Rozdział 17

Gen­trell zgrzyt­nął zę­ba­mi. Ko­la­no łu­pa­ło go od rana bar­dziej niż zwy­kle, znak, że nad­cho­dzi­ła zmia­na po­go­dy. Ale to i tak nie po­pra­wia­ło mu hu­mo­ru, choć deszcz, albo naj­le­piej so­lid­na bu­rza, były tym, na co cze­ka­li wszy­scy w mie­ście.

Zbli­żał się wie­czór, słoń­ce roz­cią­gnę­ło cień zam­ku w wiel­ką płach­tę przy­kry­wa­ją­cą pół ogro­du, ale dla Trze­cie­go Szczu­ra Im­pe­rium nie ist­nia­ło coś ta­kie­go jak czas wol­ny od obo­wiąz­ków. We­zwa­nie od ce­sa­rza zła­pa­ło go w trak­cie po­po­łu­dnio­wej ką­pie­li i mia­ło tyl­ko trzy sło­wa: „Pil­na na­ra­da. Na­tych­miast”.

Wy­szedł z kwa­te­ry w wil­got­nym ubra­niu i po­pę­dził do zam­ku.

Te­raz jed­nak za­klął, prze­szy­ty na­głym bó­lem, i przy­sta­nął dla zła­pa­nia od­de­chu, w peł­ni świa­do­my, że wła­śnie przy­cią­gnął uwa­gę czuj­nych oczu śle­dzą­cych wszyst­ko wo­kół. Me­na­ner co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał ob­lę­żo­ną twier­dzę. Po­dwo­jo­no stra­że przy bra­mie, mię­dzy blan­ka­mi wież mi­ga­ły raz po raz heł­my, nowe okien­ni­ce błysz­cza­ły sta­lo­wy­mi oku­cia­mi, a po „ogro­dzie” ota­cza­ją­cym za­mek włó­czy­ły się swo­bod­nie zdy­sza­ne psy. Nie­zbyt duże, nie­zbyt groź­ne i bar­dzo ha­ła­śli­we. Gen­trell wie­dział, że te duże i groź­ne dra­pa­ły nie­cier­pli­wie drzwicz­ki kla­tek, któ­re otwo­rzą się, je­śli ich to­wa­rzy­sze pod­nio­są ra­ban.

Sam pod­pi­sy­wał do­ku­men­ty, dzię­ki któ­rym sfi­nan­so­wa­no szko­le­nie tych zwie­rząt. Nie tyl­ko mia­ły wy­czu­wać, osa­czać i neu­tra­li­zo­wać in­tru­zów, ale też, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści zwy­kłych psów straż­ni­czych, na­uczo­no je nie bać się ma­gii. Udo­wod­nio­no już, że zwie­rzę­ta re­agu­ją na na­gły skok Mocy po­dob­nie jak nie­któ­rzy lu­dzie, od­bie­ra­jąc dziw­ne wra­że­nia zmy­sło­we, sma­ki, za­pa­chy, swę­dze­nie skó­ry, i dla więk­szo­ści z nich sta­no­wi­ło to sy­gnał do uciecz­ki. Te psy na­uczo­no, by znaj­do­wa­ły i wska­zy­wa­ły miej­sca, gdzie uży­wa­no cza­rów. Po prze­szko­le­niu zwie­rza­ki po­tra­fi­ły zlo­ka­li­zo­wać każ­de­go szpie­ga uży­wa­ją­ce­go ma­gii ma­mią­cej zmy­sły – przy­kry­te­go na przy­kład cza­rem nie­wi­dzial­no­ści – ja­kie­go Nora im pod­su­nę­ła.

Se­kre­ty ich tre­nin­gu ob­ję­to klau­zu­lą Błę­kit­ne­go Ka­mie­nia, czy­li – tłu­ma­cząc na zwy­kły ję­zyk – na­le­ża­ło „za­bić każ­de­go, kto o to za­py­ta”.

Jed­no ze zwie­rząt po­de­szło te­raz do Gen­trel­la, po­wą­cha­ło go i mer­da­jąc krót­kim ogo­nem, wró­ci­ło na traw­nik, do mi­ski z wodą.

Zdał test, bo za­mek nie po­czę­sto­wał go strza­łą.

Roz­ma­so­wał ko­la­no i ru­szył da­lej.

Ofi­cjal­nie wszyst­kie te środ­ki bez­pie­czeń­stwa pod­ję­to, bo Me­na­ner stał się tym­cza­so­wą sie­dzi­bą ce­sa­rza, gdyż gru­be mury za­pew­nia­ły Jego Wy­so­ko­ści chłód i od­po­czy­nek. A ce­sarz po­trze­bo­wał od­po­czyn­ku po tru­dach, ja­kie spa­dły na jego bar­ki w związ­ku z woj­ną wy­wo­ła­ną przez nie­wdzięcz­nych Wo­za­ków, za­mie­sza­niem na Wscho­dzie i spo­dzie­wa­nym upad­kiem Yawe­ny­ra. Ru­chy wojsk, dy­plo­ma­tycz­ne za­bie­gi, dzia­ła­nia szpie­gów, za­wią­zy­wa­nie no­wych i pod­trzy­my­wa­nie sta­rych so­ju­szów – wszyst­ko to spę­dza­ło sen z po­wiek pierw­sze­go wśród Me­ekhań­czy­ków, któ­ry mało spał, jadł byle co i dnia­mi i no­ca­mi sta­rał się utrzy­mać po­kój.

Gen­trell miał wgląd w pa­pie­ry do­ty­czą­ce tej ak­cji Nory. Szczu­ry dba­ły o to, by wi­ze­ru­nek Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa po­zo­stał w oczach ludu nie­ska­zi­tel­ny. I kon­tro­wa­ły plot­ki czy oskar­że­nia roz­sie­wa­ne przez nie­któ­rych człon­ków Rady Pierw­szych, nie­za­do­wo­lo­nych z tego, że dzie­je się coś, o czym oni nie mają po­ję­cia.

Ha. Gdy­by wie­dzie­li… Ostat­nie ra­por­ty znad Wen­der­ladz­kie­go Ba­gna mó­wi­ły o tym, że no­ca­mi wi­du­je się tam dzi­wacz­ne be­stie. Na Uro­czy­sku, któ­re od se­tek lat ucho­dzi­ło za nie­ak­tyw­ne! Ande Sa­lu­rin – Dru­gi Szczur Nory, do­stał zgo­dę od sa­me­go ce­sa­rza, by ścią­gnąć w tam­tej­sze oko­li­ce Pięć­dzie­sią­ty Dru­gi Pułk Pie­cho­ty i w ra­mach „ćwi­czeń” za­cząć od­bu­do­wy­wać pier­ścień wa­łów, któ­ry zo­sta­wi­ły Sio­stry Woj­ny. Kil­ka­na­ście mil ziem­nych umoc­nień… puł­ko­wi zaj­mie to z mie­siąc. Chy­ba że Ande uzna, że to za dłu­go, i ścią­gnie jesz­cze parę od­dzia­łów. Ale to by ozna­cza­ło przy­zna­nie się, że Im­pe­rium szy­ku­je się do woj­ny w sa­mym swo­im ser­cu.

Kan-Owar do­tarł wresz­cie do drzwi pa­ła­cu i od­pra­wił ry­tu­ał z ob­my­wa­niem rąk i twa­rzy, z pi­ciem roz­rze­dzo­ne­go, chłod­ne­go wina. Wszyst­ko pod okiem pół tu­zi­na sług krę­cą­cych się po ko­ry­ta­rzu, któ­rych luź­ne tu­ni­ki le­d­wo ma­sko­wa­ły pi­ko­wa­ne pan­ce­rze oraz noże i szty­le­ty w ukry­tych po­chwach. Resz­ta uzbro­je­nia – tar­cze, mie­cze i to­po­ry – wi­sia­ła na ścia­nach, pod ręką.

To go zdzi­wi­ło. Brą­zo­wy Klucz­nik rzad­ko sta­wiał swo­ich lu­dzi pod broń w tak rzu­ca­ją­cy się w oczy spo­sób.

Drzwi do Sali Pa­rad­nej były uchy­lo­ne, a do­bie­ga­ją­cy zza nich stu­kot młot­ka brzmiał nie­po­ko­ją­co.

— Pan Luwo koń­czy wła­śnie swój kon­cept. — Słu­ga pro­wa­dzą­cy szpie­ga miał twarz za­kry­tą ma­ską chłod­nej obo­jęt­no­ści, choć jego oczy mó­wi­ły wszyst­ko, co my­ślał o „kon­cep­tach” Pierw­sze­go Szczu­ra. — Pro­szę uwa­żać pod nogi.

Gen­trell wes­tchnął. Nie było go le­d­wo trzy dni, a Luwo-asw–No­da­res zdą­żył już do­pro­wa­dzić do bia­łej go­rącz­ki na­wet tak zdy­scy­pli­no­wa­ną ban­dę, jak oso­bi­sta służ­ba ce­sa­rza. Pięk­nie.

Po­czuł pra­wie coś na kształt dumy.

Ale gdy wszedł do środ­ka, duma ule­cia­ła z nie­go wraz z ci­chym ję­kiem, gdy wal­nął obo­la­łym ko­la­nem w sto­ją­cą na­prze­ciw wej­ścia ławę.

Cha­os pa­nu­ją­cy w Sali Pa­rad­nej da­wał się po­rów­nać je­dy­nie z po­bo­jo­wi­skiem bi­tew­nym. Ka­wał­ki drew­na, de­ski, żer­dzie ze ster­czą­cy­mi z nich gwoź­dzia­mi, wia­dra z róż­no­ko­lo­ro­wy­mi far­ba­mi i szma­ty le­ża­ły na po­sadz­ce wo­kół Sza­leń­stwa, a sama pła­sko­rzeź­ba wy­glą­da­ła, jak­by kil­ku pi­ja­nych ma­la­rzy prze­wró­ci­ło się na nią i ta­rza­ło, zo­sta­wia­jąc ko­lo­ro­we smu­gi. Do­dat­ko­wo umiesz­czo­no na niej dzie­siąt­ki, nie, set­ki drob­nych fi­gu­rek, wśród któ­rych szpieg ze zdu­mie­niem roz­po­znał gli­nia­ne i oło­wia­ne po­sąż­ki żoł­nie­rzy, koni, zwie­rząt, za­baw­ko­we wozy, domy, mo­sty…

Naj­święt­szy sym­bol ce­sar­stwa za­mie­nio­no w po­kój za­baw.

Kil­ku słu­żą­cych uzbro­jo­nych w dzi­wacz­ne kije, przy­po­mi­na­ją­ce małe grab­ki na dłu­gich trzon­kach, sta­ło wo­kół z mi­na­mi su­ge­ru­ją­cy­mi, że ni­cze­go w ży­ciu bar­dziej nie pra­gną, niż zna­leźć się bar­dzo da­le­ko stąd.

Nie dzi­wił im się.

Ce­sarz go za­bi­je, ta myśl pierw­sza po­ja­wi­ła się w gło­wie Gen­trel­la, gdy tyl­ko ból w ko­la­nie przy­cichł. A po­tem każe roz­wią­zać Norę. Jak on śmiał…

— No, je­steś wresz­cie — głos Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa do­biegł gdzieś z góry. — Już my­śla­łem, że trze­ba bę­dzie po­słać po cie­bie lek­ty­kę.

Trze­ci Szczur uniósł gło­wę. Pod su­fi­tem, a kom­na­ta mia­ła ze dwa­dzie­ścia stóp wy­so­ko­ści, biegł po­dest, sze­ro­ki na kil­ka jar­dów, z ba­lu­stra­dą i miej­scem na mały sto­lik. Z góry spo­glą­da­li na nie­go ce­sarz, Suka i wy­glą­da­ją­cy ni­czym ko­cur opi­ty po same wąsy śmie­ta­ną Luwo-asw-No­da­res.

Gen­trell zmru­żył oczy, krzy­wiąc się. Pro­wa­dzą­ca na po­dest dra­bi­na obie­cy­wa­ła jego ko­la­nu ko­lej­ną por­cję męki, ale ce­sarz przy­glą­dał mu się z miną su­ge­ru­ją­cą, że cze­ka tyl­ko na ja­kąś uwa­gę. W po­wie­trzu wi­sia­ła so­lid­na por­cja ką­śli­wo­ści.

Wszedł na górę. Czter­na­ście pchnięć bólu, któ­re prze­szy­ły jego ko­la­no, gdy wspi­nał się po szcze­blach, uper­li­ło mu twarz po­tem. Na szczę­ście mógł go zwa­lić na go­rą­co, któ­re cze­ka­ło pod su­fi­tem.

— Uff. Dusz­no tu, Wa­sza Wy­so­kość.

— Przy­zwy­cza­isz się. Jak ja. Cze­kam na ra­port o ru­chach Ver­dan­no i Sah­ren­dey. To po­zwo­li nam uzu­peł­nić mapę. — Pa­lec im­pe­ra­to­ra wska­zał w dół. — Mów.

Cho­le­ra, po to wy­cią­gnię­to go z ką­pie­li? Gen­trell zer­k­nął na Sza­leń­stwo Em­bre­la. Z tej wy­so­ko­ści ko­lo­ro­we smu­gi i pać­ki wy­glą­da­ły ina­czej. Mniej cha­otycz­nie. Pła­sko­rzeź­bę za­mie­nio­no w ol­brzy­mią, stra­te­gicz­ną mapę, na któ­rej fio­le­to­wą far­bą od­wzo­ro­wa­no, i to bar­dzo wier­nie, gra­ni­ce pro­win­cji, nie­bie­ską rze­ki i je­zio­ra, a czer­wo­ną – waż­niej­sze mia­sta. Fi­gur­ki żoł­nie­rzy i koni roz­miesz­czo­no w – tego rów­nież był pe­wien – miej­scach naj­waż­niej­szych gar­ni­zo­nów. Pół­noc­ną część Wiel­kich Ste­pów od­dzie­lał od resz­ty rząd wo­zów za­ba­wek, za­czy­na­ją­cy się u pod­sta­wy Ole­ka­dów i bie­gną­cy wzdłuż Amer­thy aż do Wy­ży­ny Lam­bij­skiej, któ­rą za­zna­czo­no w pół­noc­no-wschod­niej czę­ści Sza­leń­stwa.

— No?

— Prze­pra­szam, Wa­sza Wy­so­kość. Cho­dzi o zie­mie zaj­mo­wa­ne przez Sah­ren­dey?

— Tak. Mia­łeś to usta­lić.

— Przy­kro mi, pa­nie, ale nie da się usta­lić do­kład­nych gra­nic na Ste­pach. Tam po­da­je się od­le­gło­ści w dniach dro­gi, a to dość swo­bod­na mia­ra.

— Nie pro­szę cię o do­kład­ność na­szych kar­to­gra­fów, wy­star­czy mi taka na sze­ro­kość ko­nia.

Je­den ze słu­żą­cych wy­jął ze sto­ją­ce­go na zie­mi pu­dła oło­wia­ne­go ko­ni­ka wy­so­kie­go na kil­ka cali i za­pre­zen­to­wał dum­nie.

— Do­brze. Za­cznij­cie ukła­dać. Od miej­sca, gdzie Las­sa wpa­da do Amer­thy, naj­pierw na wschód. — Na pod­sta­wie jego wska­zó­wek na ma­pie ro­sła gra­ni­ca ze sto­ją­cych je­den za dru­gim oło­wia­nych ko­ni­ków. — Te­raz na po­łu­dnio­wy wschód, nie­co bar­dziej… jesz­cze ze trzy ko­nie, i znów na wschód. Do sa­me­go koń­ca. Do­brze.

Kan-Owar od­wró­cił się do ce­sa­rza.

— Sah­ren­dey zaj­mu­ją mniej wię­cej dwa razy wię­cej ziem niż Ver­dan­no, ale są mniej licz­ni. Łą­czy ich so­jusz po­przez tych, któ­rych na­zy­wa­ją Oca­lo­ny­mi Dzieć­mi. To de­li­kat­na spra­wa, ale póki wszy­scy czu­ją się za­gro­że­ni od po­łu­dnia, póty nie po­win­na ich po­róż­nić.

Suka wes­tchnę­ła i za­ma­cha­ła wa­chla­rzem. Cho­le­ra, ko­bie­ty mają się do­brze, jemu nie wy­pa­da­ło wa­chlo­wać się ka­wał­kiem ma­lo­wa­ne­go je­dwa­biu roz­pię­tym na drew­nia­nej ram­ce.

— Jak bar­dzo de­li­kat­na jest ta spra­wa?

— Oca­lo­ne Dzie­ci, zwa­ne też Wid­mo­wy­mi Wil­ka­mi, jeż­dżą kon­no. I co­raz wię­cej wo­zac­kiej mło­dzie­ży bie­rze z nich przy­kład. Ro­dzi się tam nowy kult… a ra­czej nowa in­ter­pre­ta­cja sta­re­go kul­tu, we­dług któ­rej Laal Sza­ro­wło­sa wy­bra­ła Key’lę Ka­le­venh, by zwol­nić Ver­dan­no z przy­się­gi i wska­zać im nową dro­gę. By wsa­dzić ich na koń­skie grzbie­ty po pro­stu. To po­win­no ucie­szyć na­szych ka­pła­nów Laal, bo jak do tej pory draż­ni­ły ich te wo­zac­kie dzi­wac­twa…

— Wy­star­czy. — Ce­sarz mach­nął ręką. — Nie ob­cho­dzą mnie fa­na­be­rie ka­pła­nów. Ja­kie jest ry­zy­ko kon­flik­tu mię­dzy Ver­dan­no a Sah­ren­dey na dziś?

— Żad­ne, Wa­sza Wy­so­kość. To ra­czej opór… tra­dy­cji. Ale wśród Ver­dan­no wie­lu do­wód­ców do­strze­ga ko­niecz­ność po­sia­da­nia wła­snej jaz­dy. Wid­mo­we Wil­ki mogą być rdze­niem, za­cząt­kiem wo­zac­kiej ka­wa­le­rii, a prze­cież nie ude­rzą one na swo­ich przy­bra­nych ro­dzi­ców. Zresz­tą, więk­szość z nich uwa­ża się wła­śnie za Sah­ren­dey i wal­czy na ich po­łu­dnio­wej gra­ni­cy, wspie­ra­na przez ta­bo­ry i ry­dwa­ny Wo­za­ków. Nie. Nie bę­dzie żad­ne­go kon­flik­tu. A i sam Ama­ne­we Czer­wo­ny ma pro­blem, bo na jego zie­mie co­raz bar­dziej na­ci­ska­ją ple­mio­na wier­ne Yawe­ny­ro­wi. Jak mó­wi­łem, tam­tej­sze gra­ni­ce są płyn­ne i cza­sem wy­star­czy kil­ka dni, by prze­su­nę­ły się o wie­le mil. Poza tym, choć ta wia­do­mość nie jest wca­le pew­na, po­dob­no Sah­ren­dey stra­ci­li po bi­twie u bro­du Las­sy spo­rą część swo­ich ple­mien­nych du­chów. Nie po­wró­ci­ły do rzeź­bio­nych słu­pów, a ich obec­ność za­wsze była czę­ścią siły tam­tej­szych ple­mion. Tyle wie­my z ra­por­tów na­szych lu­dzi, Wa­sza Wy­so­kość.

— To by mnie aku­rat nie zmar­twi­ło. Im mniej wa­łę­sa­ją­cych się po świe­cie du­chów, tym le­piej. Ale osła­bie­nie Sah­ren­dey nie jest nam w tej chwi­li na rękę.

Przez chwi­lę ce­sarz w za­my­śle­niu bęb­nił pal­ca­mi po ba­lu­stra­dzie ota­cza­ją­cej po­dest, a jego wzrok błą­dził po wschod­niej czę­ści mapy.

— Daj­cie czte­ry, nie, pięć czer­wo­nych przy gra­ni­cy Sah­ren­dey z Se-koh­land­czy­ka­mi.

Kil­ka po­ma­lo­wa­nych na czer­wo­no ko­ni­ków ru­szy­ło do ata­ku na rząd oło­wia­nych bra­ci.

— Luwo.

— Tak, pa­nie.

— Mamy ja­kieś cza­ar­da­ny u So­wy­nen­na Dyr­ni­ha?

— Szy­ku­ją się do prze­pro­wa­dze­nia wo­zac­kie­go by­dła przez jego zie­mie. W tej chwi­li jest ich tam mniej wię­cej ty­siąc koni.

Gra­ni­ce ziem zbun­to­wa­ne­go Syna Woj­ny, ja­kąś czwar­tą część Ste­pów wi­docz­nych na ma­pie, ozna­czał rząd ko­ni­ków tyl­ko maź­nię­tych na grzbie­tach czer­wo­ną far­bą. Gen­trell za­czy­nał wy­ła­py­wać kod. Dyr­ni­ha nie uwa­ża­no za so­jusz­ni­ka rów­nie pew­ne­go, co Wo­za­cy. Dla­te­go głów­nej gra­ni­cy Me­ekha­nu, Amer­thy, wciąż strze­gły kar­ne sze­re­gi oło­wia­nej kon­ni­cy.

— Po­ślij­cie jesz­cze z ty­siąc. Z su­ge­stią dla na­sze­go dro­gie­go So­wy­nen­na, że do­brze by było wy­wrzeć pe­wien na­cisk na wschod­nie ple­mio­na Yawe­ny­ra. To po­win­no od­cią­żyć Sah­ren­dey.

Pierw­szy Szczur ski­nął gło­wą. Jak tyl­ko na­ra­da się skoń­czy, zo­sta­ną wy­da­ne roz­ka­zy. I ru­szą, ścież­ka­mi ma­gicz­nej łącz­no­ści, by w kil­ka go­dzin prze­być set­ki mil i roz­po­cząć małą wo­jen­kę. Nie, nie wo­jen­kę. W ję­zy­ku dy­plo­ma­cji na­zy­wa­ło­by się to ra­czej „wła­ści­wym za­ak­cen­to­wa­niem na­szych ocze­ki­wań”.

Im­pe­rial­na ka­wa­le­ria roz­lo­ko­wa­na na Wscho­dzie była po­dzie­lo­na na oło­wia­ne puł­ki po czte­ry ko­nie, każ­dy ozna­czo­ny wła­snym nu­me­rem. Dzie­sięć puł­ków przy sa­mej gra­nicz­nej rze­ce, wzmoc­nio­nych sza­ry­mi ko­ni­ka­mi bez nu­me­rów, za­pew­ne miej­sca­mi kon­cen­tra­cji wol­nych cza­ar­da­nów i sił so­jusz­ni­czych ple­mion, i dwa­dzie­ścia – po­li­czył szyb­ko – dwa­dzie­ścia trzy puł­ki ja­kieś sto mil za nią, zgru­po­wa­ne w dwie nie­du­że kon­ne ar­mie. I masa pie­szych re­gi­men­tów sto­ją­cych w dru­giej li­nii za jaz­dą. Kre­gan-ber-Ar­lens mó­wił praw­dę, gdy wspo­mi­nał, że jest go­to­wy na ko­lej­ną woj­nę z ko­czow­ni­ka­mi. Na oko po­ło­wa ar­mii sta­ła na me­ekhań­skim brze­gu Amer­thy.

Każ­dy szpieg wro­gi Im­pe­rium od­dał­by obie nogi, żeby rzu­cić okiem na tę mapę.

To tłu­ma­czy­ło środ­ki bez­pie­czeń­stwa roz­cią­gnię­te wo­kół pa­ła­cu.

Na oczach Szczu­ra je­den ze sług za po­mo­cą dłu­gie­go kij­ka od­wró­cił kil­ka koni sto­ją­cych na gra­ni­cy księ­stew­ka So­wy­nen­na Dyr­ni­ha łba­mi na wschód. Do­ło­żo­no też do nich jed­ne­go zwy­kłe­go ko­ni­ka, re­pre­zen­tu­ją­ce­go wol­ne cza­ar­da­ny.

— Do­brze. — Ce­sarz ski­nął gło­wą i uśmiech­nął się, ale tak, że Gen­trel­lo­wi na­gle zro­bi­ło się bar­dzo, ale to bar­dzo zim­no. — A te­raz, jak już wspo­mi­na­li­śmy wcze­śniej, omów­my wy­da­rze­nia na Pół­no­cy. Ka­za­łem za­cze­kać z tym na Trze­cie­go, że­by­śmy nie mu­sie­li po­wta­rzać wszyst­kie­go po dwa razy. Luwo?

Pierw­szy sku­lił się, zma­lał. Gen­trell do­pie­ro te­raz za­uwa­żył, że za­miast zwy­kłej czer­ni asw-No­da­res za­ło­żył spodnie i ko­szu­lę w ciem­nym gra­na­cie, wło­sy też miał w nie­ła­dzie, jak­by za­po­mniał ich wy­po­ma­do­wać. Mina, któ­rą kan-Owar wi­dział wcze­śniej, może i była miną kota, któ­ry opił się śmie­ta­ny, ale za to te­raz kot wie­dział już, że ta śmie­ta­na nie była dla nie­go.

Pół­noc?

Gen­trell przy­po­mniał so­bie. Kom­pa­nia Gór­skiej Stra­ży, do któ­rej wy­sła­no dru­ży­nę Szczu­rów i dziew­czy­nę po­cho­dzą­cą zza Mro­ku. Mie­li ra­zem po­wę­dro­wać z po­wro­tem w Mrok, szu­ka­jąc Key’li Ka­le­venh. Tej sa­mej, któ­ra po­noć pra­wie zo­sta­ła zro­dzo­nym na polu bi­twy ana’bo­giem i któ­ra wy­ra­sta­ła te­raz na obiekt kul­tu u Wo­za­ków.

Cho­le­ra.

Je­śli świat był jed­nym wiel­kim go­be­li­nem, to cza­sem dało się do­strzec, jak łą­czą się w nim nici.

Na pół­no­cy pła­sko­rzeź­by, mniej wię­cej w jed­nej trze­ciej od jej za­chod­niej kra­wę­dzi, Szczur do­strzegł pla­mę czer­ni. Tuż za Wiel­kim Grzbie­tem. Wcze­śniej wziął ją za zwy­kły brud, ale te­raz…

Ce­sarz po­kle­pał go po ra­mie­niu. Niby przy­jaź­nie, ale Trze­ci nie dał się na­brać. Im­pe­ra­tor był wście­kły. Tak wście­kły, że chy­ba tyl­ko obec­ność sług nie po­zwa­la­ła mu rzy­gnąć ste­kiem wy­zwisk. W koń­cu re­gu­ły za­cho­wa­nia wpa­ja­ne od dzie­ciń­stwa me­ekhań­skiej ary­sto­kra­cji mó­wi­ły, że jed­ną z naj­gor­szych rze­czy jest stra­cić twarz przed służ­bą.

Było aż tak źle?

— Pa­trzysz we wła­ści­we miej­sce, Trze­ci. Mniej wię­cej tam znaj­du­je się prze­łęcz, zwa­na przez we­ssyr­skich gó­ra­li Świ­staw­ką Dress. Nie­zła na­zwa, choć roz­wa­żam zmie­nie­nie jej na Głu­po­ta asw-No­da­re­sa. Albo na Ostat­ni Błąd Szczu­ra. Co ty na to?

Pani! Wiel­ka i Ła­ska­wa Mat­ko. Przez gło­wę Gen­trel­lo­wi prze­mknę­ły usły­sza­ne kil­ka dni temu sło­wa – oso­bi­sta od­po­wie­dzial­ność.

— Ta prze­łęcz to je­dy­na dro­ga pro­wa­dzą­ca przez ma­syw Wiel­kie­go Grzbie­tu na da­le­ką pół­noc, na zie­mie aher­skich ple­mion miesz­ka­ją­cych w kró­le­stwie Pani Lodu. I tam wła­śnie do­wódz­two Gór­skiej Stra­ży wy­sła­ło Szó­stą Kom­pa­nię. I tam wy­sła­li­ście, Nora wy­sła­ła, dru­ży­nę Szczu­rów, żeby ich zgar­nę­ła i po­pro­wa­dzi­ła sie­cią ma­gicz­nych te­le­por­tów z po­wro­tem w Ole­ka­dy. Ha, i po­my­śleć, że ja tu mar­twię się o spro­wa­dze­nie do Me­ekha­nu La­skol­ny­ka, hę? A mój Wy­wiad We­wnętrz­ny prze­rzu­ca ma­gią całe kom­pa­nie woj­ska z jed­nej stro­ny Im­pe­rium na dru­gą.

To nie tak, chciał za­pro­te­sto­wać. Nie da się po­rów­nać zor­ga­ni­zo­wa­nia sie­ci krót­kich, kil­ku­na­sto­mi­lo­wych prze­rzu­tów we wła­snym kra­ju z…

Wzrok ce­sa­rza za­ci­snął się mu na gar­dle że­la­zną ob­rę­czą.

— Do­brze, Gen­trell. Bar­dzo do­brze. Jed­no nie­wy­po­wie­dzia­ne sło­wo jest cza­sem cen­niej­sze niż całe zło­to świa­ta. Wi­dzisz te ciem­ne fi­gur­ki na pół­no­cy. To ar­mia ahe­rów. Obóz, któ­ry li­czy, we­dług wstęp­nych ra­por­tów, pięć­dzie­siąt, może sześć­dzie­siąt ty­się­cy głów. Tak do­no­szą zwia­dow­cy Gór­skiej Stra­ży. Wy­obraź to so­bie, pro­szę, tę hor­dę wpa­da­ją­cą w na­sze we­ssyr­skie pro­win­cje. Na­wet miej­sco­we ple­mio­na tych dzi­ku­sów po­tra­fią nam za­leźć za skó­rę, ale to? I to w chwi­li, gdy nie mo­że­my wy­co­fać woj­ska ze Wscho­du, gdy Pon­kee-Laa wciąż pró­bu­je się otrzą­snąć po tej re­li­gij­nej ru­chaw­ce, a na Da­le­kim Po­łu­dniu trwa po­wsta­nie me­ekhań­skich nie­wol­ni­ków. I po­my­śleć, że Pół­noc uwa­ża­łem za pew­ną i spo­koj­ną gra­ni­cę. — Przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że jed­nak z ce­sar­skich ust pad­nie se­ria prze­kleństw. — Roz­ga­da­łem się, co? No to słu­chaj. Na prze­łę­czy nie ma Szó­stej Kom­pa­nii, je­dy­nych lu­dzi, któ­rzy żywi wró­ci­li z Mro­ku. Ani dru­ży­ny Szczu­rów wy­sła­nej po żoł­nie­rzy. Ani pan­ny One­lii Um­bry, na­sze­go naj­cen­niej­sze­go źró­dła wie­dzy o tych, któ­rzy cza­ją się za Mro­kiem.

Oso­bi­sta od­po­wie­dzial­ność – te dwa sło­wa za­ci­snę­ły mu się na gar­dle ni­czym ka­tow­ska pę­tla.

O Pani. Wszy­scy je­ste­śmy mar­twi. Norę cze­ka zmia­na przy­wód­ców, bo ce­sarz nie uwie­rzy, że nic o tym nie wie­dzie­li­śmy.

— Wszy­scy znik­nę­li. Zo­sta­ło po nich opusz­czo­ne obo­zo­wi­sko. Ale nie ma śla­du wal­ki, więc nie zo­sta­li stam­tąd wy­par­ci siłą ani upro­wa­dze­ni przez ahe­rów. Zresz­tą, nie uwie­rzę, by cała kom­pa­nia dała się tak po­dejść. Po pro­stu ode­szli. Po­rzu­ci­li po­ste­ru­nek.

— Ra­zem z dru­ży­ną Szczu­rów? Nie­moż­li­we, Wa­sza Wy­so­kość.

— Och, ja już to gdzieś sły­sza­łem. Nie­moż­li­we. — Spoj­rze­nie ce­sa­rza prze­nio­sło się na Pierw­sze­go Szczu­ra, któ­ry, nie do uwie­rze­nia, za­dy­go­tał i sku­lił się jak chla­śnię­ty bi­czem. — Kom­pa­nia mo­gła zo­stać ze­pchnię­ta z prze­łę­czy przez na­gły atak dzi­ku­sów i prze­kra­da się te­raz do nas bez­lud­ny­mi gó­ra­mi, a dru­ży­na Nory po pro­stu wpa­dła na ahe­rów i zo­sta­ła zmiaż­dżo­na. Albo ra­zem z gó­ra­la­mi prze­bi­ja się z po­wro­tem. Moż­li­we. Do­bre i praw­do­po­dob­ne wy­ja­śnie­nie. Tyl­ko że, po pierw­sze, nikt nie ostrzegł mnie o tym, co dzie­je się na Pół­no­cy; taka hor­da ahe­rów nie wzię­ła się zni­kąd, a pil­no­wa­nie gór leży w ge­stii Nory. A po dru­gie, nikt nie po­pro­sił mnie o zgo­dę na wy­sła­nie tam tak cen­ne­go jeń­ca jak Um­bra. Da­ro­wa­łem wam to wcze­śniej, pod wa­run­kiem że za­pa­nu­je­cie nad wy­da­rze­nia­mi, praw­da? Więc może od­po­wie­cie mi, gdzie, do cho­le­ry, po­dzia­ła się Szó­sta Kom­pa­nia oraz Szczu­ry z tą dziew­ką?

Загрузка...