Rozdział 24

— Wi­dzę, że wszy­scy tu­taj zna­ją się na ko­pa­niu… Mam ra­cję? Co to za sztu­ka ma­chać ło­pa­tą, hę? Każ­dy du­reń to po­tra­fi. Przy­naj­mniej tak twier­dził mój świę­tej pa­mię­ci oj­ciec, niech Pani mi­ło­sier­nie przy­tu­li do swej pier­si jego du­szę.

Luka-wer-Kly­tus sie­dział z boku, pod płach­tą chro­nią­cą go od słoń­ca, i pa­trzył, jak Owe­rers-kan-Su­mor prze­cha­dza się przed set­ką uma­za­nych od stóp do głów lu­dzi, z któ­rych więk­szość wpa­try­wa­ła się te­raz in­ten­syw­nie w zie­mię. Wspar­ci na ło­pa­tach i ki­lo­fach, zdy­sza­ni i brud­ni, wy­glą­da­li ni­czym ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy. Kan-Su­mor wy­ma­chi­wał ener­gicz­nie rę­ka­mi, a jego po­kry­ta czar­nym za­ro­stem twarz była pur­pu­ro­wa. Plot­ka gło­si­ła, że jego oj­ciec był ubo­gim me­ekhań­skim szlach­ci­cem, a mat­ka po­cho­dzi­ła z jed­ne­go z ple­mion Wiel­kich Ste­pów, i to chy­ba po niej odzie­dzi­czył tem­pe­ra­ment, bo nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach, kon­ty­nu­ował:

— Cho­ciaż chy­ba po­wi­nie­nem się cie­szyć, że już umarł i nie miał oka­zji zo­ba­czyć tego cze­goś, co Trze­cia za­sra­na Kom­pa­nia za­sra­ne­go Puł­ku Wil­ka ośmie­la się na­zy­wać szań­cem! Co to, na sma­żo­ne jaja Re­agwy­ra, ma być?! Wasi oj­co­wie, dup­cząc wa­sze mat­ki, mu­sie­li my­śleć o swo­ich owcach, bo nie da się ina­czej wy­ja­śnić, cze­mu mam do­wo­dzić ta­kim sta­dem ba­ra­nów!!!

Uniósł lewą rękę, pre­zen­tu­jąc skó­rza­ny, bar­wio­ny na żół­to kar­wasz opa­su­ją­cy mu przed­ra­mię.

— Wi­dzi­cie? Ka­hel-saw-Kir­hu uznał chy­ba, że mnie nie lubi. Naj­wy­raź­niej czymś mu pod­pa­dłem, bo stwier­dził, że po śmier­ci Ha­me­ne­go to ja będę ka­pi­ta­nem wa­szej ban­dy. Więc we­zwał mnie oso­bi­ście, by to oznaj­mić, i przy­się­gam, że gębę wy­krzy­wiał w na­praw­dę zło­śli­wym uśmie­chu. To było ja­kieś dwie go­dzi­ny temu, więc spo­dzie­wa­łem się, że po po­wro­cie za­sta­nę tu coś, co mo­gło­by za­trzy­mać, no, może nie praw­dzi­wą ar­mię, ale przy­naj­mniej ban­dę bez­no­gich i bez­rę­kich ka­lek. Ale to?!

Owe­rers wska­zał wzno­szą­cą się za ple­ca­mi od­dzia­łu pry­zmę zie­mi, przy­po­mi­na­ją­cą gi­gan­tycz­ny stos kro­wie­go łaj­na.

Trze­cia Kom­pa­nia na­dal wpa­try­wa­ła się w zie­mię.

Luka wes­tchnął. Sam nie brał udzia­łu w pra­cy, bo w cza­sie ostat­niej bi­twy obe­rwał naj­pierw kor­ba­czem w gło­wę, a za­raz po­tem obu­chem to­po­ra w bark i te­raz no­sił na łbie gru­by opa­tru­nek, a lewą rękę na tem­bla­ku. Za to mógł do­sko­na­le wy­ja­śnić, co tu za­szło. Za­czął się pod­no­sić, by skoń­czyć z tym przed­sta­wie­niem. W koń­cu mie­li ro­bo­tę do wy­ko­na­nia.

— Gdzie Ma­fhus? — za­grzmiał nowy ka­pi­tan.

— We­zwa­li go do kwa­ter­mi­strza po przy­dział pan­ce­rzy i heł­mów — do­bie­gło z tyłu. — Wziął po­ło­wę kom­pa­nii. Za­raz po tym, jak ty… ka­pi­ta­nie po­sze­dłeś do szta­bu.

Owe­rers-kan-Su­mor za­mru­gał, za­sko­czo­ny.

— Eeee, to kto tu do­wo­dził, jak mnie nie było?

Ci­sza. Luka klap­nął z po­wro­tem na zie­mię. No wła­śnie, o to cho­dzi­ło.

Po chwi­li w ścia­nie żoł­nie­rzy po­ja­wi­ła się szcze­li­na i od­dział roz­padł się na dwie czę­ści. A mię­dzy nimi, sie­dząc po pas w dziu­rze w zie­mi, uka­za­ła się szczu­pła, uwa­la­na bru­dem po czu­bek gło­wy po­stać.

— Koło?

Sze­ro­ki uśmiech prze­ciął ma­skę wy­ko­na­ną z za­sy­cha­ją­ce­go bło­ta. Spod bru­du wy­ła­nia­ły się frag­men­ty za­czer­wie­nio­nej, po­pa­rzo­nej skó­ry i zwę­glo­nych wło­sów. Nie wy­glą­da­ło jed­nak na to, by dziew­czy­na przej­mo­wa­ła się ra­na­mi.

— Owe­rirs! — prze­krę­ci­ła imię do­wód­cy. — Ko­pie­my. Zie­mia jest do­bra. — Koło na­bra­ła w ręce garść zie­mi i wpa­ko­wa­ła so­bie do ust. — Ssz­macz­na.

Ka­pi­tan po­wiódł wzro­kiem po resz­cie. Ża­den z kil­ku­dzie­się­ciu męż­czyzn nie pró­bo­wał od­wza­jem­nić spoj­rze­nia.

— Nie pró­bo­wa­li­ście…

— Wiesz, że się nie da. — Bon­mer-owe-Posk, je­den z naj­star­szych żoł­nie­rzy kom­pa­nii, spoj­rzał wresz­cie wprost na kan-Su­mo­ra. — Koło znów od­wie­dzi­ły te „one”. Ka­za­ły jej szyb­ko ko­pać, a ona ka­za­ła ko­pać nam. Sam po­wie­dzia­łeś, żeby jej wte­dy nie prze­szka­dzać i ro­bić, co każe. Fon­mer pró­bo­wał ją po­wstrzy­mać, to zła­ma­ła mu ło­pa­tę na gło­wie. Mu­sie­li­śmy go tam po­ło­żyć.

Wszy­scy spoj­rze­li w stro­nę Luki, obok któ­re­go spo­czy­wał męż­czy­zna z oban­da­żo­wa­ną gło­wą.

— Nie wi­dzia­łeś jej wte­dy, Owe­rers. Wrzesz­cza­ła, klę­ła i pła­ka­ła na zmia­nę, a my ma­cha­li­śmy ło­pa­ta­mi, bo jak któ­ryś prze­sta­wał, ska­ka­ła do nie­go z pa­zu­ra­mi.

Zgod­ny po­mruk skwi­to­wał te sło­wa. Koło uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej, pre­zen­tu­jąc brud­ne zęby, i wpa­ko­wa­ła so­bie w usta ko­lej­ną por­cję zie­mi.

Świe­żo mia­no­wa­ny do­wód­ca Trze­ciej Kom­pa­nii przy­mknął oczy, a jego szczę­ki po­ru­sza­ły się przez chwi­lę na boki, jak­by mu­siał prze­żuć ka­wał bar­dzo sta­rej ko­ni­ny.

— Ona nie może tu zo­stać. — Bon­mer wy­glą­dał na szcze­rze za­kło­po­ta­ne­go, ale i zde­ter­mi­no­wa­ne­go. — Po­win­ni­śmy ją ode­słać do obo­zu ko­biet i dzie­ci.

Część od­dzia­łu po­par­ła go zgod­nie. Mniej­sza część.

Luka-wer-Kly­tus po­de­rwał się i ru­szył w stro­nę żoł­nie­rzy. W pierw­szej chwi­li za­krę­ci­ło mu się w gło­wie i mu­siał przy­sta­nąć, dy­sząc cięż­ko i wal­cząc z falą mdło­ści, ale, do cho­le­ry, nikt nie bę­dzie od­sy­łał Koła na tyły. Była żoł­nie­rzem ich od­dzia­łu i za­słu­ży­ła so­bie na sza­cu­nek.

Za­nim jed­nak prze­był po­ło­wę dro­gi, my­śląc, że nie ob­ra­ził­by się, gdy­by któ­ryś z tych su­kin­sy­nów pod­szedł i mu po­mógł, Owe­rers-kan-Su­mor był już przy dziew­czy­nie, klę­cząc na skra­ju dziu­ry, któ­rą so­bie wy­ko­pa­ła. A ra­czej, są­dząc po sta­nie dło­ni i po­ła­ma­nych pa­znok­ciach, wy­dra­pa­ła w zie­mi. Ka­pi­tan uśmiech­nął się i de­li­kat­nie do­tknął jej gło­wy, gła­dząc po opa­rzo­nej skó­rze, a Koło wy­szcze­rzy­ła się jesz­cze sze­rzej. Jej lewe oko bły­snę­ło mlecz­ną bie­lą.

— Ona — Owe­rers-kan-Su­mor za­czął po­wo­li i ci­cho — jest żoł­nie­rzem dru­ży­ny zwia­dow­czej Puł­ku Wil­ka. I ma na kon­cie wię­cej prze­klę­tych przez bo­gów wła­ści­cie­li i ich żoł­da­ków niż każ­dy z nas. Łącz­nie ze mną. Wi­dzia­łeś ją w Nocy Ognia, Bon­mer?

Noc Ognia. Tak w nie­wol­ni­czej ar­mii na­zy­wa­li atak Ge­ghij­czy­ków sprzed kil­ku dni. Pułk Wil­ka był pierw­szym puł­kiem, któ­ry po­de­rwał się i po­szedł do kontr­ata­ku, ale za­pła­cił za to wy­so­ką cenę, tra­cąc czwar­tą część sta­nu. Zgi­nę­ło wie­lu do­świad­czo­nych żoł­nie­rzy, zwłasz­cza w po­cząt­ko­wych go­dzi­nach star­cia, gdy do­wód­cy sta­wa­li w pierw­szym sze­re­gu, by wła­snym przy­kła­dem za­po­biec cha­oso­wi i pa­ni­ce. Te­raz więc re­or­ga­ni­zo­wa­no struk­tu­rę do­wo­dze­nia i na­wet zwy­kli dzie­sięt­ni­cy do­sta­wa­li czer­wo­ne, żół­te lub, o zgro­zo, zie­lo­ne kar­wa­sze, na­wią­zu­ją­ce bar­wa­mi do stop­ni w me­ekhań­skiej ar­mii.

Luka wie­dział, że Koło była na pierw­szej li­nii przez całą noc. Śmi­ga­ła w ciem­no­ściach jak mrocz­ny i mści­wy duch lasu. I wal­czy­ła. Naj­pierw włócz­nią i sza­blą, po­tem, gdy je stra­ci­ła, no­ża­mi, a na ko­niec bi­twy bie­ga­ła po­mię­dzy drze­wa­mi ze zła­ma­nym trzon­kiem sie­kie­ry w jed­nej i ka­mie­niem w dru­giej ręce, po­kry­ta mie­sza­ni­ną ku­rzu, krwi i po­pio­łu, wrzesz­cząc i za­bi­ja­jąc każ­de­go ge­ghij­skie­go żoł­nie­rza, ja­kie­go spo­tka­ła.

A w szcze­gól­no­ści upodo­ba­ła so­bie po­lo­wa­nie na cza­row­ni­ków, jak­by cią­gnę­ło ją do Mocy sza­le­ją­cej wo­kół nich.

I tak ją zna­leź­li po bi­twie, w to­wa­rzy­stwie trzech tru­pów, po­kry­tych pę­che­rza­mi i śla­da­mi ognia, któ­ry wy­mknął się spod kon­tro­li. Ma­go­wie, któ­rzy nad­uży­li aspek­to­wa­nych cza­rów, zgi­nę­li szyb­ką, choć wca­le nie ła­god­ną śmier­cią, a Koło za­pła­ci­ła za to twa­rzą po­pa­rzo­ną z le­wej stro­ny, okiem za­kry­tym biel­mem, wło­sa­mi spa­lo­ny­mi do go­łej skó­ry i ko­lek­cją ran, któ­rej nie po­wsty­dził­by się we­te­ran wie­lu wo­jen.

I czymś jesz­cze. Od tam­tej pory zu­peł­nie zni­kła dziew­czy­na, z któ­rą dało się po­roz­ma­wiać i któ­rą tyl­ko od cza­su do cza­su na­wie­dza­ły „one”. Luka miał wra­że­nie, że te­raz „one” cza­ją się wo­kół niej dzień i noc, a Koło cof­nę­ła się do dnia, w któ­rym wy­cią­gnął ją z ko­pal­ni.

Sta­ła się na po­wrót dzi­kim zwie­rząt­kiem tań­czą­cym na sznu­rze sza­leń­stwa i cza­sem to sza­leń­stwo zwra­ca­ło się prze­ciw wła­snym lu­dziom, więc Luka nie dzi­wił się, że nie­któ­rzy z nich chcie­li się jej po­zbyć. Ale naj­wy­raź­niej nowy ka­pi­tan Trze­ciej miał na ten te­mat inne zda­nie.

— Nie ode­śle­my jej. I nie bę­dzie­my wię­cej do tego wra­cać. Koło?

— Tttak?

— Mu­sisz się umyć. Nie chcę, żeby w two­je rany wda­ła się gan­gre­na.

Dziew­czy­na zmarsz­czy­ła brew.

— Rany?

— Masz kil­ka otarć. Za­raz ktoś za­pro­wa­dzi cię do na­mio­tu, a tam dziew­czy­ny po­mo­gą ci się umyć. A my tu do­koń­czy­my ro­bo­tę. Do­brze?

Spoj­rza­ła na swo­je ręce, na uwa­la­ną bło­tem tu­ni­kę.

— No­ooo, tro­chę się ubru­dzi­łam. Masz ład­ny… ład­ne to coś na ręce. — Do­tknę­ła kar­wa­sza. — Po­do­ba mi się ko­lor.

— Więc póź­niej znaj­dzie­my ci coś żół­te­go na ozdo­bę. A te­raz — czar­no­bro­dy ofi­cer zer­k­nął przez ra­mię — te­raz Piła i So­wen za­pro­wa­dzą cię do na­mio­tu i za­wo­ła­ją ze dwie dziew­czy­ny do po­mo­cy. Mu­sisz się prze­brać i umyć.

Po­dał jej rękę, po­ma­ga­jąc wyjść z dziu­ry.

— Za­bierz­cie ją do zwia­dow­ców. Lam­nia wie, co ro­bić. A resz­ta zbiór­ka! Dzie­siąt­ka­mi, bo sto­icie jak sta­do osłów.

Chwi­lę za­ję­ło od­dzia­ło­wi usta­wie­nie się w ja­kim ta­kim po­rząd­ku. Luka-wer-Kly­tus wy­pro­sto­wał się, wes­tchnął i pod­jął marsz ku żoł­nie­rzom. W gło­wie mu szu­mia­ło, a bark rwał cięż­kim bó­lem, ale wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że kan-Su­mor oprócz awan­su do­stał też nowe roz­ka­zy. Chciał ich po­słu­chać. A po­tem, jak tyl­ko ode­tchnie, pój­dzie spraw­dzić, czy z dziew­czy­ną zwa­ną Koło wszyst­ko w po­rząd­ku.

— Do­bra! — usły­szał głos no­we­go ka­pi­ta­na. — Jak wie­cie, od­wie­dzi­łem wła­śnie Ka­he­la-saw-Kir­hu. I nie by­łem tam sam, tyl­ko ra­zem z set­ką in­nych idio­tów, któ­rzy po­zwo­li­li so­bie wci­snąć ta­kie ko­lo­ro­we gó­wien­ko na rękę. — Owe­rers-kan-Su­mor za­ma­chał kar­wa­szem. — Ale to zna­czy tyl­ko tyle, że świet­nie na­da­ję się na wa­sze­go do­wód­cę. Ofi­cer nie może być by­strzej­szy od swo­ich lu­dzi, bo wte­dy pierw­szy za­czął­by ucie­kać z pola bi­twy, a ostat­ni szedł­by do ata­ku.

Od­wró­cił się i wska­zał od­le­głe o ja­kieś pięć­set jar­dów mia­sto.

— Tam jest Po­mwe. Wszy­scy je zna­cie. Ma mury dłu­gie na trzy mile, sześć bram, trzy­dzie­ści osiem wież. I ja­kieś trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi w środ­ku. Chce­my je zdo­być, bo nie mo­że­my zo­sta­wić za sobą ani tego mia­sta, ani Ge­ghij­czy­ków. A oni są po dru­giej stro­nie, w obo­zie oto­czo­nym wa­łem i fosą. Jak wi­dzi­cie, nie tyl­ko my po­tra­fi­my ko­pać.

Pod­niósł le­żą­cy kij i za­czął ry­so­wać na zie­mi.

— Pa­trz­cie. A ci, co mają ro­zum mię­dzy usza­mi, mogą też my­śleć. — Na­kre­ślił ko­śla­wy okrąg. — To Po­mwe. Obok nie­go pły­nie rze­ka, Tos, pa­mię­ta­cie?

Ko­niec kija wy­rył płyt­ką bruz­dę i mniej­sze kół­ko po dru­giej stro­nie tego wiel­kie­go.

— To rze­ka, a to Ge­ghij­czy­cy. Sie­dzi tam sam szla­chet­ny Han­tar Seh­ra­win, a są­dząc po wiel­ko­ści obo­zu, ma ze sobą co naj­mniej pięć ty­się­cy lu­dzi. Być może oca­lił tak­że kil­ku cza­row­ni­ków. Nie wie­my. Jed­nak ten obóz ozna­cza, że rada Po­mwe nie wpu­ści­ła go do mia­sta, dzię­ki cze­mu wie­my, że mu nie ufa­ją. Albo do­sta­li roz­ka­zy ze sto­li­cy, by tego nie ro­bić. Dla nas le­piej, ła­twiej upo­ra­my się z mia­stem i Ge­ghij­czy­ka­mi z osob­na, niż gdy­by wal­czy­li ra­mię w ra­mię. Na ra­zie jed­nak ro­bi­my tak.

Na zie­mi po­ja­wił się pół­okrąg, któ­re­go koń­ce opie­ra­ły się o rze­kę. We­wnątrz zna­la­zły się oba koła: duże i małe.

— Ko­pie­my. Mó­wię wam to, co usły­sza­łem na na­ra­dzie u Ka­he­la: sta­wia­my szań­ce, by te su­kin­sy­ny w Po­mwe i Ge­ghij­czy­cy nie mie­li na­dziei na po­moc z ze­wnątrz. By wie­dzie­li, że upo­ra­my się z nimi, za­nim ta po­moc na­dej­dzie. Na dru­gim brze­gu rze­ki też są już nasi lu­dzie, a ju­tro skoń­czy­my przy­go­to­wy­wać tra­twy, po­wią­że­my je i prze­gro­dzi­my Tos. Rze­ka jest dość płyt­ka, mogą po niej pły­wać tyl­ko lek­kie ło­dzie, więc taka prze­gro­da wy­star­czy, by nikt nie wy­mknął się z mia­sta wodą. Wszyst­ko ja­sne?

Kil­ka po­ta­ku­ją­cych mruk­nięć i ski­nięć gło­wa­mi po­twier­dzi­ło, że jak na ra­zie wszyst­ko jest ja­sne.

Luka ro­zej­rzał się po swo­jej kom­pa­nii. Ro­zu­mie­li. Taki styl do­wo­dze­nia, gdy in­for­ma­cje o naj­waż­niej­szych ce­lach nad­cho­dzą­ce­go star­cia wy­cho­dzi­ły ze szta­bu i po ko­lej­nych szcze­blach do­wo­dze­nia do­cie­ra­ły aż do naj­prost­sze­go żoł­nie­rza, był me­ekhań­ski do szpi­ku ko­ści. Tak do­wo­dzi­li naj­więk­si im­pe­rial­ni ge­ne­ra­ło­wie. Dzię­ki temu każ­dy z żoł­nie­rzy czuł się czę­ścią ży­wej ar­mii, a nie ka­wał­kiem mię­sa prze­zna­czo­nym na ubój. Wie­dział, o co się bije, więc bił się le­piej, po­tra­fił też, nie cze­ka­jąc na roz­ka­zy, ela­stycz­nie re­ago­wać na to, co dzie­je się na polu bi­twy. Do tego do­cho­dzi­ła jed­ność bu­do­wa­na la­ta­mi tre­nin­gów lub, jak w przy­pad­ku tych lu­dzi, po­czu­ciem wspól­ne­go celu. Ten spo­sób pro­wa­dze­nia ar­mii za­pew­niał im jak do tej pory zwy­cię­stwa w więk­szo­ści starć.

Owe­rers-kan-Su­mor wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał po ota­cza­ją­cych go męż­czy­znach.

— Za­uwa­ży­li­ście coś cie­ka­we­go na mu­rach?

Po­nu­ry szept prze­szedł przez żoł­nie­rzy. Wszyst­kie twa­rze stward­nia­ły, stę­ża­ły gnie­wem.

— Ścią­gnę­li z nich tru­py — ode­zwał się ktoś z tyłu.

— Tak, ła­two to za­uwa­żyć. A wie­cie, co z nimi zro­bi­li?

Szept na­brał in­nej bar­wy, zim­nej i mrocz­nej.

— Wie­cie. Na­kar­mi­li nimi rzecz­nych pa­dli­no­żer­ców. Wy­stra­szy­li się nas, prze­ra­zi­li, po czym plu­nę­li nam w twarz, wrzu­ca­jąc do Tos cia­ła na­szych po­mor­do­wa­nych bra­ci. Po­ka­za­li nam tym uczyn­kiem, ile na­praw­dę je­ste­śmy dla nich war­ci. Żad­na du­sza nie zo­sta­ła po­że­gna­na mo­dli­twą, żad­ne cia­ło nie za­zna­ło ostat­nich ablu­cji. Męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci, któ­rych je­dy­ną winą było to, że ktoś za­ło­żył im ob­ro­że. — Ka­pi­tan do­tknął bla­dej prę­gi na swo­jej szyi. — Za­mor­do­wa­no ich, zbez­czesz­czo­no ich cia­ła, a na ko­niec po­hań­bio­no du­sze. Bo ich pa­no­wie wciąż są prze­ko­na­ni, że ci nie­wol­ni­cy byli od nich gor­si. Byli też gor­si od ich koni, psów, ko­tów i ich ptasz­ków w zło­co­nych klat­kach.

Szept wśród żoł­nie­rzy prze­szedł w po­mruk. Ni­ski, na po­gra­ni­czu słu­chu. Taki dźwięk wy­da­je skal­ne osu­wi­sko tuż przed tym, nim ru­szy w dół, zmia­ta­jąc wszyst­ko z dro­gi.

Owe­rers-kan-Su­mor z roz­ma­chem wbił kij w śro­dek okrę­gu sym­bo­li­zu­ją­ce­go mia­sto.

— Wi­dzę, że czu­je­cie to, co ja — wy­chry­piał. — Saw-Kir­hu pro­sił wszyst­kich no­wych po­rucz­ni­ków i ka­pi­ta­nów, by­śmy wam przy­po­mnie­li, po co tu je­ste­śmy. Nie po zło­to, łupy, broń i żyw­ność. I nie po ze­mstę, choć nie będę się z wami kłó­cił o to ostat­nie. Cze­ka nas wie­le pra­cy — wska­zał na ża­ło­sną ster­tę zie­mi za sobą — i wie­le razy będą was bo­la­ły ple­cy, po­pę­ka­ne pę­che­rze na rę­kach i sto­py otar­te do krwi. A po­tem, gdy pój­dzie­my na mia­sto, za­cznie­cie krwa­wić i umie­rać. Ale wte­dy pa­mię­taj­cie, po co tu je­ste­śmy. Po to, by ogło­sić ca­łe­mu Da­le­kie­mu Po­łu­dniu, że nad­szedł ko­niec. Ko­niec trak­to­wa­nia lu­dzi go­rzej niż rze­czy, ko­niec mor­dów, gwał­tów i hań­by dla no­szą­cych ob­ro­że. Do tej pory ucie­ka­li­śmy, ści­ga­ni przez wszyst­kie księ­stwa jak zwie­rzę­ta, ale od dziś nie bę­dzie­my tego ro­bić. Ta­kie sło­wa usły­sza­łem w szta­bie i ta­kie wam prze­ka­zu­ję. Po­ko­na­li­śmy Ge­ghij­czy­ków, a je­śli na­dej­dą Ko­no­wer­czy­cy, ich też po­ko­na­my. Je­śli przyj­dzie ar­mia Kam­be­hii, Wa­he­si albo Bah­da­ry, albo wszyst­kie na­raz, tych skur­wy­sy­nów tak­że zmiaż­dży­my i raz na za­wsze na­uczy­my sza­cun­ku. Bo nie szu­ka­my ze­msty, lecz wol­no­ści i praw, któ­re ode­bra­no nam i na­szym dzie­ciom.

Luka-wer-Kly­tus wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał do­oko­ła. Lu­dzie ki­wa­li gło­wa­mi, za­ci­ska­li pię­ści, mil­cze­li. Gdy­by miesz­kań­cy Po­mwe usły­sze­li to mil­cze­nie, otwo­rzy­li­by bra­my i wy­szli z mia­sta, bła­ga­jąc o li­tość.

— To sło­wa Ka­he­la-saw-Kir­hu, któ­re ka­zał wam prze­ka­zać. Więc te­raz, ban­do ba­ra­nów, brać się do ko­pa­nia. Sza­niec ma mieć pięt­na­ście stóp wy­so­ko­ści, a fosa przed nim co naj­mniej dzie­sięć głę­bo­ko­ści. Wie­rzę, że to dla was żad­ne wy­zwa­nie, zwłasz­cza te­raz, gdy Koło nam już nie po­ma­ga. — Owe­rers uśmiech­nął się, ale w tym uśmie­chu nie było śla­du we­so­ło­ści. — Co sto łok­ci sta­wia­my wie­że straż­ni­cze dla łucz­ni­ków, co dwie­ście furt­kę. Na­wet mysz nie może się wy­do­stać z Po­mwe. A to do­pie­ro po­czą­tek ro­bo­ty. Jak za­mknie­my ze­wnętrz­ny pier­ścień, za­czy­na­my bu­do­wać szań­ce bli­żej mia­sta. Za trzy dni mamy być dwie­ście jar­dów od mu­rów, na po­zy­cjach do ata­ku, a tam już będą się nam na­przy­krzać ka­ta­pul­ty i łucz­ni­cy. Oczy­wi­ście nie bę­dzie wam to prze­szka­dzać?

— Tyl­ko je­śli bę­dziesz z nami, ka­pi­ta­nie.

Męż­czy­zna z żół­tym kar­wa­szem na ręce wzru­szył ra­mio­na­mi i skrzy­wił się, przy­bie­ra­jąc zbo­la­łą minę.

— A gdzie miał­bym być? Prze­cież jak pusz­czę was sa­mo­pas, to spró­bu­je­cie wcho­dzić po dra­bi­nach gło­wa­mi w dół. Ktoś musi was pil­no­wać.

Jego spoj­rze­nie prze­su­nę­ło się wzdłuż sze­re­gu i za­trzy­ma­ło na grup­ce, w któ­rej stał Luka.

— Ci, któ­rzy nie mogą ko­pać, niech nie prze­szka­dza­ją. A resz­ta do ro­bo­ty.

Dzie­sięt­nik wes­tchnął, ob­ró­cił się i ru­szył szu­kać Koła. Ostat­nio czuł się bar­dzo nie­swo­jo, gdy tyl­ko na dłu­żej zni­ka­ła mu z oczu. W koń­cu ktoś mu­siał się nią opie­ko­wać.

Uśmiech­nął się do ostat­niej my­śli.

Opie­ko­wać się Ko­łem.

Też coś.

Загрузка...