pierwszy w życiu wezwała na pomoc Wielką Matkę. — Co to jest?
Obejrzeli się równocześnie na wzgórze, za którym dożynano powstańczą armię. TO było właśnie tam. Jakby dziura w świecie, wrzeszcząca pierwszym krzykiem dziecka i łkająca ostatnim oddechem starca jednocześnie.
Dowódca czaardanu zawrócił konia.
— Jedziemy na wzgórze.
— Czy my nie mieliśmy stąd uciekać, generale?
Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu Kocimiętka zwrócił się do Laskolnyka tak oficjalnie.
— Sarden, od lat za czymś takim jeżdżę. Muszę się, do cholery, dowiedzieć, co się właściwie dzieje!
Więc pogalopowali z powrotem.