— Widzę, że wszyscy tutaj znają się na kopaniu… Mam rację? Co to za sztuka machać łopatą, hę? Każdy dureń to potrafi. Przynajmniej tak twierdził mój świętej pamięci ojciec, niech Pani miłosiernie przytuli do swej piersi jego duszę.
Luka-wer-Klytus siedział z boku, pod płachtą chroniącą go od słońca, i patrzył, jak Owerers-kan-Sumor przechadza się przed setką umazanych od stóp do głów ludzi, z których większość wpatrywała się teraz intensywnie w ziemię. Wsparci na łopatach i kilofach, zdyszani i brudni, wyglądali niczym obraz nędzy i rozpaczy. Kan-Sumor wymachiwał energicznie rękami, a jego pokryta czarnym zarostem twarz była purpurowa. Plotka głosiła, że jego ojciec był ubogim meekhańskim szlachcicem, a matka pochodziła z jednego z plemion Wielkich Stepów, i to chyba po niej odziedziczył temperament, bo nie przebierając w słowach, kontynuował:
— Chociaż chyba powinienem się cieszyć, że już umarł i nie miał okazji zobaczyć tego czegoś, co Trzecia zasrana Kompania zasranego Pułku Wilka ośmiela się nazywać szańcem! Co to, na smażone jaja Reagwyra, ma być?! Wasi ojcowie, dupcząc wasze matki, musieli myśleć o swoich owcach, bo nie da się inaczej wyjaśnić, czemu mam dowodzić takim stadem baranów!!!
Uniósł lewą rękę, prezentując skórzany, barwiony na żółto karwasz opasujący mu przedramię.
— Widzicie? Kahel-saw-Kirhu uznał chyba, że mnie nie lubi. Najwyraźniej czymś mu podpadłem, bo stwierdził, że po śmierci Hamenego to ja będę kapitanem waszej bandy. Więc wezwał mnie osobiście, by to oznajmić, i przysięgam, że gębę wykrzywiał w naprawdę złośliwym uśmiechu. To było jakieś dwie godziny temu, więc spodziewałem się, że po powrocie zastanę tu coś, co mogłoby zatrzymać, no, może nie prawdziwą armię, ale przynajmniej bandę beznogich i bezrękich kalek. Ale to?!
Owerers wskazał wznoszącą się za plecami oddziału pryzmę ziemi, przypominającą gigantyczny stos krowiego łajna.
Trzecia Kompania nadal wpatrywała się w ziemię.
Luka westchnął. Sam nie brał udziału w pracy, bo w czasie ostatniej bitwy oberwał najpierw korbaczem w głowę, a zaraz potem obuchem topora w bark i teraz nosił na łbie gruby opatrunek, a lewą rękę na temblaku. Za to mógł doskonale wyjaśnić, co tu zaszło. Zaczął się podnosić, by skończyć z tym przedstawieniem. W końcu mieli robotę do wykonania.
— Gdzie Mafhus? — zagrzmiał nowy kapitan.
— Wezwali go do kwatermistrza po przydział pancerzy i hełmów — dobiegło z tyłu. — Wziął połowę kompanii. Zaraz po tym, jak ty… kapitanie poszedłeś do sztabu.
Owerers-kan-Sumor zamrugał, zaskoczony.
— Eeee, to kto tu dowodził, jak mnie nie było?
Cisza. Luka klapnął z powrotem na ziemię. No właśnie, o to chodziło.
Po chwili w ścianie żołnierzy pojawiła się szczelina i oddział rozpadł się na dwie części. A między nimi, siedząc po pas w dziurze w ziemi, ukazała się szczupła, uwalana brudem po czubek głowy postać.
— Koło?
Szeroki uśmiech przeciął maskę wykonaną z zasychającego błota. Spod brudu wyłaniały się fragmenty zaczerwienionej, poparzonej skóry i zwęglonych włosów. Nie wyglądało jednak na to, by dziewczyna przejmowała się ranami.
— Owerirs! — przekręciła imię dowódcy. — Kopiemy. Ziemia jest dobra. — Koło nabrała w ręce garść ziemi i wpakowała sobie do ust. — Sszmaczna.
Kapitan powiódł wzrokiem po reszcie. Żaden z kilkudziesięciu mężczyzn nie próbował odwzajemnić spojrzenia.
— Nie próbowaliście…
— Wiesz, że się nie da. — Bonmer-owe-Posk, jeden z najstarszych żołnierzy kompanii, spojrzał wreszcie wprost na kan-Sumora. — Koło znów odwiedziły te „one”. Kazały jej szybko kopać, a ona kazała kopać nam. Sam powiedziałeś, żeby jej wtedy nie przeszkadzać i robić, co każe. Fonmer próbował ją powstrzymać, to złamała mu łopatę na głowie. Musieliśmy go tam położyć.
Wszyscy spojrzeli w stronę Luki, obok którego spoczywał mężczyzna z obandażowaną głową.
— Nie widziałeś jej wtedy, Owerers. Wrzeszczała, klęła i płakała na zmianę, a my machaliśmy łopatami, bo jak któryś przestawał, skakała do niego z pazurami.
Zgodny pomruk skwitował te słowa. Koło uśmiechnęła się jeszcze szerzej, prezentując brudne zęby, i wpakowała sobie w usta kolejną porcję ziemi.
Świeżo mianowany dowódca Trzeciej Kompanii przymknął oczy, a jego szczęki poruszały się przez chwilę na boki, jakby musiał przeżuć kawał bardzo starej koniny.
— Ona nie może tu zostać. — Bonmer wyglądał na szczerze zakłopotanego, ale i zdeterminowanego. — Powinniśmy ją odesłać do obozu kobiet i dzieci.
Część oddziału poparła go zgodnie. Mniejsza część.
Luka-wer-Klytus poderwał się i ruszył w stronę żołnierzy. W pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie i musiał przystanąć, dysząc ciężko i walcząc z falą mdłości, ale, do cholery, nikt nie będzie odsyłał Koła na tyły. Była żołnierzem ich oddziału i zasłużyła sobie na szacunek.
Zanim jednak przebył połowę drogi, myśląc, że nie obraziłby się, gdyby któryś z tych sukinsynów podszedł i mu pomógł, Owerers-kan-Sumor był już przy dziewczynie, klęcząc na skraju dziury, którą sobie wykopała. A raczej, sądząc po stanie dłoni i połamanych paznokciach, wydrapała w ziemi. Kapitan uśmiechnął się i delikatnie dotknął jej głowy, gładząc po oparzonej skórze, a Koło wyszczerzyła się jeszcze szerzej. Jej lewe oko błysnęło mleczną bielą.
— Ona — Owerers-kan-Sumor zaczął powoli i cicho — jest żołnierzem drużyny zwiadowczej Pułku Wilka. I ma na koncie więcej przeklętych przez bogów właścicieli i ich żołdaków niż każdy z nas. Łącznie ze mną. Widziałeś ją w Nocy Ognia, Bonmer?
Noc Ognia. Tak w niewolniczej armii nazywali atak Geghijczyków sprzed kilku dni. Pułk Wilka był pierwszym pułkiem, który poderwał się i poszedł do kontrataku, ale zapłacił za to wysoką cenę, tracąc czwartą część stanu. Zginęło wielu doświadczonych żołnierzy, zwłaszcza w początkowych godzinach starcia, gdy dowódcy stawali w pierwszym szeregu, by własnym przykładem zapobiec chaosowi i panice. Teraz więc reorganizowano strukturę dowodzenia i nawet zwykli dziesiętnicy dostawali czerwone, żółte lub, o zgrozo, zielone karwasze, nawiązujące barwami do stopni w meekhańskiej armii.
Luka wiedział, że Koło była na pierwszej linii przez całą noc. Śmigała w ciemnościach jak mroczny i mściwy duch lasu. I walczyła. Najpierw włócznią i szablą, potem, gdy je straciła, nożami, a na koniec bitwy biegała pomiędzy drzewami ze złamanym trzonkiem siekiery w jednej i kamieniem w drugiej ręce, pokryta mieszaniną kurzu, krwi i popiołu, wrzeszcząc i zabijając każdego geghijskiego żołnierza, jakiego spotkała.
A w szczególności upodobała sobie polowanie na czarowników, jakby ciągnęło ją do Mocy szalejącej wokół nich.
I tak ją znaleźli po bitwie, w towarzystwie trzech trupów, pokrytych pęcherzami i śladami ognia, który wymknął się spod kontroli. Magowie, którzy nadużyli aspektowanych czarów, zginęli szybką, choć wcale nie łagodną śmiercią, a Koło zapłaciła za to twarzą poparzoną z lewej strony, okiem zakrytym bielmem, włosami spalonymi do gołej skóry i kolekcją ran, której nie powstydziłby się weteran wielu wojen.
I czymś jeszcze. Od tamtej pory zupełnie znikła dziewczyna, z którą dało się porozmawiać i którą tylko od czasu do czasu nawiedzały „one”. Luka miał wrażenie, że teraz „one” czają się wokół niej dzień i noc, a Koło cofnęła się do dnia, w którym wyciągnął ją z kopalni.
Stała się na powrót dzikim zwierzątkiem tańczącym na sznurze szaleństwa i czasem to szaleństwo zwracało się przeciw własnym ludziom, więc Luka nie dziwił się, że niektórzy z nich chcieli się jej pozbyć. Ale najwyraźniej nowy kapitan Trzeciej miał na ten temat inne zdanie.
— Nie odeślemy jej. I nie będziemy więcej do tego wracać. Koło?
— Tttak?
— Musisz się umyć. Nie chcę, żeby w twoje rany wdała się gangrena.
Dziewczyna zmarszczyła brew.
— Rany?
— Masz kilka otarć. Zaraz ktoś zaprowadzi cię do namiotu, a tam dziewczyny pomogą ci się umyć. A my tu dokończymy robotę. Dobrze?
Spojrzała na swoje ręce, na uwalaną błotem tunikę.
— Noooo, trochę się ubrudziłam. Masz ładny… ładne to coś na ręce. — Dotknęła karwasza. — Podoba mi się kolor.
— Więc później znajdziemy ci coś żółtego na ozdobę. A teraz — czarnobrody oficer zerknął przez ramię — teraz Piła i Sowen zaprowadzą cię do namiotu i zawołają ze dwie dziewczyny do pomocy. Musisz się przebrać i umyć.
Podał jej rękę, pomagając wyjść z dziury.
— Zabierzcie ją do zwiadowców. Lamnia wie, co robić. A reszta zbiórka! Dziesiątkami, bo stoicie jak stado osłów.
Chwilę zajęło oddziałowi ustawienie się w jakim takim porządku. Luka-wer-Klytus wyprostował się, westchnął i podjął marsz ku żołnierzom. W głowie mu szumiało, a bark rwał ciężkim bólem, ale wszystko wskazywało na to, że kan-Sumor oprócz awansu dostał też nowe rozkazy. Chciał ich posłuchać. A potem, jak tylko odetchnie, pójdzie sprawdzić, czy z dziewczyną zwaną Koło wszystko w porządku.
— Dobra! — usłyszał głos nowego kapitana. — Jak wiecie, odwiedziłem właśnie Kahela-saw-Kirhu. I nie byłem tam sam, tylko razem z setką innych idiotów, którzy pozwolili sobie wcisnąć takie kolorowe gówienko na rękę. — Owerers-kan-Sumor zamachał karwaszem. — Ale to znaczy tylko tyle, że świetnie nadaję się na waszego dowódcę. Oficer nie może być bystrzejszy od swoich ludzi, bo wtedy pierwszy zacząłby uciekać z pola bitwy, a ostatni szedłby do ataku.
Odwrócił się i wskazał odległe o jakieś pięćset jardów miasto.
— Tam jest Pomwe. Wszyscy je znacie. Ma mury długie na trzy mile, sześć bram, trzydzieści osiem wież. I jakieś trzydzieści tysięcy ludzi w środku. Chcemy je zdobyć, bo nie możemy zostawić za sobą ani tego miasta, ani Geghijczyków. A oni są po drugiej stronie, w obozie otoczonym wałem i fosą. Jak widzicie, nie tylko my potrafimy kopać.
Podniósł leżący kij i zaczął rysować na ziemi.
— Patrzcie. A ci, co mają rozum między uszami, mogą też myśleć. — Nakreślił koślawy okrąg. — To Pomwe. Obok niego płynie rzeka, Tos, pamiętacie?
Koniec kija wyrył płytką bruzdę i mniejsze kółko po drugiej stronie tego wielkiego.
— To rzeka, a to Geghijczycy. Siedzi tam sam szlachetny Hantar Sehrawin, a sądząc po wielkości obozu, ma ze sobą co najmniej pięć tysięcy ludzi. Być może ocalił także kilku czarowników. Nie wiemy. Jednak ten obóz oznacza, że rada Pomwe nie wpuściła go do miasta, dzięki czemu wiemy, że mu nie ufają. Albo dostali rozkazy ze stolicy, by tego nie robić. Dla nas lepiej, łatwiej uporamy się z miastem i Geghijczykami z osobna, niż gdyby walczyli ramię w ramię. Na razie jednak robimy tak.
Na ziemi pojawił się półokrąg, którego końce opierały się o rzekę. Wewnątrz znalazły się oba koła: duże i małe.
— Kopiemy. Mówię wam to, co usłyszałem na naradzie u Kahela: stawiamy szańce, by te sukinsyny w Pomwe i Geghijczycy nie mieli nadziei na pomoc z zewnątrz. By wiedzieli, że uporamy się z nimi, zanim ta pomoc nadejdzie. Na drugim brzegu rzeki też są już nasi ludzie, a jutro skończymy przygotowywać tratwy, powiążemy je i przegrodzimy Tos. Rzeka jest dość płytka, mogą po niej pływać tylko lekkie łodzie, więc taka przegroda wystarczy, by nikt nie wymknął się z miasta wodą. Wszystko jasne?
Kilka potakujących mruknięć i skinięć głowami potwierdziło, że jak na razie wszystko jest jasne.
Luka rozejrzał się po swojej kompanii. Rozumieli. Taki styl dowodzenia, gdy informacje o najważniejszych celach nadchodzącego starcia wychodziły ze sztabu i po kolejnych szczeblach dowodzenia docierały aż do najprostszego żołnierza, był meekhański do szpiku kości. Tak dowodzili najwięksi imperialni generałowie. Dzięki temu każdy z żołnierzy czuł się częścią żywej armii, a nie kawałkiem mięsa przeznaczonym na ubój. Wiedział, o co się bije, więc bił się lepiej, potrafił też, nie czekając na rozkazy, elastycznie reagować na to, co dzieje się na polu bitwy. Do tego dochodziła jedność budowana latami treningów lub, jak w przypadku tych ludzi, poczuciem wspólnego celu. Ten sposób prowadzenia armii zapewniał im jak do tej pory zwycięstwa w większości starć.
Owerers-kan-Sumor wyprostował się i rozejrzał po otaczających go mężczyznach.
— Zauważyliście coś ciekawego na murach?
Ponury szept przeszedł przez żołnierzy. Wszystkie twarze stwardniały, stężały gniewem.
— Ściągnęli z nich trupy — odezwał się ktoś z tyłu.
— Tak, łatwo to zauważyć. A wiecie, co z nimi zrobili?
Szept nabrał innej barwy, zimnej i mrocznej.
— Wiecie. Nakarmili nimi rzecznych padlinożerców. Wystraszyli się nas, przerazili, po czym plunęli nam w twarz, wrzucając do Tos ciała naszych pomordowanych braci. Pokazali nam tym uczynkiem, ile naprawdę jesteśmy dla nich warci. Żadna dusza nie została pożegnana modlitwą, żadne ciało nie zaznało ostatnich ablucji. Mężczyźni, kobiety i dzieci, których jedyną winą było to, że ktoś założył im obroże. — Kapitan dotknął bladej pręgi na swojej szyi. — Zamordowano ich, zbezczeszczono ich ciała, a na koniec pohańbiono dusze. Bo ich panowie wciąż są przekonani, że ci niewolnicy byli od nich gorsi. Byli też gorsi od ich koni, psów, kotów i ich ptaszków w złoconych klatkach.
Szept wśród żołnierzy przeszedł w pomruk. Niski, na pograniczu słuchu. Taki dźwięk wydaje skalne osuwisko tuż przed tym, nim ruszy w dół, zmiatając wszystko z drogi.
Owerers-kan-Sumor z rozmachem wbił kij w środek okręgu symbolizującego miasto.
— Widzę, że czujecie to, co ja — wychrypiał. — Saw-Kirhu prosił wszystkich nowych poruczników i kapitanów, byśmy wam przypomnieli, po co tu jesteśmy. Nie po złoto, łupy, broń i żywność. I nie po zemstę, choć nie będę się z wami kłócił o to ostatnie. Czeka nas wiele pracy — wskazał na żałosną stertę ziemi za sobą — i wiele razy będą was bolały plecy, popękane pęcherze na rękach i stopy otarte do krwi. A potem, gdy pójdziemy na miasto, zaczniecie krwawić i umierać. Ale wtedy pamiętajcie, po co tu jesteśmy. Po to, by ogłosić całemu Dalekiemu Południu, że nadszedł koniec. Koniec traktowania ludzi gorzej niż rzeczy, koniec mordów, gwałtów i hańby dla noszących obroże. Do tej pory uciekaliśmy, ścigani przez wszystkie księstwa jak zwierzęta, ale od dziś nie będziemy tego robić. Takie słowa usłyszałem w sztabie i takie wam przekazuję. Pokonaliśmy Geghijczyków, a jeśli nadejdą Konowerczycy, ich też pokonamy. Jeśli przyjdzie armia Kambehii, Wahesi albo Bahdary, albo wszystkie naraz, tych skurwysynów także zmiażdżymy i raz na zawsze nauczymy szacunku. Bo nie szukamy zemsty, lecz wolności i praw, które odebrano nam i naszym dzieciom.
Luka-wer-Klytus wyprostował się i rozejrzał dookoła. Ludzie kiwali głowami, zaciskali pięści, milczeli. Gdyby mieszkańcy Pomwe usłyszeli to milczenie, otworzyliby bramy i wyszli z miasta, błagając o litość.
— To słowa Kahela-saw-Kirhu, które kazał wam przekazać. Więc teraz, bando baranów, brać się do kopania. Szaniec ma mieć piętnaście stóp wysokości, a fosa przed nim co najmniej dziesięć głębokości. Wierzę, że to dla was żadne wyzwanie, zwłaszcza teraz, gdy Koło nam już nie pomaga. — Owerers uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było śladu wesołości. — Co sto łokci stawiamy wieże strażnicze dla łuczników, co dwieście furtkę. Nawet mysz nie może się wydostać z Pomwe. A to dopiero początek roboty. Jak zamkniemy zewnętrzny pierścień, zaczynamy budować szańce bliżej miasta. Za trzy dni mamy być dwieście jardów od murów, na pozycjach do ataku, a tam już będą się nam naprzykrzać katapulty i łucznicy. Oczywiście nie będzie wam to przeszkadzać?
— Tylko jeśli będziesz z nami, kapitanie.
Mężczyzna z żółtym karwaszem na ręce wzruszył ramionami i skrzywił się, przybierając zbolałą minę.
— A gdzie miałbym być? Przecież jak puszczę was samopas, to spróbujecie wchodzić po drabinach głowami w dół. Ktoś musi was pilnować.
Jego spojrzenie przesunęło się wzdłuż szeregu i zatrzymało na grupce, w której stał Luka.
— Ci, którzy nie mogą kopać, niech nie przeszkadzają. A reszta do roboty.
Dziesiętnik westchnął, obrócił się i ruszył szukać Koła. Ostatnio czuł się bardzo nieswojo, gdy tylko na dłużej znikała mu z oczu. W końcu ktoś musiał się nią opiekować.
Uśmiechnął się do ostatniej myśli.
Opiekować się Kołem.
Też coś.