Rozdział 27

Wi­dząc zmie­rza­ją­ce­go w jego stro­nę męż­czy­znę, Evi­kiat ze Smesh, Wiel­ki Ko­hir Dwo­ru, po­gła­dził krót­ką, czar­ną bro­dę i uśmiech­nął się uprzej­mie. To był uśmiech, któ­ry mógł­by wzbu­dzić za­ufa­nie za­rów­no u do­ro­słe­go, jak i u dziec­ka, szcze­ry i cie­pły. Ko­muś, kto ob­da­rza cię ta­kim uśmie­chem, wie­rzy się na sło­wo, po­ży­cza się bez wa­ha­nia sa­kiew­kę peł­ną zło­ta albo zdra­dza ro­dzin­ne se­kre­ty.

Go­spo­darz od­po­wie­dział wła­snym uśmie­chem. Po czym uści­snął obu­rącz wy­cią­gnię­tą w swo­ją stro­nę dłoń i po­trzą­snął nią ener­gicz­nie.

— Za­szczyt to dla mnie. Za­szczyt ogrom­ny. Sam Wiel­ki Ko­hir, pierw­szy wśród sług księ­cia, w moim domu… Ale i wstyd to dla mnie, wstyd prze­ogrom­ny, że przyj­mu­ję ta­kie­go go­ścia w iście god­ny po­ża­ło­wa­nia spo­sób! Gdy­bym wie­dział wcze­śniej, gdy­bym mógł się przy­go­to­wać, oj, ka­zał­bym przy­szy­ko­wać ucztę i spro­wa­dził nie­wol­ni­ce szko­lo­ne w sztu­ce umi­la­nia cza­su mę­żom! Ja nie­szczę­sny, ra­dość i wstyd czuć jed­no­cze­śnie, co za udrę­ka dla ser­ca i du­szy…

Męż­czy­zna nie tyle mó­wił, ile strze­lał sło­wa­mi, jak­by set­ka łucz­ni­ków szy­ła we wro­ga naj­szyb­ciej, jak się da. Evi­kiat słu­chał jego ty­ra­dy, gła­dził bro­dę i mil­czał, przy­pa­tru­jąc się mó­wią­ce­mu.

Ba­mor Wan­mur – mistrz Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów – był ra­czej ni­ski, ra­czej szczu­pły i ra­czej w śred­nim wie­ku. To zna­czy, w za­leż­no­ści od tego, co za­ło­żył i jak utre­fił fry­zu­rę, mógł wy­glą­dać za­rów­no na trzy­dzie­ści pięć, jak i na pięć­dzie­siąt lat. Go­lił się gład­ko, ciem­ne wło­sy miał w tej chwi­li za­cze­sa­ne do góry, a jego strój – bia­łe płó­cien­ne spodnie i luź­na żół­ta ko­szu­la z ha­fto­wa­ne­go je­dwa­biu – spra­wiał, że ktoś spo­za mia­sta mógł­by go wziąć za jed­ne­go z set­ki urzęd­ni­ków Kom­pa­nii.

— Za­szczyt, za­szczyt — go­spo­darz wciąż to po­wta­rzał i wciąż po­trzą­sał dłoń Evi­kia­ta, jak­by spo­dzie­wał się, że lada chwi­la z rę­ka­wa Wiel­kie­go Ko­hi­ra wy­pad­ną brzę­czą­ce mo­ne­ty. — Trze­ba było uprze­dzić, uprze­dzić mnie, nas uprze­dzić, na­szą skrom­ną Kom­pa­nię… Przy­go­to­wa­li­by­śmy się jak na­le­ży! A gdzie, je­śli wol­no spy­tać, resz­ta or­sza­ku?

— Ba­mo­rze, mój dro­gi. — Evi­kiat uwol­nił rękę, le­d­wo się po­wstrzy­mu­jąc od wy­tar­cia jej o sza­tę. — Nie ma or­sza­ku. Przy­by­łem z le­d­wie kil­ko­ma słu­ga­mi. To przy­ja­ciel­ska wi­zy­ta, a nie ofi­cjal­na in­wa­zja z pa­ła­cu. Przy­cho­dzę pro­sić o po­moc, gdyż księ­stwo po­trze­bu­je jej bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. I są­dzę, że zna­la­złem się we wła­ści­wym miej­scu.

Ro­zej­rzał się de­mon­stra­cyj­nie wo­kół.

Kom­na­ta, w któ­rej się spo­tka­li, mo­gła­by zna­leźć się w ksią­żę­cym pa­ła­cu, choć wte­dy resz­ta pa­ła­co­wych po­koi za­mknę­ła­by drzwi i okna ze wsty­du. Po­sadz­kę w tym wiel­kim jak staj­nia dla sło­ni po­miesz­cze­niu wy­ło­żo­no pły­ta­mi la­pis la­zu­li, w któ­rej błę­kit prze­ty­ka­ły smu­gi mgli­stej bie­li. Wy­po­le­ro­wa­no je tak, że mia­ło się wra­że­nie stą­pa­nia po za­mar­z­nię­tym gór­skim je­zio­rze. Ró­żo­wy mar­mur na ścia­nach lśnił, od­bi­ja­jąc świa­tło wpa­da­ją­ce przez tu­zin się­ga­ją­cych od pod­ło­gi do su­fi­tu okien, a sam su­fit, po­kry­ty mo­zai­ką z masy per­ło­wej i zło­co­nych pła­sko­rzeźb, znaj­do­wał się do­bre pięt­na­ście stóp po­wy­żej.

Bo­gac­two. Ale wi­docz­ne tyl­ko dla tych, któ­rzy umie­li je do­strzec. Pro­stak ze wsi za­uwa­ży tyl­ko ład­nie wy­po­le­ro­wa­ną nie­bie­ską pod­ło­gę, ró­żo­we ścia­ny oraz błysz­czą­cy w pro­mie­niach słoń­ca su­fit i bę­dzie roz­cza­ro­wa­ny bra­kiem wy­sa­dza­nych klej­no­ta­mi lich­ta­rzy, prze­ty­ka­nych zło­tą ni­cią go­be­li­nów, krysz­ta­ło­wych kan­de­la­brów oraz od­dzia­łu straż­ni­ków w po­le­ro­wa­nych na błysk zbro­jach. A prze­cież tego wła­śnie się spo­dzie­wał w sie­dzi­bie Kom­pa­ni Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów.

Lecz ktoś taki jak Evi­kiat po­tra­fił wy­ce­nić za­rów­no mar­mur na ścia­nach, wy­do­by­wa­ny na Da­le­kim Po­łu­dniu, war­tość masy per­ło­wej, któ­rą miał nad gło­wą, oraz cenę szyb, któ­re wpra­wio­no w okna, sze­ro­kich na dwa­dzie­ścia, a wy­so­kich na sześć­dzie­siąt cali. Ta­kie szy­by spro­wa­dza­no z Im­pe­rium, bo tyl­ko tam­tej­si mi­strzo­wie po­tra­fi­li pro­du­ko­wać szkla­ne pły­ty tych roz­mia­rów. Z tego, co Evi­kiat wie­dział, jak na ra­zie żad­ne pró­by wy­kra­dze­nia im tego se­kre­tu nie przy­nio­sły skut­ku.

Już za to da­ło­by się wy­sta­wić, uzbro­ić i utrzy­mać przez co naj­mniej rok dzie­sięć ba­wo­lich Ko­tłów. A i tak wszyst­ko to było ża­ło­sny­mi mie­dzia­ka­mi wo­bec war­to­ści po­sadz­ki, po któ­rej stą­pał.

Bry­ły la­pis la­zu­li tej wiel­ko­ści wy­do­by­wa­no tyl­ko w jed­nym miej­scu na świe­cie. Da­le­ko na za­cho­dzie, za zie­mia­mi czar­nych ple­mion. Spro­wa­dze­nie ich tu, po­cię­cie na płyt­ki i po­ło­że­nie, ot tak, na po­sadz­ce mu­sia­ło kosz­to­wać tyle, że ta­niej by­ło­by użyć w tym celu zło­tych sa­mo­rod­ków.

Ban­kie­rzy, mi­strzo­wie ce­chów ku­piec­kich, han­dla­rze nie­wol­ni­ków – lu­dzie, któ­rzy zna­ją war­tość pie­nią­dza – przy­cho­dząc tu za­ła­twić in­te­re­sy, pa­trzy­li na te ścia­ny, wiel­kie okna oraz su­fit i byli pod wra­że­niem. A po­tem zer­ka­li pod sto­py i od­kry­wa­li, czym są praw­dzi­we bo­gac­two i wła­dza.

Ba­mor spo­waż­niał.

— Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. Wiem, wszyst­ko wiem. Pro­szę za mną, Ko­hi­rze, pro­szę. Przejdź­my tam, gdzie moż­na usiąść, na­pić się wina, po­roz­ma­wiać w spo­ko­ju. Tędy, tędy.

Po­pro­wa­dził go do kom­na­ty, a ra­czej po­ko­ju, bar­dziej już przy­sta­ją­ce­go do sie­dzi­by Kom­pa­nii Han­dlo­wej. Po­miesz­cze­nie było wiel­ko­ści chłop­skiej cha­ty, po­zba­wio­ne okien, z jed­nym tyl­ko wej­ściem i wy­stro­jem, su­ge­ru­ją­cym, że wszyst­ko tu zo­sta­ło pod­po­rząd­ko­wa­ne pra­cy. Tyl­ko oświe­tle­nie sta­no­wi­ło ko­lej­ny przy­kład zbyt­ku, dwa krysz­ta­ły pod su­fi­tem da­wa­ły ma­gicz­ne świa­tło, choć mógł być ku temu prak­tycz­ny po­wód, gdyż uży­wa­nie lamp ole­jo­wych lub świec w po­ko­ju wy­peł­nio­nym cen­ny­mi do­ku­men­ta­mi by­ło­by co naj­mniej nie­roz­waż­ne.

Sto­ją­ce po­środ­ku po­miesz­cze­nia biur­ko z ciem­ne­go drew­na mia­ło blat wiel­ko­ści drzwi sto­do­ły oraz, co Evi­kiat od­krył, ob­cho­dząc je na­oko­ło, set­kę szu­flad i szu­fla­dek. Za me­blem umiesz­czo­no re­ga­ły z księ­ga­mi, bro­szu­ra­mi i le­żą­cy­mi w schlud­nych kup­kach do­ku­men­ta­mi. Wszyst­ko zo­sta­ło ozna­czo­ne li­te­ra­mi i cy­fra­mi kodu, któ­ry był zro­zu­mia­ły tyl­ko dla wta­jem­ni­czo­nych. Wiel­ki Ko­hir prze­su­nął pal­ca­mi po grzbie­tach opra­wio­nych w skó­rę wo­lu­mi­nów i od­wró­cił się do go­spo­da­rza.

Mistrz Kom­pa­nii ob­ser­wo­wał jego spa­cer z uśmie­chem na wą­skich war­gach. Tym ra­zem był to uśmiech twar­dy i ostry jak klin­ga skry­to­bój­cy.

— To do­bre miej­sce, nie­praw­daż? Ci­che i spo­koj­ne. Oraz, za co rę­czę, cał­ko­wi­cie za­bez­pie­czo­ne przed pod­słu­chem. Tak­że ma­gicz­nym — z jego gło­su znikł gdzieś jo­wial­ny ton i na­wyk po­wta­rza­nia co dru­gie­go sło­wa.

— Wiem. Lu­dzie opo­wia­da­ją so­bie o tym po­ko­ju. I o ne­go­cja­cjach, do któ­rych tu do­cho­dzi. Po­noć le­piej jest od razu iść do rzeź­ni­ka i ka­zać ze­drzeć so­bie skó­rę.

— Prze­sa­dza­ją. Jak zwy­kle. Mogę za­dać py­ta­nie?

— Ow­szem.

— Jak po­stę­py na­szej ar­mii? Plot­ki mó­wią, że woj­ska wkrót­ce zej­dą na ląd w No­wym Nu­ro­cie i po­ma­sze­ru­ją na wro­ga. Dziel­nie i z pie­śnią na ustach.

— To praw­da. Nie wiem, czy z pie­śnią na ustach, ale idą na­przód. Wkrót­ce na­po­tka­ją ar­mię nie­wol­ni­ków.

Ba­mor po­ki­wał gło­wą, ale Evi­kiat nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że do­sko­na­le zna te wszyst­kie wie­ści.

— To do­brze. Szy­ku­je się wiel­kie zwy­cię­stwo. Dzień chwa­ły dla Pło­mie­nia Aga­ra.

Gdy­by sar­kazm był kwa­sem, te sło­wa po­win­ny wy­pa­lić dziu­rę w pod­ło­dze.

— Po co te zło­śli­wo­ści?

— Zło­śli­wo­ści, Ko­hi­rze? Za­pew­niam cię, że źle mnie zro­zu­mia­łeś. Jak każ­dy lo­jal­ny Ko­no­wer­czyk, co dnia mo­dlę się o zwy­cię­stwo na­szych wojsk i ko­niec tego prze­klę­te­go po­wsta­nia. Chęt­nie zo­ba­czył­bym dzie­sięć ty­się­cy sto­sów roz­pa­lo­nych wo­kół mia­sta, na chwa­łę Aga­ra i ku prze­stro­dze ko­lej­nych po­ko­leń nie­wol­ni­ków.

Evi­kiat od­su­nął cięż­ki fo­tel od biur­ka i usiadł.

— Chęt­nie? Na­wet je­śli ozna­cza­ło­by to pusz­cze­nie z dy­mem spo­re­go bo­gac­twa? W drew­nie i ży­wym… in­wen­ta­rzu?

— War­tość jed­ne­go i dru­gie­go jest spra­wą umow­ną, Ko­hi­rze, re­gu­lo­wa­ną przez od­wiecz­ne pra­wa po­żą­da­nia u jed­nych i chę­ci zby­tu u in­nych.

— Coś o tym sły­sza­łem.

— Nie wąt­pię. Czy jed­nak mogę po­znać cel two­jej wi­zy­ty, bo jak­kol­wiek na­peł­nia ona me ser­ce ra­do­ścią, to myśl, że od­cią­gam cię od obo­wiąz­ków, mro­zi mi jed­no­cze­śnie krew w ży­łach.

Evi­kiat spoj­rzał w oczy Ba­mo­ra Wan­mu­ra, dwie kul­ki uto­czo­ne z ko­ści sło­nio­wej, na któ­rych maź­nię­to tę­czów­ki i źre­ni­ce. Ra­dość w ser­cu lub lód w ży­łach? Ten czło­wiek po­tra­fił prze­ży­wać ra­dość i smu­tek tak samo, jak mar­mu­ro­we po­są­gi zdo­bią­ce pa­łac.

— Sły­sza­łem, że two­ja Kom­pa­nia nie jest za­in­te­re­so­wa­na wzię­ciem udzia­łu w li­cy­ta­cji praw do eks­plo­ata­cji żył sre­bra pod gra­ni­cą z Wa­he­si.

Mistrz Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów roz­ło­żył ręce w ge­ście peł­nym bez­rad­no­ści i uśmiech­nął się ze smut­kiem.

— Mamy wła­sne ko­pal­nie. W Ma­gar­hach i in­nych miej­scach. Nie stać nas na in­we­sto­wa­nie gdzie in­dziej, zwłasz­cza w obec­nej sy­tu­acji.

— Obec­nej, czy­li ja­kiej? Czyż­byś wąt­pił w zwy­cię­stwo na­szych wojsk, na cze­le któ­rych stoi Pło­mień Aga­ra?

— Wąt­pił? Ja? Ni­g­dy. Wszak sam z wła­snej szka­tu­ły prze­ka­za­łem do­bro­wol­ną da­ro­wi­znę na pro­wa­dze­nie woj­ny, w wy­so­ko­ści dzie­się­ciu ma­łych min w sre­brze. Na­wet przez chwi­lę nie wąt­pię, że na­sza ar­mia zwy­cię­ży.

— Ale?

— Nie ma żad­nych ale. Ar­mia nie­wol­ni­ków jest licz­na, lecz sła­bo uzbro­jo­na, a Ko­no­we­ryn od lat nie wy­sta­wi­ło ta­kiej po­tę­gi jak dziś. Ba­wo­ły, Sło­wi­ki, na­jem­ne kom­pa­nie, któ­re ła­god­na, lecz sta­now­cza dłoń Pani Oka po­pro­wa­dzi­ła dro­gą dys­cy­pli­ny i wa­lecz­no­ści. Sto pięć­dzie­siąt sło­ni bo­jo­wych. Ze­trze­my bun­tow­ni­ków w proch!

— Ale… — po­wtó­rzył cier­pli­wie Evi­kiat.

Ten za­ro­zu­mia­ły, aro­ganc­ki ty­pek kpił so­bie z nie­go. Kom­pa­nia Wy­do­byw­cza Po­łu­dnio­wych Ma­gar­hów zi­gno­ro­wa­ła li­cy­ta­cję praw do wy­do­by­wa­nia sre­bra pod Wa­he­si. A gdy oni ogło­si­li, że nie są za­in­te­re­so­wa­ni, inni gra­cze – zrze­sze­nia gór­ni­cze, ban­ki, ce­chy ku­piec­kie i rze­mieśl­ni­cze, a na­wet Wiel­ka Gil­dia Mor­ska, na któ­rą Ko­hir po ci­chu li­czył – rów­nież nie wy­ka­zy­wa­ły prze­sad­ne­go en­tu­zja­zmu do wy­kła­da­nia pie­nię­dzy. Wieść, że naj­bar­dziej do­świad­czo­na kom­pa­nia gór­ni­cza w księ­stwie nie jest za­in­te­re­so­wa­na tymi zło­ża­mi, na­ka­zy­wa­ła ostroż­ność, i to mimo plo­tek o bo­gac­twie tam­tej­szych żył sre­bra.

Więc li­cy­ta­cja się nie od­by­ła.

To dla­te­go Evi­kiat zde­cy­do­wał się na tę wi­zy­tę, bez or­sza­ku i ar­mii urzęd­ni­ków. Tyl­ko roz­mo­wa w czte­ry oczy.

— … ale na­wet je­śli wy­ku­pi­li­by­śmy pra­wa do wy­do­by­cia, to któż by dla nas pra­co­wał? Tak się nie­szczę­śli­wie zło­ży­ło, że zbun­to­wa­ni nie­wol­ni­cy do­ko­na­li wie­lu ban­dyc­kich raj­dów na na­szą wła­sność, pu­sto­sząc ko­pal­nie i huty. Nie mamy na­rzę­dzi do pra­cy, mó­wię o na­rzę­dziach ob­da­rzo­nych mową, a po stłu­mie­niu po­wsta­nia ceny nie­wol­ni­ków, na­wet nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych, po­szy­bu­ją pod nie­bo.

— Do cze­go zmie­rzasz?

Mistrz Kom­pa­nii przy­brał na­gle skru­szo­ną minę.

— Wy­bacz mi, Wiel­ki Ko­hi­rze, ale skła­ma­łem, mó­wiąc ci, że ma­rzę o dzie­się­ciu ty­sią­cach sto­sów pło­ną­cych wo­kół mia­sta. To była tyl­ko ma­low­ni­cza prze­no­śnia. Tak na­praw­dę ma­rzę je­dy­nie o po­ko­ju, o koń­cu walk z bun­tow­ni­ka­mi, o żoł­nier­zach wra­ca­ją­cych do ahyr i o na­szych ko­pal­niach, hu­tach, warsz­ta­tach i plan­ta­cjach pra­cu­ją­cych bez prze­rwy, dla chwa­ły i bo­gac­twa Bia­łe­go Ko­no­we­ryn. Jed­nak żeby za­czę­ły one dzia­łać, bę­dzie­my po­trze­bo­wać rąk do pra­cy. Wszy­scy wie­my, że to nie jest zwy­kłe po­wsta­nie, po któ­rym schwy­ta­nych bun­tow­ni­ków bę­dzie moż­na sprze­dać lub po­pę­dzić z po­wro­tem na pola. Oni za­bi­ja­li swo­ich wła­ści­cie­li, za­bi­ja­li na­szych żoł­nie­rzy, za­bi­ja­li każ­de­go, kto nie no­sił ob­ro­ży. Prze­la­li mo­rze krwi. A tra­dy­cyj­ną i od wie­ków sto­so­wa­ną karą dla nie­wol­ni­ków, któ­rzy mają tyle krwi na rę­kach, jest stos. Cza­sem, w ra­mach wy­jąt­ko­wej ła­ski, po­prze­dzo­ny ścię­ciem.

— To praw­da.

Wiel­kie­mu Ko­hi­ro­wi przy­szło do gło­wy, że De­ana d’Klle­an może nie być świa­do­ma tej tra­dy­cji. Że zwy­czaj ten był tak oczy­wi­sty dla wszyst­kich, iż nikt nie po­wia­do­mił o nim Pani Oka. I że może oka­zać się bar­dzo wstrzą­śnię­ta, gdy po wy­gra­nej bi­twie Ba­wo­ły i Sło­wi­ki za­czną ści­nać drze­wa i ukła­dać sto­sy. W ra­mach ze­msty za za­bi­tych bra­ci-żoł­nie­rzy.

— To praw­da — po­wtó­rzył. — Ale po­wiedz mi w koń­cu, do cze­go zmie­rzasz.

— Do ła­ski. Aktu mi­ło­sier­dzia i wy­ba­cze­nia dla bun­tow­ni­ków, Ko­hi­rze. Za­miast ich za­bi­jać, po­zwól im od­ku­pić winy pra­cą, po­zwa­la­jąc nam ich od­ku­pić… wy­bacz — Wan­mur zdo­był się na prze­pra­sza­ją­cy uśmiech — cóż za kiep­ski ka­lam­bur mi wy­szedł. Ale o to cho­dzi: by­śmy mo­gli od­ku­pić ich za przy­zwo­itą cenę. Pła­ci­my z góry, te­raz, już. Czy­stym krusz­cem. Po­wiedz­my sto ma­łych min sre­bra za każ­de dwa ty­sią­ce schwy­ta­nych. Za­kła­da­jąc więc, że na­sza ar­mia weź­mie… po­wiedz­my, dwa­dzie­ścia ty­się­cy jeń­ców, pła­ci­my ty­siąc min sre­bra z góry.

Evi­kiat po­li­czył szyb­ko w pa­mię­ci i skrzy­wił się z dez­apro­ba­tą.

— Mniej niż un­cja sre­bra za nie­wol­ni­ka?

Mistrz Kom­pa­nii Wy­do­byw­czej roz­ło­żył ręce w ta­kim ge­ście, jak­by ktoś oskar­żał go o oszu­ki­wa­nie na wa­dze.

— Ale weź­mie­my każ­de­go, męż­czy­znę, ko­bie­tę i dziec­ko. Bez wzglę­du na wiek i płeć. A je­śli nie uda się na­szej ar­mii schwy­tać aż tylu bun­tow­ni­ków, to cóż… prze­pa­dło. Naj­waż­niej­sze jest to, że po­nad ty­siąc fun­tów czy­ste­go sre­bra ju­tro, co ja mó­wię, jesz­cze dziś może tra­fić do skarb­ca.

— Skąd taka hoj­ność i skłon­ność do ry­zy­ka?

Uśmie­szek wy­krzy­wił wą­skie war­gi kup­ca.

— To nie hoj­ność, Ko­hi­rze, tyl­ko roz­są­dek. Po tym po­wsta­niu nie tyl­ko Bia­łe Ko­no­we­ryn, ale i inne księ­stwa zo­sta­ną bez rąk do pra­cy. A nie za­no­si się na ko­lej­ną falę ta­nich nie­wol­ni­ków z Im­pe­rium. Ten, kto bę­dzie miał na­rzę­dzia ob­da­rzo­ne mową, bę­dzie mógł uru­cho­mić swo­je ko­pal­nie, huty i warsz­ta­ty przed in­ny­mi. Za­lać ry­nek tań­szym krusz­cem, sta­lą lub na­rzę­dzia­mi. Wy­pchnąć z nie­go kon­ku­ren­cję. A mó­wię ci to, bo po po­wsta­niu na­sza Kom­pa­nia bę­dzie po­trze­bo­wa­ła mą­drych lu­dzi z du­żym do­świad­cze­niem i umie­jęt­no­ścią za­rzą­dza­nia oraz…

Evi­kiat po­zwo­lił, by na twarz wy­pełzł mu ru­mie­niec. To była nie­od­łącz­na część ne­go­cja­cji z ludź­mi, dla któ­rych zło­to było bo­giem. Prze­kup­stwo. Ak­cep­to­wał ją i do per­fek­cji na­uczył się uda­wać obu­rze­nie, choć ta­kie pro­po­zy­cje nie bu­dzi­ły w nim gnie­wu. Czy moż­na wi­nić świ­nię, że cho­dzi i sra?

— Nie kończ — rzu­cił szyb­ko. — Le­piej nie kończ. A jak, wy­bacz cie­ka­wość, za­mier­za­cie znów przy­giąć ich kar­ki do zie­mi. Zła­mać? To nie­bez­piecz­na gra. Przy­po­mnę ci, że zwy­czaj za­bi­ja­nia bun­tow­ni­ków po szcze­gól­nie krwa­wych po­wsta­niach nie wziął się zni­kąd. Nie­wol­ni­cy pa­mię­ta­ją­cy smak wol­no­ści będą snuć opo­wie­ści, pod­bu­rzać in­nych, mogą stać się za­rze­wiem no­wych bun­tów…

Oczy Ba­mo­ra Wan­mu­ra zma­to­wia­ły, sta­ły się na mo­ment jesz­cze bar­dziej mar­twe i pu­ste, mimo iż na jego ustach go­ścił ła­god­ny uśmiech.

— Prze­my­śla­łem to już, Wiel­ki Ko­hi­rze. Do­kład­nie. Na­szym błę­dem było zo­sta­wie­nie na­rzę­dziom zbyt wiel­kiej swo­bo­dy. Czy nie­wol­nik cho­dzą­cy w kie­ra­cie do na­pę­du wind w ko­pal­ni albo pra­cu­ją­cy przy mie­chach pie­ca musi wi­dzieć swo­je miej­sce pra­cy? A w ko­pal­niach? Czy mali gór­ni­cy nie na­uczą się roz­po­zna­wać war­to­ści rudy sma­kiem? W tu­ne­lach i tak pa­nu­je mrok. A czy na­rzę­dzie po­trze­bu­je ję­zy­ka, by słu­chać po­le­ceń? Czy bez ję­zy­ka da się snuć bun­tow­ni­cze opo­wie­ści? I po co ka­stru­je się woły, je­śli nie po to, by spo­kor­nia­ły?

Evi­kiat ze Smesh, Wiel­ki Ko­hir Dwo­ru, za­drżał. Mu­siał za­mknąć oczy, by sto­ją­cy przed nim męż­czy­zna nie wy­czy­tał z nich bez­brzeż­nej gro­zy. To było coś no­we­go. Pró­bo­wa­no go prze­ku­py­wać, stra­szyć, szan­ta­żo­wać, ale ni­g­dy jesz­cze w ca­łym swo­im ży­ciu nie spo­tkał się z taką bez­dusz­no­ścią. I mimo że nie była ona skie­ro­wa­na prze­ciw nie­mu, bu­dzi­ła strach. Nie­wol­ni­cy byli na­rzę­dzia­mi ob­da­rzo­ny­mi mową, ale coś ta­kie­go… Po­my­śleć, że do tej pory był prze­ko­na­ny, iż to pa­ła­co­we in­try­gi odzie­ra­ją lu­dzi ze współ­czu­cia, uczci­wo­ści i czło­wie­czeń­stwa.

Aga­rze, Pa­nie Ognia, daj mi siłę. Po­trze­bu­je­my tych pie­nię­dzy, by obro­nić Twe zie­mie i Twój lud.

Otwo­rzył oczy i na­po­tkał spoj­rze­nie Wan­mu­ra. Jak­by mie­rzył się wzro­kiem z kro­ko­dy­lem tkwią­cym w rze­ce.

— Zgo­da — po­wie­dział po­wo­li. — Ale weź­mie­cie też udział w li­cy­ta­cji złóż przy po­łu­dnio­wej gra­ni­cy. Nie mu­si­cie jej wy­gry­wać, ale ma­cie wsa­dzić kij w gniaz­do os. Niech inni my­ślą, że wa­sze mil­cze­nie było pod­stę­pem, zmył­ką. Tyl­ko wte­dy zgo­dzę się w imie­niu Pa­ła­cu na na­szą umo­wę. Dwa­dzie­ścia ty­się­cy jeń­ców w za­mian za ty­siąc ma­łych min sre­bra.

Mistrz Kom­pa­nii uśmiech­nął się ła­god­nie.

— Do­brze. Tak zro­bi­my, Ko­hi­rze. Tak wła­śnie zro­bi­my. Dla chwa­ły i po­tę­gi Bia­łe­go Ko­no­we­ryn.

Загрузка...