Rozdział 18

W każ­dej dzie­siąt­ce Czer­wo­nych Szó­stek byli lu­dzie, któ­rzy po­tra­fi­li opa­trzyć ranę, wy­jąć strza­łę czy za­ta­mo­wać krwo­tok. Ale to Azger La­we­ghz z Dru­giej, naj­star­szy tro­pi­ciel w kom­pa­nii, ucho­dził za spe­cja­li­stę od po­ła­ma­nych ko­ści. Po­tra­fił je skła­dać le­piej niż puł­ko­wi me­dy­cy. Oglą­dał te­raz nogi Bo­re­he­da, nie cac­ka­jąc się zbyt­nio, a sza­man, któ­ry na wła­sne nie­szczę­ście od­zy­skał przy­tom­ność, le­żał nie­ru­cho­mo, z twa­rzą bla­dą jak sztu­ka świe­że­go płót­na. Mo­kre od potu wło­sy przy­le­pi­ły mu się do czasz­ki, ta­tu­aże wy­glą­da­ły jak czar­ne i czer­wo­ne, na­pęcz­nia­łe krwią żyły.

Ale na­wet nie jęk­nął, su­kin­syn.

— Ma po­ła­ma­ne ko­ści udo­we, obie, a go­le­nie po­trza­ska­ne na co naj­mniej trzy ka­wał­ki każ­dy. Lewe ko­la­no… — Tro­pi­ciel po­krę­cił gło­wą. — W Be­len­den ka­za­li­by mu uciąć tę nogę.

— Tyl­ko spró­buj — jęk­nął Bo­re­hed. — No, tyl­ko spró­buj…

Azger zi­gno­ro­wał go, od­wró­cił się i za­czął stru­gać z czar­nej desz­czuł­ki łup­ki. Ostrze ka­vayo mi­go­ta­ło w jego dło­niach.

Ken­neth ob­ser­wo­wał uważ­nie twarz sza­ma­na. Czy mu się tyl­ko wy­da­wa­ło, czy je­den z ta­tu­aży za­czął zmie­niać kształt?

— Nie je­ste­śmy w Be­len­den, straż­ni­ku — rzu­cił szyb­ko.

Siwy żoł­nierz wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Nie, pa­nie po­rucz­ni­ku. Nie je­ste­śmy. I dla­te­go ten rzeź­nik za­cho­wa swo­je ku­la­sy, choć pew­nie już ni­g­dy nie bę­dzie bie­gał.

Ta­tu­aż na twa­rzy sza­ma­na uspo­ko­ił się, a sto­ją­cy kil­ka kro­ków od nich Fen­lo Nur opu­ścił ku­szę, jego lu­dzie też.

Przez chwi­lę wszy­scy, z sza­ma­nem włącz­nie, pa­trzy­li, jak tro­pi­ciel na­da­je ka­wał­kom drew­na po­żą­da­ny kształt. Wresz­cie Azger wbił za­krzy­wio­ny nóż w po­kład, przy­mie­rzył łup­ki do po­ła­ma­nych nóg i wark­nął:

— Te­raz za­bo­li bar­dziej. — Szarp­nął pra­wą nogę, bez ce­re­gie­li na­sta­wia­jąc ko­ści, i za­czął owi­jać ją po­dar­tym na pasy ple­dem.

Choć wy­da­wa­ło się to nie­moż­li­we, tam, gdzie nie ozda­bia­ły jej ta­tu­aże, skó­ra sza­ma­na jesz­cze po­bla­dła. Ale Bo­re­hed, za­miast wresz­cie ze­mdleć, wska­zał wzro­kiem na ka­vayo tkwią­cy w drew­nie.

— Cie­ka­wy nóż. Skąd…

— Pre­zent od przy­ja­ciół ze wscho­du. Część mo­ich lu­dzi przy­wio­zła je na pa­miąt­kę. — Ken­neth się­gnął po ma­nier­kę. — Chcesz jesz­cze go­rzał­ki?

Przed za­bie­giem na­po­ili ran­ne­go całą ma­nier­ką, gest, któ­re­go szczo­dro­ści Bo­re­hed zda­wał się nie do­ce­niać. Ale co tam, Ken­neth uznał, że naj­wy­żej zre­zy­gnu­je ze swo­jej por­cji.

— Nie… — Aher za­mknął oczy i po­trzą­snął gło­wą, roz­pry­sku­jąc kro­ple potu na wszyst­kie stro­ny. — Jesz­cze tro­chę i stra­cę przy­tom­ność… a mu­si­my po­roz­ma­wiać… ty i ja. Ale… mów… do… mnie…

Tro­pi­ciel skoń­czył pra­wą nogę i za­jął się lewą. Znów szarp­nię­cie, coś jak­by zgrzyt, oczy Bo­re­he­da na chwi­lę ucie­kły w głąb czasz­ki, ale za­raz po­wró­ci­ły. Gdy żoł­nierz do­tarł z ban­da­żo­wa­niem do le­we­go ko­la­na, któ­re wy­glą­da­ło jak skó­rza­ny wo­rek wy­peł­nio­ny krwa­wą mia­zgą, po­rucz­nik od­wró­cił wzrok.

— Ja­kim cu­dem aż tak się po­ła­ma­łeś? — za­py­tał.

— Wy… aaaaaaaaa!!! Nie, nic nie mów… Niech za­ci­ska… twój czło­wiek zna się na tym… aaaaach… — Aher wes­tchnął tak, że ofi­ce­ro­wi aż ciar­ki prze­szły po grzbie­cie. — To nic… nic… ta­niec ka­mie­ni… wy­zwa­nie du­chów… to jest ból…

Przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że sza­man wresz­cie stra­cił przy­tom­ność.

— Wy­pa­dłem z sań… ja… któ­ry uro­dzi­łem się na sa­niach… wy­pa­dłem, wy­lą­do­wa­łem na dole, a sa­nie wy­lą­do­wa­ły na mnie… Psy… po­ła­ma­ły się, mu­sia­łem do­bić…

— Mó­wi­łeś to już.

— Wiem… ale trze­ba po­wta­rzać, bo wte­dy le­piej się pa­mię­ta. Poza… poza tym… mię­so… nie po­win­no się zmar­no­wać… Za dużo głod­nych gąb jest… żeby się zmar­no­wa­ło.

Bo­re­hed za­czy­nał ma­ja­czyć. Ken­neth szyb­ko zmie­nił te­mat.

— Znaj­dziesz dziu­rę, w któ­rą wpa­dłeś?

— To… ta… głę­bo­ka…

No tak.

Azger koń­czył usztyw­niać lewą nogę. Jego sze­ro­kie, zgru­bia­łe dło­nie po­ru­sza­ły się szyb­ko i spraw­nie. Nie sta­rał się ulżyć męce Bo­re­he­da, ale też nie pró­bo­wał jej zwięk­szyć. A po­rucz­nik wziął na sie­bie obo­wią­zek od­wró­ce­nia uwa­gi sza­ma­na od tych za­bie­gów.

— Co jesz­cze zna­la­złeś w środ­ku? Pod po­kła­dem?

— Mó­wi­łem… mia­sto. Wie­le kom­nat, ko­ry­ta­rze, wiel­kie sale. W jed­nej… przez dziu­rę wpadł dom z góry… wy­peł­złem po tym… co z nie­go zo­sta­ło. Czoł­ga­łem się… za­pa­da­łem w ciem­ność, znów czoł­ga­łem…

— Wy­pu­ści­łeś swo­je du­chy? Uży­łeś cza­rów?

Po­krę­cił gło­wą prze­czą­co.

— Nie. Nie chcia­łem… Mu­szę je trzy­mać… na chwi­lę… kie­dy na­praw­dę zro­bi się cięż­ko.

Ken­neth zmie­rzył Bo­re­he­da wzro­kiem. Aher miał po­ła­ma­ne nogi, był bla­dy, jak­by ktoś zdarł mu skó­rę z twa­rzy i wy­ma­lo­wał ta­tu­aże wprost na ko­ściach, po­cił się ob­fi­cie, a jego star­te do krwi dło­nie drża­ły.

— Chy­ba nie chcę wie­dzieć, co ty uwa­żasz za „cięż­ko”.

Uśmiech sza­ma­na wy­glą­dał, jak­by po­zba­wio­ny cia­ła cze­rep wy­szcze­rzył do po­rucz­ni­ka zęby. Ale py­ta­nia, któ­re Ken­neth za­da­wał, zda­wa­ły się speł­niać swo­ją rolę i od­cią­gać uwa­gę ahe­ra od tego, co ro­bio­no z jego no­ga­mi. Po­rucz­nik py­tał więc da­lej:

— Nie­śmier­tel­na. Ta­kiej na­zwy uży­łeś. Co to zna­czy?

— Nie­śmier­tel­na Flo­ta. Tak się na­zy­wa­li. Dzie­siąt­ki… może set­ki stat­ków… naj­mniej­sze mia­ły ćwierć mili dłu­go­ści, naj­więk­sze… je­den z mo­ich po­przed­ni­ków — Bo­re­hed stuk­nął się w skroń — po­ka­zał mi we śnie… Nie mogę uwie­rzyć… Milę. Sta­tek dłu­gi na milę… Król, wódz ca­łej flo­ty. Pa­mię­tam… wasi bo­go­wie naj­pierw z nimi han­dlo­wa­li… po­tem wal­czy­li… To byli po­tęż­ni wro­go­wie… na­wet Pan Mórz nie zdo­łał strą­cić ich ze swo­je­go grzbie­tu… Po­ko­na­no ich wresz­cie so­ju­szem wie­lu bo­gów… wie­lu sił… my też tam by­li­śmy… nasi wo­jow­ni­cy sztur­mo­wa­li bur­ty stat­ków, któ­re ugrzę­zły na mie­li­znach… Gdy wresz­cie ode­pchnię­to ich od brze­gów… rzad­ko się po­ja­wia­li na ho­ry­zon­cie… Po­tem ode­szli… znik­nę­li.

— A te­raz je­den po­wró­cił?

Sza­man uniósł dłoń z wy­pro­sto­wa­nym pal­cem wska­zu­ją­cym, w bar­dzo ludz­kim ge­ście – cze­kaj chwi­lę. Azger wła­śnie koń­czył owi­jać mu dru­gą nogę, po czym szyb­ko przy­wią­zał ca­łość do gru­bej de­ski, na któ­rej aher le­żał.

— Bę­dzie do­brze, pa­nie po­rucz­ni­ku, chy­ba że wda się ja­kaś zgni­li­zna w środ­ku. — Straż­nik wstał, wy­tarł ręce w spodnie. — Wte­dy nic nie dam rady zro­bić. Mogę odejść?

— Idź. Od­pocz­nij. — Ken­neth zer­k­nął na nie­bo, ciem­nia­ło. — Po­wiedz resz­cie, że po zmro­ku ro­bi­my zmia­nę, nie­pa­rzy­ste dzie­siąt­ki idą na dół, pa­rzy­ste obej­mu­ją war­tę na gó­rze. Cze­ka was cięż­ka noc.

— Tak jest.

— Nur!

Dzie­sięt­nik, któ­ry do tej pory wa­ro­wał z kil­ko­ma strzel­ca­mi nie­co z boku, pod­szedł, spoj­rzał z góry na Bo­re­he­da, ale o dzi­wo, po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rza.

— Weź lu­dzi, mo­ich też, roz­bij­cie na­mio­ty bli­żej tej dziu­ry, gdzie sie­dzi resz­ta. Od­grodź­cie na­sze psy od aher­skich, ro­bią się głod­ne, nie chcę, żeby się po­za­gry­za­ły. Po­tem przy­go­tuj­cie się do zej­ścia na dół. Chcę, żeby do wie­czo­ra two­ja dzie­siąt­ka, Dru­ga i Siód­ma, spraw­dzi­ły jesz­cze kil­ka dziur w po­kła­dzie.

Dzie­sięt­nik spoj­rzał na nie­go z lek­ką kpi­ną.

— Czy­li po pro­stu mam się za­bie­rać, żeby pan mógł po­roz­ma­wiać w spo­ko­ju z tym sza­ma­nem.

— Mniej wię­cej, Nur. Mniej wię­cej. Do ro­bo­ty, chy­ba że chcesz mi jesz­cze coś po­wie­dzieć.

Wcze­śniej umó­wi­li się, że je­śli Fen­lo do­strze­że ja­ką­kol­wiek ozna­kę ak­tyw­no­ści du­chów przy­wią­za­nych do cia­ła aher­skie­go sza­ma­na, na­tych­miast da mu znać.

— Nie, pa­nie po­rucz­ni­ku. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku. — Ple­czy­sty dzie­sięt­nik od­wró­cił się do swo­ich lu­dzi. — Zbie­rać się! Ro­bo­ta cze­ka!

Po chwi­li zo­sta­li sami. Po­rucz­nik Gór­skiej Stra­ży i naj­po­tęż­niej­szy sza­man ahe­rów w za­chod­niej czę­ści Wiel­kie­go Grzbie­tu. Bo­re­hed od­zy­skał już tro­chę ko­lo­rów, czar­ne oczy ukry­te głę­bo­ko w oczo­do­łach pło­nę­ły za­ska­ku­ją­co moc­no. Ból i cier­pie­nie, któ­re do tej pory za­snu­wa­ły je mgłą, znik­nę­ły, biła za to z nich in­te­li­gen­cja i de­ter­mi­na­cja, a Ken­neth od­krył, że na­wet pa­trząc na ko­goś le­żą­ce­go i przy­wią­za­ne­go do de­ski, czło­wiek wca­le nie musi czuć ja­kiejś spe­cjal­nej prze­wa­gi.

— Wróć­my do tego. — Po­stu­kał ob­ca­sem w po­kład. — Mó­wisz, że to je­den z tych wiel­kich okrę­tów, któ­re pły­wa­ły po mo­rzach w cza­sach Wo­jen Bo­gów.

— Wie­rzysz mi?

— Sto­ję na nim. Naj­więk­szy okręt zbu­do­wa­ny przez lu­dzi miał trzy­sta pięć­dzie­siąt stóp dłu­go­ści. Po­dob­no nie da się zbu­do­wać więk­sze­go, bo drew­no się ła­mie. Tak mnie uczo­no na przy­spie­szo­nym kur­sie ofi­cer­skim, za­nim zo­sta­łem do­wód­cą tej ban­dy.

— Uczy­li do­wód­cę gór­skiej pie­cho­ty o stat­kach?

— O hi­sto­rii Im­pe­rium i jego wspa­nia­ło­ści. To był im­pe­rial­ny dro­mon, nie pa­mię­tam na­zwy, któ­rym dwie­ście lat temu ro­dzi­na ce­sa­rza pły­wa­ła po mo­rzu. Te­raz się już ta­kich nie robi. Nie­waż­ne. Sto­ję na czymś, co jest okrę­tem wiel­ko­ści góry. My­ślę, że ma z pół mili dłu­go­ści. Pły­nie na wschód, bez ża­gli ani wio­seł, ła­miąc krę i roz­trza­sku­jąc góry lo­do­we. Więc wie­rzę, że mo­żesz się nie my­lić.

Bo­re­hed nie spusz­czał wzro­ku z jego twa­rzy tak dłu­go, aż Ken­neth po­czuł się nie­swo­jo. I szcze­rze mó­wiąc, był wku­rzo­ny. W czar­nych oczach po­ja­wi­ło się bo­wiem coś, co nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­na­ło po­gar­dę.

— Mó­wisz, że mi wie­rzysz, czło­wie­ku. Ale czy wiesz, co to na­praw­dę zna­czy? Sto­isz na czymś, co jest okrę­tem z cza­sów Wo­jen Bo­gów — wy­mru­czał wresz­cie sza­man. — Wi­dzia­łeś, jak ten sta­tek opie­rał się ca­łej po­tę­dze Pani Lodu, a po­tem wy­rwał się jej jak­by ni­g­dy nic i za­brał was i mnie na po­kład. Te­raz pły­niesz nim w nie­zna­ne. Ja szczę po no­gach ze stra­chu, prze­kli­nam los, że nie uro­dzi­łem się i nie umar­łem sto lat temu. Du­chy, któ­re no­szę, skam­lą i drżą, prze­ra­żo­ne. A ty nic. Je­steś aż ta­kim głup­cem?

Ken­neth przy­kuc­nął, aż jego twarz zna­la­zła się tyl­ko kil­ka cali wy­żej niż twarz Bo­re­he­da.

— Nie. Pa­mię­tasz Byrt? Tę wio­skę, gdzie lu­dzie znaj­do­wa­li ar­te­fak­ty po Woj­nach Bo­gów? Dzie­cia­ka z rę­ka­wi­ca­mi, któ­ry­mi roz­szar­py­wał do­ro­słych na strzę­py? Te rę­ka­wi­ce za­mie­ni­ły go w coś nie­ludz­kie­go. Po­wie­dzia­łeś wte­dy, że gdy­bym wie­dział, co to zna­czy, rzu­cił­bym się na miecz, pa­mię­tasz?

Bo­re­hed ski­nął gło­wą, a jego usta uło­ży­ły się znów w lek­ce­wa­żą­cy gry­mas.

— Pa­mię­tam. Gdy­byś wie­dział, co to zna­czy… że ła­mią się ba­rie­ry, że to, co na ze­wnątrz, poza Mro­kiem, może ła­twiej się do nas do­stać. Po­rzą­dek, na któ­re­go stra­ży sta­li wasi Nie­śmier­tel­ni, ła­mie się i kru­szy, a świat… Moje sny prze­śla­du­je wi­zja czar­nej zie­mi na wiecz­ność na­kry­tej ko­pu­łą w ko­lo­rze sta­li. Mrok… A tacy głup­cy jak ty…

Po­rucz­nik uśmiech­nął się tak, że sza­man umilkł w pół sło­wa, a po­tem straż­nik po­chy­lił się lek­ko, na tyle, by jego szept do­tarł do uszu cza­row­ni­ka.

— Nic nie wiesz o Mro­ku, Bo­re­he­dzie Rzeź­ni­ku. Ja tam by­łem. Ja i moi lu­dzie. Szli­śmy po rów­ni­nie ze ska­ły gład­kiej jak szkło i czar­nej jak naj­ciem­niej­sza noc. Spa­li­śmy pod nie­bem, któ­re ni­g­dy nie zmie­nia­ło bar­wy. Wal­czy­li­śmy z tymi, któ­rzy przy­by­li spo­za Mro­ku, i za­bi­ja­li­śmy ich. Pi­li­śmy tam­tej­szą wodę i od­dy­cha­li­śmy tam­tej­szym po­wie­trzem. A ta dłu­go­wło­sa blon­dyn­ka, któ­ra to­wa­rzy­szy Szczu­rom, wła­śnie spo­za Mro­ku po­cho­dzi. I po­dej­rze­wam, że ta­kich jak ona może być wię­cej, bo wszyst­kie Szczu­ry bie­ga­ją tam i z po­wro­tem jak dziw­ki w pod­pa­lo­nym bur­de­lu. A w chwi­li, gdy zmu­si­łeś nas, by­śmy ci to­wa­rzy­szy­li, wy­bie­ra­li­śmy się tam z po­wro­tem. W Mrok.

Spoj­rzał w oczy Bo­re­he­da, zdu­mio­ne te­raz i wstrzą­śnię­te.

— Je­śli więc śnisz kosz­ma­ry o tym miej­scu, to po­wi­nie­neś też śnić kosz­ma­ry o nas. Le­piej więc pa­mię­taj, je­śli przyj­dzie ci do łba nas zdra­dzić, że je­ste­śmy żoł­nie­rza­mi z two­je­go kosz­ma­ru, sza­ma­nie.

Wstał, spo­glą­da­jąc na le­żą­ce­go cza­row­ni­ka.

— Przy­ślę lu­dzi, żeby prze­nie­śli cię bli­żej nas. Do­sta­niesz na­miot, coś do je­dze­nia i pi­cia. Prze­śpij się, bo ran­kiem idzie­my na rufę. Znaj­dzie­my tego, kto ste­ru­je, i po­roz­ma­wia­my so­bie z nim. Le­piej, że­byś wte­dy po­tra­fił się na coś przy­dać.

* * *

Wy­ru­szy­li jed­nak do­pie­ro po czte­rech dniach, a głów­ne przy­czy­ny opóź­nie­nia były dwie. Po pierw­sze sta­tek za­czął się dziw­nie za­cho­wy­wać, to zwal­niał, to przy­spie­szał, to sta­wał na chwi­lę. Jed­ne­go dnia, są­dząc po ru­chach słoń­ca na nie­bie, za­to­czył na­wet ol­brzy­mie koło, zbli­ża­jąc się do brze­gu na kil­ka mil. Ken­neth skie­ro­wał po­ło­wę kom­pa­nii do bu­do­wy tratw, a je­śli wio­zą­cy ich po­twór za­trzy­mał­by się w po­bli­żu lądu, po­rucz­nik był go­tów pod­jąć ry­zy­ko opusz­cze­nia po­kła­du. Dru­gą przy­czy­nę sta­no­wił Bo­re­hed. Sza­man do­stał ta­kiej go­rącz­ki, że nie spo­sób było się do nie­go zbli­żyć. Do­słow­nie. Po­wie­trze nad jego no­sza­mi fa­lo­wa­ło, a Fen­lo Nur twier­dził, że naj­pew­niej wszyst­kie du­chy ahe­ra wi­szą tam, cze­ka­jąc na szan­sę uwol­nie­nia się i roz­dar­cia jego cia­ła na strzę­py. Taka była cena sza­mań­skiej ma­gii, gdy cza­row­nik umie­rał na­gle, nie od­pra­wiw­szy od­po­wied­nich ry­tu­ałów. Dzie­sięt­nik Pią­tej sta­now­czo od­ra­dzał pró­by zbli­ża­nia się do Bo­re­he­da. Po­tem wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my, sta­tek pod­jął po­dróż na wschód i choć pły­nął wol­niej niż po­przed­nio, mo­gli za­po­mnieć o tra­twach, a sza­man otwo­rzył oczy i za­żą­dał je­dze­nia. Gdy więc pią­te­go dnia o świ­cie ru­szy­li w dro­gę, nie było chy­ba ni­ko­go, kto ża­ło­wał­by opusz­cze­nia dzio­bu. Kom­na­ta, w któ­rej kom­pa­nia na zmia­nę spę­dza­ła noce, oka­za­ła się – w chwi­li, gdy zna­la­zło się w niej trzy­dzie­stu lu­dzi – za­ska­ku­ją­co ciem­na, cia­sna i dusz­na. Uży­li obu zna­le­zio­nych lamp, ale Ken­neth miał wra­że­nie, że tyl­ko po­gar­sza­ją spra­wę; ich świa­tło, drżą­ce i nie­pew­ne, było po­ły­ka­ne przez czar­ne ścia­ny, po­dob­nie jak blask nie­wiel­kie­go ogni­ska, któ­re roz­pa­li­li, by zjeść coś cie­płe­go i pod­su­szyć wil­got­ne rze­czy. Na do­da­tek, gdy już uło­ży­li się do snu, do­tar­ło do nich, że sta­tek wca­le nie jest ci­chy. Ję­czał, trzesz­czał, skrzy­piał i bul­go­tał. Na gó­rze wiatr za­głu­szał te od­gło­sy, ale w trze­wiach okrę­tu roz­le­ga­ły się wy­raź­nie, więc noce spę­dza­li nie­spo­koj­nie i ner­wo­wo. Z ulgą opu­ści­li tym­cza­so­we schro­nie­nie i przy­go­to­wy­wa­li się do wy­ru­sze­nia na rufę.

Chcie­li tam do­trzeć jak naj­szyb­ciej, bo za­cho­wa­nie stat­ku po­twier­dza­ło tyl­ko ich po­dej­rze­nia, że ktoś nim ste­ru­je. Oprócz tego, że zwol­nił, za­czął też pły­nąć szlacz­kiem, za­krę­ca­jąc z pół­no­cy na po­łu­dnie i z po­wro­tem. Jak­by cze­goś szu­kał.

Ken­ne­tho­wi bar­dzo się nie po­do­ba­ła ta zmia­na.

Na miej­scu zo­sta­wi­li czte­ry sa­nie, po­zo­sta­łe po­rą­ba­li i za­bra­li jako opał. Skrom­ne za­pa­sy, na­mio­ty i resz­tę sprzę­tu mie­li nieść sami, dla Gór­skiej Stra­ży nor­mal­na spra­wa, a na­wet Szczu­ry nie pro­te­sto­wa­ły, gdy ka­za­no im za­ła­do­wać wszyst­ko do wor­ków i wrzu­cić na wła­sne grzbie­ty. Bo­re­he­da, któ­ry po doj­ściu do sie­bie był dziw­nie ci­chy i wy­ga­szo­ny, mia­ło na zmia­nę nieść po dwóch lu­dzi, sza­man mógł się przy­dać, jak już od­zy­ska siły. Ken­neth tro­chę ża­ło­wał, że zdra­dził mu se­kret Szó­stej, w koń­cu był pra­wie pe­wien, że na­wet Olag-hes-Brend, Szczur trze­ciej kla­sy, nie wie­dział, dla­cze­go ka­za­no mu ścią­gnąć ich kom­pa­nię z prze­łę­czy, ale nie było sen­su pła­kać nad tym, co się sta­ło. Spoj­rze­nia, ja­ki­mi Bo­re­hed ob­da­ro­wy­wał jego lu­dzi, war­te były wszyst­kie­go.

Szyb­ko i spraw­nie do­tar­li do miej­sca, w któ­rym parę dni wcze­śniej zna­leź­li cza­row­ni­ka, ale kil­ka­dzie­siąt kro­ków da­lej dro­gę za­gro­dzi­ło im szcze­gól­nie wy­so­kie i nie­przy­ja­zne zwa­ło­wi­sko be­lek, po­trza­ska­nych da­chów i szcząt­ków kil­ku masz­tów. Jak­by na­tknę­li się na wia­tro­łom. Ken­neth za­rzą­dził krót­ki po­stój, wy­sy­ła­jąc trzy dzie­siąt­ki i reszt­ki szczu­rzej dru­ży­ny w po­szu­ki­wa­niu naj­lep­szej dro­gi. Nie było sen­su błą­kać się po omac­ku, ła­miąc nogi i wpa­da­jąc do dziur. Ko­rzy­sta­jąc z chwi­li od­po­czyn­ku, pod­szedł do sza­ma­na.

— Wy­spa­łeś się przez te kil­ka dni?

— A co cię to ob­cho­dzi?

Bo­re­hed wy­glą­dał, jak­by jed­ną nogą znaj­do­wał się już na dro­dze do Domu Snu, ale wczo­raj, zwłasz­cza gdy Azger opa­try­wał jego rany, spra­wiał wra­że­nie, jak­by biegł po tej dro­dze ści­ga­ny przez zgra­ję wil­ków. Czy­li był po­stęp.

— Jak już mó­wi­łem, je­śli bę­dzie­my cię po­trze­bo­wać, le­piej, że­byś był w peł­ni świa­dom. Ina­czej mo­żesz zro­bić krzyw­dę któ­re­muś z mo­ich lu­dzi.

— Mało spa­łem. Sku­pia­łem się na le­cze­niu.

— I?

— Po­wstrzy­ma­łem więk­sze krwo­to­ki, przy­spie­szy­łem zra­sta­nie ko­ści. Ale to po­trwa.

— Jak dłu­go?

— Zdą­ży nam się skoń­czyć je­dze­nie. I psy.

No. Wy­glą­da­ło na to, że aher do­cho­dził do sie­bie. To do­brze. Po­rucz­nik wo­lał sza­ma­na wku­rza­ją­ce­go i zło­śli­we­go niż wstrzą­śnię­te­go, zmie­sza­ne­go i prze­stra­szo­ne­go, bo wte­dy miał pew­ność, że ten daje z sie­bie wszyst­ko.

— Po­my­śla­łeś może o tym, że ten sta­tek jest jak tam­te rę­ka­wi­ce?

— Co?

Chy­ba tyl­ko z szyb­ko­ścią my­śle­nia jesz­cze nie cał­kiem było u Bo­re­he­da w po­rząd­ku.

— Że tkwił w lo­dzie. Za­mar­z­nię­ty przez stu­le­cia. To wy­ja­śnia­ło­by wszyst­ko, po­ła­ma­ne masz­ty, dziu­ry w ka­dłu­bie, brak za­ło­gi.

Sza­man zmru­żył oczy.

— Nie. Nie po­my­śla­łem. Ale gdy­by tkwił w lo­dzie, An­day’ya zmiaż­dży­ła­by go i star­ła w proch. Ona na­praw­dę nie lu­bi­ła Nie­śmier­tel­nej Flo­ty… I jak niby miał­by się uwol­nić spod lodu. Te­raz? Za­nim przy­szła wio­sna? My­ślę, że on ma zwią­zek z tym, co wy­da­rzy­ło się da­le­ko na Wscho­dzie. Na ste­pach. Pra­wie trzy mie­sią­ce temu, mniej wię­cej wte­dy, gdy tu, za – jak wy to mó­wi­cie – Wiel­kim Mu­rem, mia­ła skoń­czyć się zima. Przez świat du­chów prze­to­czy­ła się fala, ryk. I na­gle ten ryk zmie­nił się w sko­wyt, skom­le­nie i ucichł. Dzię­ko­wa­łem wte­dy du­chom przod­ków za tę ci­szę, ale nie sko­ja­rzy­łem jej z zimą, któ­ra nie chce odejść, ani z gnie­wem Pani Lodu. Głu­pim i obłą­ka­nym.

— Obłą­ka­nym?

— Wasi bo­go­wie nie po­wo­du­ją zmian pór roku, pły­wów wód ani wscho­dów słoń­ca, mimo że ich ka­pła­ni cza­sem tak twier­dzą. Mogą jed­nak, nad­we­rę­ża­jąc wła­sną po­tę­gę do gra­nic, wpły­wać na nie lo­kal­nie. Gdy­by góry nie od­gra­dza­ły tych ziem od cie­płych wia­trów z po­łu­dnia, na­wet An­day’ya nie da­ła­by rady utrzy­mać tu mro­zów tak dłu­go. To może ją kosz­to­wać wię­cej, niż są­dzi­ła.

Trzy mie­sią­ce temu. Bi­twa mię­dzy Wo­za­ka­mi a Oj­cem Woj­ny. Szóst­ki tam były, ale je­dy­ny ryk, jaki sły­sze­li, nie wy­da­wał się ani mi­stycz­ny, ani du­cho­wy, lecz wy­ry­wał się z gar­deł ty­się­cy śmier­tel­ni­ków. Sza­ma­no­wi mu­sia­ło cho­dzić o coś in­ne­go.

— Są­dzisz, że on przy­był tu­taj wła­śnie wte­dy? — za­py­tał po­rucz­nik. — Trzy mie­sią­ce temu? I cały czas Pani Lodu pró­bo­wa­ła go znisz­czyć?

— Tak są­dzę.

Ken­neth in­nym wzro­kiem spoj­rzał na sta­tek, zruj­no­wa­ny po­kład, po­ła­ma­ne masz­ty. Na Pół­no­cy An­day’ya ucho­dzi­ła za jed­ną z naj­po­tęż­niej­szych bo­giń. Nie mia­ła wie­lu ka­pła­nów ani wła­snych miejsc kul­tu, ale nie po­trze­bo­wa­ła ich, bo jak po­wia­da­no, przez po­ło­wę roku każ­da do­li­na za­sy­pa­na śnie­giem jest po­sadz­ką jej świą­ty­ni, a każ­dy ubra­ny w biel szczyt – ko­lum­ną wznie­sio­ną ku jej czci. Bo­go­wie po­trze­bo­wa­li ludz­kiej pa­mię­ci i mo­dłów, a w gó­rach nie da­wa­ło się za­po­mnieć o kimś ta­kim jak Pani Lodu. Była obec­na w po­da­niach, baj­kach opo­wia­da­nych dzie­ciom, mrocz­nych opo­wie­ściach snu­tych przy ko­min­ku. Zimą prze­kli­na­no ją, la­tem stra­szo­no jej po­wro­tem. Nie mia­ła wie­lu czci­cie­li i nie dba­ła o tych, któ­rzy skła­da­li jej hoł­dy, ale ja­kie to mia­ło zna­cze­nie, je­śli jej imię od­mie­nia­no na nie­zli­czo­ne spo­so­by w ty­sią­cach miast, mia­ste­czek i wio­sek przez dwa­na­ście mie­się­cy w roku?

I ten czar­ny okręt to­czył z nią bój przez tyle dni? A w koń­cu wy­rwał się jej i umknął?

Po­rucz­nik po­czuł po­nu­ry, pod­szy­ty uzna­niem sza­cu­nek. Twar­dy su­kin­syn. Pra­wie jak gó­ral.

— Dla­cze­go ty się nie bo­isz? — za­py­tał na­gle Bo­re­hed. — Dla­cze­go twoi lu­dzie się nie boją? Czy to od­wa­ga głup­ców? Idio­tów i nie­roz­sąd­nych dzie­ci, któ­re nie wie­dzą, co się dzie­je?

Kil­ku straż­ni­ków od­wró­ci­ło się, je­den wy­ko­nał w stro­nę sza­ma­na obe­lży­wy gest. Ken­neth skrzy­wił się kwa­śno.

— Za­ło­żę się, cza­row­ni­ku, że w dro­dze na rufę upusz­czą cię te­raz kil­ka razy. Przy­pad­kiem, oczy­wi­ście. Są­dzisz, że się nie bo­imy? Że nie wie­my, co to strach, bo je­ste­śmy za głu­pi, by wpaść na to, że dzie­je się coś par­szy­we­go? Wal­czysz z nami tyle lat, całe ży­cie, i cią­gle nie ro­zu­miesz We­ssyr­czy­ków. Je­den me­ekhań­ski ge­ne­rał po­wie­dział kie­dyś, że tu­tej­si lu­dzie mają ko­ści z ka­mie­nia. Jak góry, któ­re sto­ją, na­wet je­śli walą w nie pio­ru­ny i wie­ją na nie wi­chry. Nie wal­czy­my ze świa­tem, sta­wia­my mu opór. Świat może przy­cho­dzić do nas z róż­ny­mi nie­szczę­ścia­mi, po­ża­rem, gło­dem, la­wi­ną, cho­ro­bą, de­mo­na­mi, po­wa­la nas, ale my pod­no­si­my się i ro­bi­my swo­je. Góry nas tego na­uczy­ły. Ci, któ­rzy się tu osie­dli­li i nie mie­li ka­mien­nych ko­ści, ode­szli albo wy­mar­li. Zo­sta­li­śmy tyl­ko my.

Mó­wił już nie tyl­ko do sza­ma­na. Więk­szość żoł­nie­rzy też nad­sta­wia­ła ucha, ki­wa­ła gło­wa­mi, nie­któ­rzy krzy­wi­li się, jak­by ta­kie prze­mo­wy wpę­dza­ły ich w za­kło­po­ta­nie. Ale słu­cha­li.

— Wal­czy­li­śmy z opę­ta­ny­mi ma­gią cza­row­ni­ka­mi, de­mo­na­mi i ludź­mi spo­za Mro­ku…

— I z jed­nym po­two­rem, któ­ry pra­wie za­bił nas la­ta­ją­cy­mi ko­za­mi — rzu­cił Pa­tyk. — Niech pan nie za­po­mi­na, pa­nie po­rucz­ni­ku.

Część straż­ni­ków, ta z cza­sów, gdy kom­pa­nia li­czy­ła tyl­ko czte­ry dzie­siąt­ki, wy­mie­ni­ła po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Kil­ka uśmie­chów roz­ja­śni­ło ogo­rza­łe gęby.

— Tak. Z nią też. Pa­mię­tam. I je­śli przyj­dą Po­miot­ni­cy, be­stie z pie­kieł, albo po­wró­cą Nie­chcia­ni, z nimi też bę­dzie­my wal­czyć. Nie upad­nie­my na ko­la­na i nie bę­dzie­my wyć ze stra­chu przed tym, co na­dej­dzie, tyl­ko po­cze­ka­my, obej­rzy­my so­bie to coś i spraw­dzi­my, gdzie naj­le­piej wra­zić mu ka­wa­łek że­la­za. — Ken­neth na­chy­lił się nad sza­ma­nem, przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem. — My nie bi­je­my się po to, by po­lec chwa­leb­ną śmier­cią, ale by nasz wróg zgi­nął ja­ką­kol­wiek. Więc nie na­zy­waj nas dzieć­mi ani głup­ca­mi, bo tak, czu­je­my strach, ale to taki strach, któ­ry każe nam ostrzyć broń i trzy­mać war­ty.

— A je­śli to nie wy­star­czy?

— Wte­dy wy­my­śli­my coś in­ne­go, sza­ma­nie. Znaj­dzie­my spo­sób. Za­wsze znaj­du­je­my. Po­ra­dzi­my so­bie siłą, spry­tem, pod­stę­pem albo ma­gią. A te­raz pój­dzie­my na rufę, znaj­dzie­my ster­ni­ka i po­pro­si­my go grzecz­nie, żeby po­pły­nął tą łaj­bą do brze­gu.

Bo­re­hed strze­lał oczy­ma po ota­cza­ją­cych ich żoł­nier­zach. Ken­neth nie mu­siał; wie­dział, że ga­pią się na nie­go i sza­ma­na z sze­ro­ki­mi uśmie­cha­mi na tych swo­ich zbó­jec­kich gę­bach. Aher prze­niósł wzrok na nie­go.

— Za­wsze tak ga­dasz?

Ofi­cer wy­pro­sto­wał się, z za­kło­po­ta­niem prze­cze­sał pal­ca­mi czer­wo­ne wło­sy. Cho­le­ra…

— Re­gu­la­min Gór­skiej Stra­ży na­ka­zu­je po­rucz­ni­ko­wi co trzy dni wy­gła­szać pod­no­szą­cą na du­chu prze­mo­wę do lu­dzi — roz­legł się głos Ve­ler­gor­fa. — Przez to nie za­uwa­ża­my, jak kiep­sko nam pła­cą za tę par­szy­wą ro­bo­tę. To zna­czy nie za­uwa­ża­li­by­śmy, gdy­by nasz do­wód­ca był w tym lep­szy.

Kil­ku lu­dzi uśmiech­nę­ło się jesz­cze sze­rzej, Ken­neth też. Je­śli Dru­ga wró­ci­ła tak szyb­ko, mu­sia­ło to ozna­czać tyl­ko jed­no.

— Zna­la­złeś dro­gę?

— Pra­wie, pa­nie po­rucz­ni­ku, pod jej ko­niec trze­ba bę­dzie po­pra­co­wać to­po­ra­mi. Ale wi­dzia­łem rufę. Wiel­ka jak za­mek

— Do­bra. — Ofi­cer wło­żył gwiz­dek do ust. Dał sy­gnał do po­wro­tu dla resz­ty kom­pa­nii i Szczu­rów. — Zbiór­ka! Ru­sza­my za kwa­drans.

* * *

Zna­le­zio­na przez dzie­siąt­kę Ve­ler­gor­fa dro­ga wio­dła czymś, co przy­po­mi­na­ło wą­ską ulicz­kę oto­czo­ną przez reszt­ki za­bu­do­wań, na­stęp­nie prze­cho­dzi­ła na wy­lot przez wiel­ki plac, na któ­rym sta­ły drew­nia­ne do­ni­ce z reszt­ka­mi ja­kichś ba­dy­li ster­czą­cych ni­czym pęki wi­kli­no­wych mio­teł, by wresz­cie do­pro­wa­dzić ich do ostro­ko­łu z czar­nych bali, usta­wio­ne­go w po­przek po­kła­du. Ken­neth zmie­rzył kon­struk­cję wzro­kiem. Osiem­na­ście stóp wy­so­ko­ści, po­most dla strzel­ców po­ni­żej zę­ba­te­go grzbie­tu. To pierw­sza bu­dow­la o tak obron­nym cha­rak­te­rze, jaką tu spo­tka­li. Nie­ste­ty pod nią, od bur­ty do bur­ty pię­trzy­ły się ster­ty be­lek, reszt­ki ścian do­mów, po­ła­ma­ne de­ski gro­żą­ce ostry­mi jak że­la­zne szpi­kul­ce koń­ca­mi, a na­wet kil­ka masz­tów owi­nię­tych li­na­mi i reszt­ka­mi ża­gli.

— Dziu­ra jest tam. — Ve­ler­gorf wska­zał w stro­nę zwa­ło­wi­ska. — Psy zna­la­zły. Moż­na się prze­czoł­gać, lecz nie wszy­scy się zmiesz­czą, a Bo­re­he­da z pew­no­ścią nie prze­ci­śnie­my. Mu­si­my ją po­sze­rzyć.

Za­ję­ło im to resz­tę dnia, po­ło­wę nocy i całe przed­po­łu­dnie, bo czar­ne drew­no było cho­ler­nie od­por­ne na rą­ba­nie. Ken­neth wo­lał po­świę­cić ten czas, chciał mieć praw­dzi­we przej­ście, a nie wą­ską jak prze­łyk węża dziu­rę. Wciąż pa­mię­tał o za­ba­ry­ka­do­wa­nej kom­na­cie, z któ­rej ktoś uciekł, wy­rą­bu­jąc so­bie dro­gę w górę. Przed czym ucie­kał, nie mia­ło zna­cze­nia, waż­niej­sze było to, że gdy­by część jego lu­dzi prze­peł­zła na dru­gą stro­nę i zo­sta­ła za­ata­ko­wa­na, nie mo­gła­by by ani się szyb­ko wy­co­fać, ani li­czyć na wspar­cie, a on stra­cił już zbyt wie­lu żoł­nie­rzy.

W po­łu­dnie na­stęp­ne­go dnia prze­bi­li się do dziu­ry zna­le­zio­nej przez psy.

Otwór miał sze­ro­kość trzech stóp i znaj­do­wał się w miej­scu, gdzie wy­ła­ma­no z ostro­ko­łu trzy bale. Trud­no było oce­nić, czy po­wstał na sku­tek ata­ku na mur, czy też z przy­czyn na­tu­ral­nych. Ken­neth wy­szedł przez dziu­rę i sto­jąc przed mu­rem, twa­rzą w stro­nę dzio­bu, my­ślał. Wy­ła­ma­ne bale znik­nę­ły, a ich pod­sta­wy nie no­si­ły śla­dów ude­rzeń to­po­rów ani ognia. Za to ogień zo­sta­wił bli­zny na pa­li­sa­dzie w kil­ku­na­stu miej­scach na ca­łej jej dłu­go­ści. Pla­my czer­ni na czar­nym drew­nie były le­d­wo wi­docz­ne, ale dziu­ry wy­gry­zio­ne przez żar nie po­zo­sta­wia­ły żad­nej wąt­pli­wo­ści. Te umoc­nie­nia sztur­mo­wa­no i bro­nio­no. Za­cie­kle i z wiel­kim po­świę­ce­niem.

Po­rucz­nik ro­zej­rzał się wo­kół – przed nim, aż do wzno­szą­ce­go się na ru­fie kasz­te­lu, roz­cią­ga­ła się sze­ro­ka na trzy­sta jar­dów wol­na prze­strzeń. Usu­nię­to z niej wszyst­ko, co za­gra­dza­ło pole ostrza­łu, bu­dyn­ki, masz­ty, ta­kie­lu­nek. Mie­li przed sobą hi­sto­rię woj­ny, może bra­to­bój­czej, mię­dzy za­ło­gą, a może hi­sto­rię in­wa­zji na ten sta­tek i jego roz­pacz­li­wej obro­ny. Ale w ta­kim ra­zie, z któ­rej stro­ny nad­szedł atak? Czy na­past­ni­cy zdo­by­li śród­o­krę­cie i umoc­ni­li się na nim, czy też reszt­ki za­ło­gi bro­ni­ły się tu przed tymi, któ­rzy za­ję­li rufę?

— Spraw­dza­li­ście na dole? — za­py­tał Ve­ler­gor­fa. — Czy za­ba­ry­ka­do­wa­no ko­ry­ta­rze pod po­kła­dem?

— Wy­sła­łem tam Szczu­ry, pa­nie po­rucz­ni­ku. Mó­wią, że wszyst­kie przej­ścia, któ­re zna­leź­li, za­mknię­to. So­lid­nie. Ka­zać im spraw­dzić resz­tę?

Ku­si­ło go to.

— Nie. Za­raz idzie­my da­lej. Jak są­dzisz, Var­henn… gdy­byś miał bro­nić ta­kie­go wiel­kie­go, drew­nia­ne­go po­kła­du… za­sta­wił­byś na nim kil­ka pu­ła­pek? Za­ma­sko­wa­nych dziur?

Dzie­sięt­nik po­ki­wał gło­wą.

— Szyk ubez­pie­czo­ny? Z li­na­mi?

— Tyl­ko ci na prze­dzie. Pój­dzie Czwar­ta z psa­mi i Szczu­ry. Resz­ta w szy­ku. Tar­cze pod ręką, strzel­cy w go­to­wo­ści. Bo­re­hed!

Dwóch żoł­nie­rzy przy­drep­ta­ło, nio­sąc sza­ma­na. Po­kry­ta ta­tu­ażem, ozdo­bio­na wy­sta­ją­cy­mi kła­mi twarz wy­krzy­wia­ła się gniew­nie.

— Nie je­stem two­im psem, czło­wie­ku.

— Ale moi lu­dzie są two­imi no­ga­mi, ahe­rze. I do­pó­ki tak jest, do­pó­ty mam cię na każ­de za­wo­ła­nie. Czu­jesz coś? Moc? Sta­re albo nowe cza­ry? Pie­przo­ną ma­gię, któ­ra może nam na­mie­szać w pla­nach?

Cza­row­nik przy­mknął oczy. Ken­neth zło­wił wzrok Fen­lo Nura. Nie, dzie­sięt­nik po­krę­cił gło­wą, sza­man nie uwal­niał du­chów.

— Nie oszu­kuj. Po­tra­fię po­znać, kie­dy uda­jesz. Przyj­mij­my, że te­raz jest na­praw­dę źle.

Czar­ne oczy otwo­rzy­ły się, pło­nął w nich ogień.

— Do­brze — szept Bo­re­he­da był ni­ski jak po­mruk niedź­wie­dzia. — Je­śli tego chcesz. Na two­ją od­po­wie­dzial­ność.

Nur za­chwiał się na­gle, oczy pra­wie wy­szły mu z or­bit, gdy z wpó­ło­twar­ty­mi usta­mi ga­pił się na prze­strzeń nad gło­wą aher­skie­go cza­row­ni­ka. Ken­neth nie­spo­dzie­wa­nie po­czuł na ję­zy­ku smak zgni­łe­go mię­sa, oczy za­pie­kły go i wy­peł­ni­ły się łza­mi.

Mo­iwa Sam­reh krzyk­nę­ła ci­cho i w tej chwi­li jak­by mroź­ny po­dmuch prze­wiał wszyst­kich na wy­lot, a Nur po­chy­lił się w przód i zwy­mio­to­wał, klnąc mię­dzy jed­nym skur­czem a dru­gim.

Ken­neth nie od­ry­wał wzro­ku od sza­ma­na. Źre­ni­ce Bo­re­he­da ucie­kły w głąb czasz­ki, tyl­ko biał­ka bły­ska­ły raz po raz w głę­bi oczo­do­łów.

— Za… za­bij­my go, pa­nie po­rucz­ni­ku… — Fen­lo Nur wy­pro­sto­wał się, z tru­dem ła­piąc od­dech. Po bro­dzie cie­kła mu struż­ka śli­ny. — To, co z nie­go wy­szło… Se­tre­nie… je­śli on ma wię­cej ta­kich du­chów, to mógł­by do­ko­pać wiel­kie­mu bi­tew­ne­mu ma­go­wi.

— Żad­ne­go za­bi­ja­nia bez mo­je­go roz­ka­zu, dzie­sięt­ni­ku. To Rzeź­nik Bo­re­hed i wie­my, co po­tra­fi. Wy­trzyj się, bo za­raz wszy­scy bę­dzie­my tu rzy­gać. I od kie­dy to je­steś wy­znaw­cą Byka?

— Ja nie… mój oj­ciec był…

Bo­re­hed zda­wał się te­raz za­pa­dać w sen.

— Wy­star­czy, dzie­sięt­ni­ku. Po­cze­ka­my, co po­wie. Po­tem ru­sza­my na rufę i…

Wy­cie, któ­re wy­do­by­ło się z ust sza­ma­na, nie przy­po­mi­na­ło ni­cze­go, co mo­gło­by wy­dać z sie­bie gar­dło śmier­tel­ni­ka. Jak­by set­ka ko­na­ją­cych zwie­rząt, psów, ko­tów, wil­ków, pró­bo­wa­ła jed­no­cze­śnie dać głos, ale coś po­tęż­ne­go, po­nad ludz­kie wy­obra­że­nie, przy­du­si­ło do zie­mi ich szy­je. Jak­by żyw­cem ob­dzie­ra­no ze skó­ry ty­siąc stwo­rzeń. Bo­re­hed wy­giął się tak, że pra­wie ze­rwał pasy, któ­ry­mi był przy­wią­za­ny, za­łkał gło­sem ma­łe­go dziec­ka i zwiot­czał.

Ken­neth do­padł sza­ma­na, od­szu­kał tęt­ni­cę na jego szyi. Puls za­tęt­nił pod jego pal­ca­mi jak ser­ce ma­łe­go, prze­ra­żo­ne­go zwie­rząt­ka, ale gło­wa ahe­ra prze­chy­li­ła się bez­wład­nie na bok, od­sła­nia­jąc po­ło­żo­ną za uchem i oto­czo­ną ta­tu­ażem bli­znę, któ­ra wy­glą­da­ła, jak­by ktoś wbił w nią hak i cią­gnął.

Po­rucz­nik przy­mknął oczy, wal­cząc z ocho­tą rzu­ce­nia cięż­ką wią­zan­ką. Nie te­raz. Nie gdy żoł­nie­rze pa­trzą i spo­dzie­wa­ją się, że do­wód­ca za­pew­ni ich, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Wyda sen­sow­ne roz­ka­zy i w ogó­le.

— Nur!

— Tak jest.

Naj­wy­raź­niej Fen­lo się uczył. Bo „tak jest” było wszyst­kim, co Ken­neth chciał te­raz usły­szeć.

— Wi­dzisz to coś? — Wska­zał na­brzmia­łą bli­znę. — Aher­scy sza­ma­ni przy­ku­wa­ją tak du­chy do swo­ich ciał. To jest łą­cze z du­chem, któ­re­go wy­słał?

Nur wy­krzy­wił się, jak­by znów miał za­miar wy­mio­to­wać.

— Tak jest. Gru­be jak pa­lec. Jak­bym wi­dział flak wy­cią­gnię­ty z be­be­chów.

— Da­ruj so­bie szcze­gó­ły. Dasz radę za nim iść?

Dzie­sięt­nik ski­nął gło­wą.

— Chce pan pójść spo­tkać to, co zła­pa­ło du­cha? Tego du­cha?!

— Tak. Je­ste­śmy tu któ­ryś już dzień i pierw­szy raz ktoś ra­czył zwró­cić na nas uwa­gę. Więc po­dą­ży­my za tym… fla­kiem. Znaj­dzie­my tego ko­goś i po­roz­ma­wia­my.

Ken­neth od­wró­cił się do resz­ty kom­pa­nii.

— Szy­ko­wać się! Idzie­my na rufę. Naj­pierw Bergh z psa­mi i Szczu­ry. Bergh, po­wiąż­cie się li­na­mi, Olag, wy też. Za wami idę ja, po­tem resz­ta dzie­sią­tek we­dług nu­me­rów. Ru­sza­my wzdłuż pra­wej bur­ty, jed­ną flan­kę bę­dzie­my mie­li osło­nię­tą. Broń pod ręką, tar­cze w po­go­to­wiu.

Zer­k­nął na Bo­re­he­da. Sza­man wy­glą­dał go­rzej niż wte­dy, gdy go zna­leź­li. Trud­no. I tak mu­szą go nieść.

— Na­przód!

Загрузка...