W zamian za truchło króla Północy oprócz łodzi ofiarowano mu także pelerynę z tuzina lisich futer i skórę morsa, bo aherom najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że można przeżyć na północy w habicie narzuconym na wełniane portki i koszulę. A może taka była teraz cena za wychudzonego niedźwiedzia? Nie pytał. Odzienie upchnął na dnie łodzi, ale przyjęcia kilku kawałków suszonego mięsa, nie większych niż mały palec, które próbowano mu wcisnąć, już odmówił. Nie mógłby ich przełknąć za nic w świecie. Nie po tym, co zobaczył w obozie.
Aherska łódź, zwana qaimu, okazała się konstrukcją ze skór rozpiętych na szkielecie z wielorybich kości, długą na dwadzieścia stóp, szeroką na sześć. Nawet gdyby nabrała wody, wszyte w burty worki wypełnione powietrzem zapewniały jej pływalność, a skórzany żagiel i prosty ster pozwalały dość sprawnie poruszać się wśród fal. Łódź miała na wyposażeniu nawet dwa wiosła, choć Altsin zamierzał z nich korzystać tylko w ostateczności.
W czasie przygotowań do drogi szaman poczęstował złodzieja opowieścią o łowach na wieloryby, które jego lud urządza z pokładów takich łodzi, o wbijaniu w ciała zwierząt harpunów, do których przywiązano pływaki z foczych skór, i o wskakiwaniu na grzbiety umierających olbrzymów, by dobić je ciosami włóczni. Skurczybyk obsesyjnie uczepił się myśli o sezonie polowań, który rozpocznie się już, lada chwila.
Altsin nie przerywał mu opowieści, bo po co? Obóz wyglądał tak źle, jak się tego spodziewał, na dodatek, co odkrył z pewnym zdziwieniem, odległa o trzy mile przełęcz, za którą aherowie mogliby szukać schronienia, została zablokowana. Czuł to. Żołnierze rozłożyli się tam obozem i umacniali podejście. Na razie nie więcej jak tysiąc ludzi, ale kolejne oddziały nadciągały już z co najmniej trzech stron. Nawet ten tysiąc wystarczyłby, by powstrzymać hordę szkieletów ledwo powłóczących nogami z głodu, ale widać Imperium bardzo nie życzyło sobie nieproszonych gości w swoich granicach, więc nie zamierzało ryzykować.
Jakim sposobem wyczuł tych żołnierzy? Skąd wiedział, ilu ich jest? Czy to jakiś szczególny instynkt odziedziczony po Bitewnej Pięści obdarzał go taką wiedzą, czy też może – choć wolałby, by nie okazało się to prawdą – wśród żołnierzy byli czciciele Reagwyra, więc po prostu słyszał ich modlitwy i prośby? Z drugiej strony, odcięcie się od mentalnego szumu dochodzącego z przełęczy nie było trudne. Wystarczyło, że skupił się na czymkolwiek, a nacisk w głowie bladł i znikał.
Tak jak robił to teraz, gdy potrzebował pełnej koncentracji i całego doświadczenia, by sterować łodzią. Qaimu mimo rozmiarów ważyła nie więcej niż dwieście funtów, więc każda fala kołysała nią niebezpiecznie na boki. Za to była wystarczająco lekka, by Altsin mógł sam przeciągnąć ją na skraj pola kry i spuścić na wodę.
Lód topniał w oczach, morze szumiało już nie dalej jak kilka mil od obozowiska, więc udało mu się rozwinąć żagiel, zanim słońce zaszło. Anday’ya najwyraźniej całkiem odpuściła, albo – co równie prawdopodobne – zbierała siły do kolejnego starcia. Walki z tym czymś, co złodziej tak uparcie ścigał od tylu dni.
Czymże było żeglowanie nocą po lodowatym oceanie pełnym kry w porównaniu z dobrowolnym pakowaniem się między młot boskiego gniewu a kowadło nieznanej potęgi?
Wycieczką. Pieprzoną wycieczką w towarzystwie śpiewających pobożne pieśni mniszek.
Skręcił gwałtownie, by wpłynąć w szczelinę między dwoma płytami lodu. No dobra, oszukiwał ile wlezie. Już go przestało zdumiewać, jak łatwo, instynktownie przychodzi mu korzystanie z magii. To były wiedza oraz umiejętności Bitewnej Pięści, a on po prostu je miał. Czuł Moc wszędzie wokół, tak jak ryba w oceanie musi czuć wodę. Potrafił ją wykorzystać, przekuć na siłę, ciepło, ruch… Z punktu widzenia delikatnych, precyzyjnych aspektowanych czarów jego umiejętności były prymitywne i prostackie niczym walenie dwudziestofuntowym młotem w jubilerskie kowadełko, ale za to jakże potężne. Jak straszliwie, niesamowicie i obłędnie nęcące…
Dlatego żagiel jego łodzi wypełniał wiatr, ster poruszał się łatwo i sprawnie, a płaty lodu same rozsuwały się przed qaimem.
No, prawie same.
Uśmiechnął się lekko i bez najmniejszego wysiłku zmiażdżył najbliższą krę.
Korzystał z czarów, i to wcale nie delikatnie i ostrożnie jak dotychczas, bo mógł. Ślady użycia magii są tysiąckrotnie łatwiejsze do wyśledzenia na lądzie, gdzie zarówno aspekty, jak i dzika, chaotyczna magia lepią się do ziemi, kamieni, a nawet żywych stworzeń i mogą być wykryte po wielu dniach. A tutaj? Wreszcie znajdował się na pełnym morzu. Nawet gdyby nasycił tysiące galonów wody najczystszą Mocą, to ta kropla rozmyje się w oceanie i zniknie. Nikt nie wytropi jego śladu, nie puści za nim myśliwych. Z Oumem łączył go dziwaczny sojusz, bo umierający bożek potrzebował Altsina, ale reszta świata…
Z resztą świata będzie musiał się jakoś dogadać. Kiedyś.
Po kilku godzinach poczuł zmęczenie. Tępe, wypełniające głowę mokrą watą. Jakby cały dzień siedział nad księgami i wypełniał kolejne linijki rzędami cyfr. Albo musiał wykuć na pamięć nesbordzką sagę rodzinną i właśnie odkrył, że nie pamięta ani linijki. To umysł kieruje Mocą. A umysł męczy się tak samo jak mięśnie.
Potrzebował odpoczynku.
Wreszcie, po kolejnej godzinie, wypłynął na prawie otwarte morze. Noc była bezksiężycowa, ale niebo rozświetlała zorza polarna, a więcej światła nie było mu potrzebne. Kry pływały tu rzadko, szeroki na milę kanał bez wątpienia był pozostałością po tym czymś, co walczyło z Panią Lodu. „Tym czymś”? Uśmiechnął się pod kapturem. W końcu Oum zdradził mu kiedyś swoje pochodzenie, więc Altsin zaczynał nabierać pewności, co ściga. To dlatego bożek Seehijczyków wydawał się taki podekscytowany. Sukinsyn. Co właściwie nawiedziło nasz świat, hę?
Wizja olbrzymiego okrętu – albo całej floty długich na ćwierć mili gigantów, będących półboskimi bytami zaklętymi w drewnie – nie wzbudzała w Altsinie przerażenia, lecz gniew. Doskonale zdawał sobie sprawę, skąd ten gniew się bierze. To szalała ta część jego duszy, która kiedyś była awenderi Pana Bitew. Pamiętał doskonale bitwy z tym przeciwnikiem, zawzięte, bezlitosne, krwawe.
Po co wróciliście, bękarty? Czy znów będziemy musieli z wami walczyć?
Druga część duszy złodzieja uśmiechała się na ten gniew i kpiła – a odmówisz im prawa do powrotu? Ty? Właśnie ty?
To dziwne rozdwojenie jaźni, nieustanna walka z myślami, czasem go bawiło, a czasem męczyło. Tak jak teraz. Póki nie potwierdzi podejrzeń, nie było sensu ani się wściekać, ani niepokoić. Oum wydawał się pewien swych racji, gdy opowiadał Altsinowi historię własnego ludu. Nieśmiertelnej Floty. I gdy wysyłał go w podróż na Północ, gdzie niegościnne, rzadko zaludnione ziemie pozwoliły przetrwać wielu śladom z czasów Wojen Bogów. Inaczej niż tam, gdzie poświęcono całe stulecia, by odnajdywać i niszczyć każdy materialny dowód minionych wydarzeń. Bogowie za pośrednictwem swoich świątyń, kapłanów i proroków usuwali z oblicza ziemi wszystko, co nie zgadzało się z oficjalną wersją legend o tamtych czasach.
Zgrzytnął zębami.
I zaraz uspokoił się, stłumił gniew. Nie wściekaj się na cudze błędy i grzechy sprzed tysiącleci, głupcze. Myśl o tych, które dopiero się wydarzą. To dopiero będzie zabawa.
Żeglował szerokim i z każdą godziną rosnącym kanałem, gdzie kry było mało. Prąd morski, który co roku wpływał za północny kraniec kontynentu, niosąc niewyobrażalną ilość ciepłej wody z południa, wreszcie znalazł przejście i robił swoje. Przy okazji pchał łódź Altsina na wschód z prędkością jakichś trzech–czterech węzłów, więc złodziej mógł na chwilę odpocząć, przestać koncentrować się na korzystaniu z Mocy. Jeśli tak dalej pójdzie, to za kilka, kilkanaście dni Północ zrzuci większość lodowej pokrywy i nawet Anday’ya nie da rady znów skuć jej mrozem. Przynajmniej dopóki dni nie staną się krótsze niż noce, a naturalny bieg rzeczy nie wspomoże Królowej Zimy.
Istniała szansa, że wkrótce rzeczywiście pojawią się ławice drobnych morskich stworzeń, za którymi przypłyną ryby, pingwiny, foki, morsy i wieloryby. Istniała szansa, by…
Nie łudź się; jakaś mroczna i paskudna część jego rozdwojonej jaźni szturchnęła go tą myślą. Nawet jeśli tak się stanie, nawet jeśli tutejsze morza eksplodują życiem, dla nich będzie za późno. Większość umrze. Przeżyją tylko ci, którzy zdecydują się żywić mięsem swoich bliskich. Ale po czymś takim… po czymś takim…
Obóz aherów utkwił mu w pamięci bardziej, niż chciałby przyznać. Gorzkie, palące poczucie bezradności… Miał w ręku potęgę, która kruszyła góry lodowe na proch, a nie mógł nakarmić głodnych niczym więcej niż ciałem wychudzonego niedźwiedzia.
Stłumił gniew i frustrację.
Zapomnij o tych ledwo powłóczących nogami szkieletach, które pomagały ci ruszyć z miejsca podarowaną łódź. Nic nie możesz poradzić. To nie twoja sprawa.
Ale, do cholery, niczego innego nie nienawidził tak, jak bezsilności.
Skulił się na ławeczce, szczelniej owinął habitem, przymknął oczy. Potrzebował odpoczynku choć na godzinę lub dwie. Morze wydawało się w tym miejscu dość spokojne, prawie nie było już na nim kry, a prąd niósł go w pożądanym kierunku.
Odpłynął w niespokojny półsen.